Czwartek, 16 kwietnia
Transkrypt
Czwartek, 16 kwietnia
Czwartek, 16 kwietnia ÖSTEN MARJAVAARA otworzył oczy w swoim domku w Pirttilahti kwadrans po trzeciej. Obudziła go jasność. Pod koniec kwietnia nigdy nie było ciemno dłużej niż jakąś godzinę. Spuszczone żaluzje pomagały tyle co nic. Światło wciskało się między lamele, wpadało cienkimi strugami przez otworki, którymi biegł sznurek, wpływało przez szparę między ostatnią listwą a ramą okienną. Nawet gdyby zabił okna deskami, ba, nawet gdyby spał w pomieszczeniu bez okien, i tak by się obudził. Jasność na zewnątrz nęciła, pociągała. Delikatna i niespokojna jak samotna kobieta. Równie dobrze mógł więc wstać i zaparzyć kawę. Podniósł się z łóżka, podciągnął żaluzje. Przeszedł boso po lodowatej podłodze. Termometr za oknem wskazywał minus dwa stopnie. W nocy spadł śnieg. Szreń, która powstała po ubiegłotygodniowej odwilży, stwardniała jeszcze bardziej, mógłby teraz puścić się po niej na nartach, wzdłuż rzeki Torne do Tervaskoski. Tam w bystrzynie z pewnością zebrało się stadko lipieni. Kiedy ogień zaczął buzować w piecu, mężczyzna wziął z sieni czerwone wiaderko i ruszył ku rzece po wodę. Do brzegu miał zaledwie kilka metrów, szedł jednak ostrożnie; pod świeżym śniegiem wszędzie czaił się zdradliwy lód, nietrudno było o bolesną wywrotkę. Słońce, ciągle jeszcze za linią horyzontu, malowało złotoczerwone smugi na zimowym niebie. Wkrótce miało się unieść ponad świerkowy las i rozżarzyć brunatną czerwień drewnianej chatki. Śnieg leżał na rzece niczym szept natury. Tsss… mówił. Nie ruszaj się. Teraz jesteśmy tu tylko ty i ja. Mężczyzna posłusznie zamarł w bezruchu z wiaderkiem w dłoni i objął wzrokiem rzekę. To prawda. Człowiek nigdy nie jest panem świata tak bardzo jak wtedy, gdy obudzi się pierwszy. Wzdłuż obu brzegów stały niewielkie domki, ale tylko z jego komina unosił się dym. Pozostałe domy były prawdopodobnie puste. Właściciele siedzieli w mieście, nieszczęśnicy. Przy samym końcu pomostu znajdowała się przerębla, którą Östen wyciął w lodzie i chronił przed zamarznięciem styropianowym wiekiem. Odśnieżył je teraz i podniósł. Kiedy przyjeżdżała tu z nim Barbro, zawsze brali ze sobą wodę z miasta. Żona za nic nie chciała pić z rzeki. — Ohyda! — wykrzykiwała, wzdrygając się z obrzydzenia. — Te wszystkie brudy z każdej wioski! Wieki temu mówiła sporo o szpitalu w Vittangi. Że w każdym razie mają szczęście, iż mieszkają trochę wyżej. Że przecież tam nie ma żadnej oczyszczalni ścieków albo czegoś w tym rodzaju. Na pewno spłukują do rzeki wyrostki robaczkowe i Bóg wie co jeszcze. — Dyrdymały — odpowiadał, jak setki razy wcześniej. — Babskie gadanie! Pił tę wodę od dzieciństwa i zdrowie dopisywało mu bardziej niż jego kobiecie. Przykucnął nad przeręblą. Zazwyczaj zanurzał wiaderko dość głęboko i wyciągał je za pomocą liny przywiązanej do uchwytu. Ale tym razem wiaderko nie dało się zanurzyć. Coś w tym przeszkadzało, coś, co znajdowało się zaraz pod powierzchnią wody. Coś dużego. Czarnego. Przegniły pień? — pomyślał. Rzadko się teraz takie widywało. O wiele częściej dawniej, kiedy był dzieckiem; wtedy ciągle jeszcze spławiano drewno rzeką. Włożył rękę do przerębli, żeby odsunąć zawalidrogę. Wyglądało na to, że pień utknął pod pomostem. Ale to nie był pień. Raczej coś gumowego. — No nie… — mruknął i odłożył wiaderko. Próbował złapać przedmiot obiema rękami, ale zgrabiałe dłonie w lodowatej wodzie nie były szczególnie zręczne. W końcu udało mu się coś uchwycić. Pociągnął. Ramię, pomyślał ociężale. Głowa nie chciała zrozumieć. Ludzkie ramię. Potem w wodzie ukazała się poraniona twarz dziewczyny. Östen krzyknął i podniósł się gwałtownie. Z lasu odpowiedział mu kruk. Gardłowe krakanie przecięło ciszę. Po chwili dołączyły się wrony. Mężczyzna ruszył biegiem do domu, poślizgnął się, ale nie upadł. Wystukał jeden, jeden, dwa. I uświadomił sobie, że wczoraj do obiadu wypił trzy szklanki wody. A potem kawę. Wodę przyniósł z rzeki. Z przerębli koło pomostu. Zwłoki na pewno już tam leżały. Zaraz obok. Ta biała pokiereszowana twarz. Oderwany nos. Zęby w ustach pozbawionych warg. Östen usłyszał czyjś głos w słuchawce, ale rozłączył się i zwymiotował na ziemię. Wyrzucił z siebie wszystko. Jeszcze dobrą chwilę jego ciałem wstrząsały torsje, choć już nic w nim nie było. Później znów wystukał jeden, jeden, dwa. Nigdy więcej nie napije się wody z rzeki. Miną lata, zanim ponownie do niej wejdzie, by popływać po kąpieli w saunie. PATRZĘ NA MĘŻCZYZNĘ, który mnie znalazł. Wymiotuje na świeży śnieg. Wystukuje jeden, jeden, dwa i obiecuje sobie, że już nigdy nie napije się wody z rzeki. Myślę o dniu, w którym umarłam. Byliśmy martwi, Simon i ja. Stałam na lodzie. Nadchodził wieczór. Słońce chyliło się ku horyzontowi. W przerębli pływały połamane drzwi. Widziałam, że z jednej strony pomalowano je na zielono, a z drugiej — na czarno. Trochę dalej, na brzegu, stał mężczyzna i przeszukiwał nasze plecaki. Nadleciał kruk. Wydał charakterystyczny dźwięk, jakby ktoś uderzał pałką o pustą metalową beczkę po ropie. Przysiadł na lodzie, bardzo blisko. Przekręcił głowę i spojrzał na mnie w ptasi sposób, z boku. Muszę wrócić do Anni, pomyślałam. I zanim zdążyłam dokończyć myśl, już byłam u niej w domu. Od takiej szybkiej zmiany miejsca zakręciło mi się w głowie. Jakbym właśnie zeszła z karuzeli. Teraz już się przyzwyczaiłam. Anni robiła ciasto naleśnikowe. Siedziała na krześle przy kuchennym stole i roztrzepywała mąkę w mleku. Lubię naleśniki. Nie wiedziała, że nie żyję. Mieszała ciasto trzepaczką i cieszyła się na myśl, że wkrótce usiądę przy stole i zabiorę się żwawo do jej placuszków, podczas gdy ona, ciągle przy piecu, będzie smażyła kolejne. Przykryła miskę talerzem i odstawiła, żeby ciasto napęczniało. Nigdy nie wróciłam do domu. Miska wylądowała w lodówce. U Anni nic się nie może zmarnować, usmażyła więc w końcu naleśniki i włożyła do zamrażarki. Ciągle tam leżą. Teraz mnie znaleziono. Anni może zacząć płakać. ŚNIEG, POMYŚLAŁA prokurator Rebeka Martinsson, wysiadając z samochodu na podwórzu w Kurravaarze, i poczuła dreszcz rozkoszy. Była siódma wieczorem. Śniegowe chmury pogrążyły wieś w przyjemnym mroku. Ledwie dało się dostrzec światła u sąsiadów. Bo śnieg nie padał, o, nie. On walił tumanami. Suche, puszyste i zimne płatki sypały się z nieba, jak gdyby ktoś tam w górze zmiatał je w dół, robiąc gruntowne porządki. Babcia, to jasne, pomyślała Rebeka z lekkim uśmiechem. Z pewnością wciąż na nogach, szoruje teraz na kolanach podłogi Pana. Zamiata i wymiata. A Jego samego zesłała na ganek. Szary, eternitowy dom babci skrył się w pomroce. Jakby korzystając z okazji, uciął sobie krótką drzemkę. I tylko lampa nad zielonymi schodami zdawała się zapraszać cichutko: witaj w domu, Rebeko! W kieszeni zadźwięczał jej telefon. SMS od Månsa. „Cholerny sztokholmski deszcz — przeczytała. — Łóżko puste bez ciebie. Przyjedź! Chcę lizać twoje piersi, objąć cię mocno. Całuję wszystkie twoje piękne miejsca”. Znów przeszył ją dreszcz. „Cholerny facet — odpisała. — Dziś wieczór mam robotę, a nie ciebie”. Uśmiechnęła się. Był cudowny. Tęskniła za nim, cieszyła się nim. Ładnych parę lat temu pracowała u niego w kancelarii adwokackiej Meijer & Ditzinger. Uważał, że powinna tam wrócić. — Jako adwokatka zarabiałabyś trzy razy więcej niż teraz — mówił. Spojrzała w kierunku rzeki. W lecie klęczał z nią na pomoście i ryżową szczotką szorował gałgankowe chodniki utkane przez babcię. Zapach szarego mydła. Ostre słońce. Słone strużki potu spływające po plecach i z czoła. Kiedy skończyli szorowanie, wrzucili dywaniki do rzeki, żeby je wypłukać. Potem rozebrali się do naga i pływali wśród nich jak radosne psy. Próbowała mu wytłumaczyć, że właśnie tak pragnie żyć. — Chcę stać tutaj na podwórzu i kitować okna, a od czasu do czasu podnieść wzrok i spojrzeć na rzekę. Latem chcę pić poranną kawę na ganku, zanim pojadę do pracy. Zimą odkopywać samochód spod śniegu. A na szybach w kuchni mieć kwiaty malowane mrozem. — Przecież nie musisz z tego rezygnować — przekonywał. — Możemy jeździć do Kiruny tak często, jak tylko sobie zażyczysz. Ale to nie byłoby to samo. Doskonale o tym wiedziała. Dom nigdy nie dałby się nabrać. Zresztą rzeka też nie. Potrzebuję tego wszystkiego, myślała. Jest we mnie tyle uciążliwych osób. Trzyletnia spragniona miłości dziewczynka, wyrachowana prawniczka, samotna wilczyca i ta, która znów chce zwariować, która tęskni za ucieczką w szaleństwo. Potrzebuję uczucia małości wobec fajerwerków zorzy polarnej, wobec potęgi rzeki. Tutaj jest się tak blisko natury i wszechświata. Moje zmartwienia i ułomności jakby się kurczą. Lubię, kiedy niewiele znaczę. Tutaj jestem papierem, którym są wyłożone półki, pająkami w kącie i miotłą przed domem. Nie chcę być gościem ani kimś obcym. Nigdy więcej.