Życie na dwa życia Wywiad z dr Andrzejem Pawłowskim (dla pisma

Transkrypt

Życie na dwa życia Wywiad z dr Andrzejem Pawłowskim (dla pisma
Życie na dwa życia
Wywiad z dr Andrzejem Pawłowskim (dla pisma „Biały Kamyk” nr2/29, luty2008)
B.K. Jest Pan rodowitym krakowianinem. Czy to miasto jakoś wpłynęło na Pana
życie?
A.P. Tak, urodziłem się w 1952 r. w Krakowie. W tym też mieście spędziłem pierwszą
połowę mojego życia. Wychowałem się w rodzinie inteligenckiej. Jeden dziadek był
przed wojną krakowskim komornikiem, a drugi nadleśniczym k. Lwowa, gdzie urodził
się też mój ojciec. Wojna zabrała jednego z dziadków. Ona też, mimo iż tato i wujek
zostali lekarzami, a mama nauczycielką, bezpowrotnie zniszczyła świat dobrobytu i
stabilności, o którym często opowiadała babcia. Świat, w ktorym na Rynku u Meinla
zawsze można było kupić pomarańcze i daktyle, a u Żyda za rogiem, świeżutką
cielęcinę. Lecz, gdy byliśmy już nieco starsi mówiła też o czasach, gdy bali się
wspominać kim byli dziadkowie, ani też tego, że wujek walczył w AK. Gdy mamie
wpisano do papierów, że „jest elementem obcym klasowo i nosi się z pańska”. Może
właśnie te opowieści okraszone „umiarkowanym” niedostatkiem w domu pełnym
pięknych pamiątek i w spomnień, uświadomiły mi po raz pierwszy, że są dwie Polski, ta
ze szkoły i ta z domu i kościoła. Jakoś też wtedy, na bazie wygrzebanych gdzieś książek
- nawet o Katyniu i opowiadań, zaczął mi się kształtować inny pogląd na świat.
Pamiętam, jak po śmierci Jana XXIII zrobiliśmy podwórkową akcję noszenia czarnych
wstążeczek i wkładania do drzwi karteczek z apelem o zachowanie żałoby. Pamiętam
też, kilka lat później, wypracowanie, za które o mało co nie wyleciałem z liceum, gdzie
odważyłem się w oczywistej szczerości napisać o wolności przychodzącej do Polski na
sowieckich bagnetach. Tubalny głos dyrektora głosił, że jest jeszcze taki uczeń, który się
nic nie nauczył przez 25 lat PRL - ja miałem wtedy 16-cie. Pamiętam też niebieski gaz
łzawiący na rynku w 1969 roku i ludzi z czerwonymi opaskami, którzy z dumą w głosie
opowiadali sobie, jak katowali kablami studentów - przechodziłem obok nich do szkoły.
Pamiętam wreszcie ciche juwenalia i morze zniczy na ulicy Szewskiej, gdzie zabito
Pyjasa. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłem ludzi, którzy odważyli się publicznie
mówić prawdę. Myślę, że tamte doświadczenia ukształtowały moje postrzeganie świata
- umiłowanie Ojczyzny, poszanowanie osoby i rodziny, oczywistość prawdy i tęsknotę
za wolnością. Fascynację tworzeniem dobrego i pogardę dla fałszu czy
karierowiczostwa. Wycisnęły piętno na całym moim życiu.
B.K. Czy właśnie wtedy rozpoczęła sie Pana aktywność społeczna?
A.P. Do 17-go roku życia byłem absolutnie aspołecznym typem. Dom - szkoła kościół – dom. Żyłem w opisanej już atmosferze minionej epoki. Zacząłem chodzić do
świetnego I Liceum im. Nowodworskiego. Mimo, że byłem niezły, to jednak czułem się
obco w dość bananowym światku kolegów. Nie stać mnie było na narty na Kasprowym,
żagle na Mazurach, lekcje francuskiego czy kursy tańca.
Jednak powadają, że gdzie diabeł nie może tam kobietę pośle. Moja pierwsza miłość
była zapalona harcerką. Odwiedziłem Jadzię kiedyś na obozie i oczywiście wszystko
ostro skrytykowałem, powtarzając opinie wuja, że prawdziwe harcerstwo skończyło się
po wojnie. Zrobiłbyś to lepiej? - zapytała. - Pewnie!
Miesiąc później, we wrześniu 1969 r. nie mogłem więc już odmówić, gdy z szelmoskim
uśmieszkiem zakomunikowała mi, że potrzebują przybocznego do drużyny chłopców w
szkole na Bernardyńskiej, tuż pod Wawelem. I tak się rozpoczęła moja służba w
harcerstwie. Stworzyliśmy prawie z niczego całkiem dobry 100-osobowy szczep dziewczęta, chłopcy, zuchy i kilkunastu dobrych instruktorów. Były wycieczki i obozy,
nawet za granicą. Akcje zarobkowe, remontowanie harcówek, reperowanie sprzętu.
Zabawy i przygody. Były też dyskusje bez tematów tabu i kościół w niedzielę oraz
żelazna zasada - tak robić, aby cię nie wurzucili, bo kto pozostanie. Do 1980 roku byłem
prawie cały czas drużynowy, potem już w Majdanie prowadziłem „wywrotowy” krąg
instruktorski, który w tamtym województwie usiłował zmienić oblicze ZHP w ramach
ogólnopolskiego porozumienia KIHAM.
B.K. Wspomniał Pan o Majdanie. Jak to się stało, że w odpowiedzi na pytanie o
miejsce zamieszkania przez wiele lat nie mógł Pan dać jednoznacznej odpowiedzi?
A.P. Jestem romantycznym, ale jednak pragmatykiem. Tradycja rodzinna i bieda
postawiły mi dość wysoką poprzeczkę. Nie chciałem być obywatelem drugiej kategorii,
ale nie chciałem być też tym który za karierę i ochłap sprzedaje swoją duszę.
Kończyłem studia medyczne. Dla niepartyjnych nie było wtedy dobrej pracy i
możliwości specjalizacji w Krakowie. Młode małżeństwo chciało mieć też swój własny
kąt. Trzeba było poszukać miejsca, gdzie bylibyśmy niezbędnie potrzebni.
Tak więc objechałem ćwierć Polski, od Radomia do Przemyśla i znalazłem szpital i
ośrodek zdrowia, gdzie bardzo brakowało lekarzy. Był to własnie Majdan Królewski, w
połowie drogi między Rzeszowem a Sandomierzem. Zmieszkaliśmy nad przychodnią.
Tam właśnie mieliśmy nasz pierwszy dom i ogród, tam wyrastały nasze dzieci, tam
wchodziliśmy w medycynę. Tam była wreszcie Solidarność - 16 miesięcy radości i
nadziei, że Polska jest znowu nasza Polską.
B.K. Był już Pan wtedy żonaty. Jak poznał Pan swoją lepszą połowę?
A.P. To było jeszcze w Krakowie. Po maturze zacząłem uczęszczać do duszpasterstwa
akademickiego w naszym kościele oo. Redemptorystów „na górce” w KrakowiePodgórzu prowadzonego przez o. Andrzeja Rębacza. Było to wspaniałe doświadczenie,
niezwykle potrzebne, zwłaszcza dla instruktora harcerskiego, który miał wychowywać
młodszych. I mimo, że jeżdziłem na obozy z drużyną, a nie ze studentami, to „Górka”
stała mi się bardzo bliska i jej to wiele zawdzięczam. Do dzisiaj spotykamy się dwa razy
w roku się z naszym księdzem i przyjaciółmi z tamtych czasów na rekolekcjach w
Czernej, a to już przecież 40 lat.
Tam też „na górce” poznałem w którąś niedzielę czarnowłosą i czarnooką Zosię, siostrę
o. Andrzeja, która rozpoczynała medycynę w Krakowie. Stała pod mapą Polski i
pokazywała na niej Rdzuchów, maleńką wioskę w kieleckim, w której się wychowała.
Poznałem potem tę wioskę i ten dom, gdzie białe było białe, a czarne - czarne. Gdzie
Ojciec stanowił niewzruszone oparcie, prawość i mądrość. Gdzie każda chwila
wypełnona była modlitwą, pracą i umiłowaniem do ziemi. Temu domowi, ja obcy tak
wiele zawdzięczam. Z tego domu otrzymałem żonę.
Ale póki co - odprowadziłem ją na przystanek, pożyczyłem skrypt, podarowałem
kwiatki, powłóczyłem po krakowskiej starówce i harcerskich biwakach. Zapoznałem,
zauroczyłem, zaręczyłem i właśnie 30 lat temu - zaślubiłem.
Ćwierć wieku później w tym samym duszpasterstwie poznali swoje przyszłe żony moi
synowie.
B.K. Powróćmy jeszcze jednak na chwilę do Majdanów i czasów Solidarności.
A.P. Wspominałewm już o corocznych rekolekcjach w Czernej - zawsze był to czas
milczenia. Jednak wtedy, we wrześniu 1980 r. nie można było milczeć. Wszyscy
opowiadali, co się dzieje u nich w pracy. Tadek przyniósł nawet statut i dokładną
instrukcję, jak należy zakładać nowe komisje zakładowe Solidarności. Zabrałem te
papiery do Majdanu i sąsiedniej Nowej Dęby, gdzie był nasz szpital.
Nazajutrz krótka rozmowa z pediatrą Staszkiem, który wydawał mi się być „swój” - ja
tam pracowałem dopiero dwa miesiące i jeszcze nikogo nie znałem. - Dobrze,
spróbujmy, ale musimy być świadomi, że gdy się nie uda i ludzie nas nie poporą, to nas
wyleją z roboty!
We wtorek powiadomiliśmy grzecznie, zgodnie z instrukcją, panią dyrektor, że właśnie
powstała zakładowa komisja NSZZ„Solidarność” - i nie wyrósł jej kaktus na dłoni,
mimo iż się wcześniej zarzekała! Pod koniec tygodnia 80% załogi było już w naszym
niezależnym i samorządnym Związku. Byli też niestety i ci, których prawdziwą twarz
poznaliśmy 16 miesiecy później.
Stan wojenny brutalnie przerwał i Solidarność i KIHAM.
B.K. Czy wszystko przepadło?
A.P. Najgorsze były pierwsze dni – niepewność, co dalej. Jednak już wkrótce zaczęły
nadchodzić wiadomości - nie jest tak źle. My tam w Polsce C byliśmy praktycznie
całkiem odizolowani. Mekką stał się Kraków. Na początku trudno było dostać
przepustkę, ale myśmy właśnie co przeniesli się z Krakowie i mieliśmy tam bardzo
„chorą” mamę, no i na całe szczęście jeszcze się na nas zbyt dobrze nie poznali. Tak
więc kilka razy mogliśmy pojechać. To było nasze główne źródło wiadomości i prasy
podziemnej - harcerze nie próżnowali. Przywoziliśmy jej stosik i do nas - po
przeczytaniu, zaraz wędrowała do przyjaciół.
Jednak w miarę upływających miesięcy stygł zapał i szerzyło sie zniechęcenie,
zwłaszcza w takich małych miejscowościach, jak nasza. Nadszedł jednak dzień próby.
Zaczęto odgórnie tworzyć nowe związki. Musieliśmy ze Staszkiem pójść na to zebranie,
aby powiedzieć ludziom, kto zabrał kasę i poprosić o absolutorium. Aby wreszcie
głośno powtórzyć, że Solidarność choć zawieszona, to jednak żyje. Wtedy nie można
było zostać w domu, nie wolno było umknąć chyłkiem, gdy wcześniej podjęło się tych
obowiązków. Bynajmniej nie zdziwiłem się więc, gdy kilka dni później przyszła do
domu milicja na rewizję, a potem było jeszcze kilka przesłuchań. Jednak chyba nie
miałem kwalifikacji na TW, bo dano mi po pewnym czasie spokój. Tylko, że wywalono
mnie z oddziału i dalszej specjalizacji tylko do pracy w ośrodku i od czasu do czasu
częstowano „życzliwymi” informacjami, że znowu o mnie rozpytywali.
Kpiną w obliczu tych sankcji stało się, że wybrano mnie, właśnie wtedy jako delegata na
ogólnopolski Zjazd ZHP. Byłem popularny wśród instruktorów, więc gdy do
„demokratycznie” przedstawionej listy 19- tu, dorzucono dla zachowania pozorów 20go z sali, wybrali mnie. No cóż, nie dało się wszystkiego dopilnować. Pozostało gościa
albo zamknąć, albo puścić. Nie zamknęli, za mała płotka.
Tam w Warszawie jak za dawnych czasów - cała masa nowo-działaczy, to bardzo
bolało. Ale była i nadzieja. Dosłownie przypadkiem udało mi się zaprotestować
przeciwko ponownemu upolitycznieniu harcerstwa - i pomimo takiego sita ¼ zebranych
go poparła! Nie wiem do dzisiaj, czy to było umocnienie ludzi, czy niepotrzebne
drażnienie lwa - bratnia delegacja opuściła salę. W jednym chyba skutecznie pomogło,
pomogło mi otrzymać dwa lata później paszport na wyjazd z kraju, jako nie rokującemu
poprawy ekstremiście.
B.K. Co spowodowało decyzje o wyjeździe za granicę?
A.P. To jest jedno z najtrudniejszych pytań mojego życia. Nie byłem przecież
typowym uchodźcą politycznym. Myślę, że były trzy główne przyczyny. Na pewno
poczucie braku perspektyw - świeżo upeczony specjalista nie może kształcić się dalej,
ani nawet pracować w szpitalu, a jego przychodnia jest ciągle szykanowana. Tu z
wdzięcznościa wspominam ordynatora miojej żony dra Zybaczyńskiego, który jedyny
odważył się sprzeciwić tej nagonce. Człowiek staje się jakby zadżumiomym, widząc jak
coraz to ktoś nowy przestaje go poznawać. Ja śmiałem się z tego, nie omieszkając
ostentacyjnie takiego zagnąc, co nowego. Ale nawet dzieci w szkole, zaczęły budzić
„szczególną troskę”. Z drugiej strony narastający kryzys, spadające realne zarobki i
rodzina z czwórką dzieci, które trzeba jakoś wykształcić i usamodzielnić, w służbowym
mieszkaniu na łasce towarzysza dyrektora. I bunt, że zwykły robotnik zarabia więcej, a
gdy wyjedzie na kilka miesiecy do USA, to buduje dom i jest u siebie. I wreszcie
ciekawość wolnego świata, którego się trochę zakosztowało. Tak więc dojrzewała
decyzja o zmianie miejsca pracy i życia zwłaszcza, że mieszkajacy już kilka lat w
Austrii mój brat Janek, daklarował nam pełną pomoc.
Logika i kalkulacja przemawiała - za. Wydawało się, że tutaj na razie nic więcej nie da
się zrobić.
Za kilka lat wrócimy, zbudujemy swój dom. Otworzymy prywatną, dobrze wyposażoną
praktykę, będziemy mogli usamodzielnić dzieci i będziemy mieli... w nosie władzę,
która i tak wcześniej, czy później się rozleci. Jednak było i - przeciw. Przeciw było
niezwykle silne przywiązanie do Majdanu i Polski mojej żony. To jej, wyniesione z
chłopskiego domu ukochanie ziemi ojczystej, tak wtedy głęboko zranione, pozwoliło
nam jadnak przetrwać tam na obczyźnie i powrócić spowrotem do Polski.
B.K. Jak Pan wspomina początki emigracji?
A.P. To jest dla każdego bardzo trudny okres. Problemy emigracji są niezwykle
szerokim i skomplikowanym tematem, zależą od wielu czynników. Trochę o tym już
pisałem w B.K. Może jeszcze do tego wrócimy, dzisiaj to byłoby chyba za dużo i nie na
temat.
B.K. Jest Pan urodzonym społecznikiem. Nie dał Pan za wygraną także na obczyźnie.
Czym się Pan tam zajmował oprócz leczenia ludzi?
A.P. Wyjechaliśmy z kraju w 1988 r. „Pauzowałem” tylko kilka pierwszych miesiecy,
gdy trzeba było całą energie poświęcić walce o byt - nostryfikacji dyplomu i pracy,
pomiędzy egzaminami pomagałem bratu na budowie. Ale potem przyjechały dzieci i
poszły do szkoły. Zaczęły też uczęszczać na religię w polskim Kościele. Tam też działał
szczep harcerski, który potrzebowała instruktorskiego wsparcia. Tak więc mając 36 lat
znowu włożyłem mundur i przez pięć lat prowadziłem drużynę chłopców, w tym moich
dwóch synów. Córka, w drużynie żeńskiej, była nawet o to zazdrosna - i słusznie.
Harcerstwo dało naszym dzieciom przyjaźnie, które pomogły im przejść bezpieczniej
przez burzę dojrzewania w tamtym obcym, pogańskim i demoralizującym świecie.
Drużynę przekazałem w 1994 r., tuż przed światowym zlotem ZHP w Anglii, na którym
okazała się być jedną z najlepszych. Dlaczego oddałem? Po pierwsze - harcerstwo jest
dla ludzi młodych, a ci młodzi w międzyczasie już wyrośli. A poza tym zaczęło się
wiele nowego dziać w świecie polonijnym. Zmieniła się sytuacja w Polsce. Mogliśmy
wreszcie swobodnie jeździć do kraju i przestaliśmy być traktowani jako zdrajcy
ojczyzny. Poza tym przybywało do Austrii tysiące nowych emigrantów.
Zbliżenie się dwóch polskich centrów polskich za granicą, oficjalnego - ambasady i
rzeczywistego - duszpasterstwa, stworzyło warunki do aktywizacji środowiska
polonijnego. W całej Europie powstawały krajowe federacje oraganizacji polonijnych.
Stworzyły one europejską unię, która stała się konkretnym i wymagajacym partnerem
dla władz lokalnych i polskich. Do dzisiaj jednak sprawy te są nie do końca parwidłowo
uregulowane.
W 1994 r. zaczęliśmy wydawać, w nakładzie ok. 500 egzemplarzy tygodnik
duszpasterstwa „Nasza Wspólnota”, który przez pierwsze dwa lata redagowałem.
Odegrał on wielką rolę w aktywizacji środowiśk działajacych przy duszpasterstwie.
Ukazuje się do dzisiaj, jako miesięcznik, i wyszło go ponad 400 numerów.
W tym też okresie utworzyliśmy również Radę Laikatu, której przewodniczyłem.
Reprezentowałem ją we Wspólnocie Polskich Ogranizacji w Austrii „Forum Polonii”.
W latach 1994-2001 byłem wiceprezesem Forum. Nasza federacja, mocno oparta na
środowiskach katolickich była jednym z głównych motorów jednoczenia się Polonii
europejskiej a nawet i światowej. Miałem zaszczyt, ale czasem i bardzo trudny
obowiązek uczestniczyć w tych działaniach. To w Austrii powstawały statuty, pomysły
inicjatywy, a nawet koncepcja specjalnego okręgu wyborczego dla Polaków za granicą
wybierajacych swoich parlamentarzystów.
Równocześnie uczestniczyłem w Polskiej Radzie Duszpasterskiej Europy Zachodniej,
gdzie obok kapłanów zasiadało kilkudziesięciu świeckich. Rada ta pomagała biskupowi
polonijnemu w prowadzeniu 3-milionowego kościoła polskich emigrantów w Europie.
W szczególny sposób zajmowałem się tam sprawami rodziny. Miałem już pewne
doświadczenie - najpierw harcerstwo, a od 1992 r. kręgi rodzin kościoła domowego. W
latach 1992- 2001 prowadziłem też w naszym duszpasterstwie kursy przedmałżeńskie,
które kończyło kilkaset osób rocznie. W 1999 r. udało się nam zarejestrować, właśnie w
Austrii pierwsze Stowarzyszenie Polskich Rodzin Katolickich, któremu
przewodniczyłem. W 1999r, 2002r, i 2004r. przeprowadziliśmy w Polsce konferencje
poświęcone problematyce polskich rodzin za granicą. Uczestniczyło w nich wielu
naukowców, duszpasterzy, polityków i działaczy rodzinnych z kraju i Polonii. Skutkiem
tych działań było włączenie w 1999r. problematyki rodzin emigrantów do rządowego
programu polityki prorodzinnej kraju. Miałem przyjemność reprezentować Polonię w
tych pracach. Cieszę się, że mimo iż w 2004 r. zakończyłem moją służbę w Polonii i
wróciłem do Polski, to rozpoczęte dzieła nadal się rozwijają. Trwa stowarzyszenie w
Austrii i bardzo rozwinęły się katolickie ruchy rodzinne w Polonii w Niemczech, Anglii,
Francji i Szwecji. W 2007 r. odbyła się w Warszawie kolejna konferencja poświęcona
głównie problemom rodzin najnowszej emigracji.
B.K. Jak zdołał Pan pogodzić tak szeroką działalność z życiem rodzinnym i pracą
zawodową?
A.P. To prawda, przez całe dorosłe życie kilka godzin dziennie, sporą część urlopów i
nie mało pieniędzy poświęcałem dla służby publicznej. I mimo, że część tych działań
służyło rodzinom, to były jednak dużym obciążeniem dla mojej własnej rodziny. Nasza
rodzina ponosiła także skutki popularności ojca - cieszyła się, gdy doceniano jego pracę,
choćby odznaczeniem państwowym, ale była też celem niewybrednych szykan i
paszkwili ze strony środowisk, które powiedzmy to... inaczej pojmując honor i ojczyznę.
Jedno jest jednak pewne, że właśnie moja rodzina była impulsem do podejmowania tych
wszystkich działań. To z myślą o wolnej Polsce dla siebie i dzieci, angażowałem się w
Solidarność.To właśnie dla moich dzieci, tworzyłem później dobrą, katolicką i polską
przestrzeń wzrastania na obczyźnie. Przestrzeń, która byłaby szanowana i doceniana
zarówno przez społeczeństwo i władze tak lokalne, jak i polskie. I mimo, że
poświęcałem temu bardzo wiele czasu i energii, to warto było. Jestem przekonany, że
nasze dzieci i wszyscy inni stykający się z taką właśnie atmosferą wiele z niej
skorzystali.
Tu wreszcie choć kilka słów o mojej Żonie. Zosia prawie nigdy nie uczestniczyła w
oficjalnych spotkaniach, miałem jej to nawet za złe. Ale to ona wspierała moją pracę. To
ona wyciągała mnie z dołków zniechęcenia. To ona wreszcie była dobrym duchem
naszego domu, w którym przyjmowała corocznie po kilkadziesiąt gości naszej Polonii niezwykłych osobowości z wielu krajów, które swoimi wizytami wspierały nasze
działania. Była bez wątpiena Pierwszą Damą naszego środowiska. Ja byłem tylko
wiecznym drugim przy niej i zmieniających się szefach. Nie mam predyspozycji na
szefa - wolę mu pomagać, a pracować bezpośrednio z ludźmi.
B.K. No, a jak z praca zawodową?
A.P. Oczywiście medycyna to nie tylko zawód, to także, bardziej może niż inne zawody,
powołanie. Trafiłem na nią bardzo ciekawie. Wybierałem się na studia techniczne –
byłem niezłym matematykiem i fizykiem. Ale kiedyś usłyszałem od przyjaciół - Ależ
Andrzej ciebie szkoda do maszyn, ty powinieneś pracować z ludźmi! Nauczyciel,
psycholog? Wybrałem - lekarza. Jestem przekonany, że to był dobry wybór.
Medycyna jest moim powołaniem, ale i jednym z głównych wyrzutów sumienia, że nie
umiem wszystkiego, co chciałbym umieć. Nigdy jednak nie pasjonowała mnie perfekcja
i droga naukowa w jakiejś wąskiej dziedzinie. Zawsze chciałem spotykać się z
normalnymi pacjentami i dawać im najpotrzebniejszą i najlepszą poradę. Moja praca w
Wiedniu, gdzie byłem jednym z kilku tylko przyjmujacych internistów, była szczególną
posługą dla Rodaków, których spora część się u mnie leczyła. Medycyna konkurowała u
mnie zawsze z działalnością publiczną. Były lata speclalizacji, gdzie dominowała, były
też i lata gdy schodziła na drugi plan.
B.K. Co spowodowało Państwa powrót do kraju. Porzuciliście przecież doskonale
płatną pracę, luksusowe mieszkanie, stabilizację życiową i jednak bardzo prestiżową
pozycję społeczną.
A.P. Zawsze zakładaliśmy powróty do Polski. To było też moje przyrzeczenie dane
żonie przymuszonej do wyjazdu. Dlatego nie staraliśmy sie o tamtejsze obywatelstwo,
ani nie wnikaliśmy głębiej w środowiska austriackie, a każde wakacje nasze dzieci
spędzały z rówieśnikami w kraju. Planowaliśmy tylko kilkuletni pobyt za granicą. Życie
potoczyło się jednak nieco inaczej - byliśmy tam 17 lat. Pierwszą próbę powrotu
podjęliśmy w 1998 r. Jednak mając na utrzymaniu czworo uczących się jeszcze dzieci,
uznaliśmy za nieodpowiedzialne rzucać doskonałą pracę i iść na niepewne. Ostateczna
decyzja zapadła końcem 2002 r. Muszę jednak podkreślić, że zawdzięczamy ją przede
wszystkim naszym dziecom. Dwaj nasi synowie wrócili już wcześniej do Polski, tutaj
już studiowali i tu budowali swoje dorosłe życie - dziewczyny pozostały ze swoimi
mężami w Austrii.
B.K. A jak trafili Państwo właśnie do Jawornika?
A.P. Szukaliśmy pomysłu i miejsca na nasze nowe i wreszcie stabilne życie. Dotychczas
wszędzie byliśmy tylko jedna nogą - to w Krakowie, to w Majdanie, to w Wiedniu.
Baliśmy się zupełnie nam już obcego systemu ochrony zdrowia w Polsce. Rozwijano
przed nami katastroficzne wizje dzikiej, krwiożerczej konkurencji lekarskiej i
skorumpowanego świata urzędników na każdym kroku. Znowu postanowiliśmy znaleźć
dziedzinę, gdzie bylibyśmy bardo potrzebni. Może nowoczesny, europejski dom
starców? Zaczęliśmy szukać odpowiedniej lokalizacji, gdzieś pomiędzy Krakowem a
N.Targiem, gdzie miaszkali nasi synowie. Któregoś dnia znaleźliśmy ogłoszenie o
działce w Jaworniku, blisko zakopianki. A gdzież ten Jawornik? Palcem po mapie - jest.
Ależ to blisko Krakowa i tuż koło Myślenic, spod których pochodzi nasza „świeżutka”
synowa. I w dodatku tam nie ma lekarza, a to spora miejscowość. Jednak mamy szansę
robić to, co najlepiej umiemy!
Na drugi dzień pojechaliśmy po raz pierwszy ujrzeć Jawornik. Ależ tu ładnie. O nawet
dom jest do sprzedania. Natychmiast nielegalnie spenetrowaliśmy budowę tuż koło
sułkowickiej drogi. Nawet wysokości na parterze pasowały na przychodnię. Entuzjazm
jednak opadł, gdy dowiedzieliśmy się, że dom ten został właśnie dopiero co, po roku
wyczekiwania, sprzedany.
No to co! Tu jest dobrze, poszukamy innego miejsca i zbudujemy sami! Wstąpiliśmy też
do proboszcza podpytać, czy taka inicjatywa miałaby wogóle tutaj szanse. Ależ
oczywiście, wieś się rozrasta, a do Myślenic jeździć niewygodnie - zachęcał nas
najżarliwiej starszy pan. Przez kilka kolejnych dni spacerowałem z kolegą po Jaworniku
rozpytując o działkę. Ale tu są mili ludzie, nie zbywaja obcego, a nawet starają się coś
doradzić! Wreszcie znaleźliśmy - piękne miejsce, środek wsi, tuż koło drogi i
przystanku no i widok mocarny. To będzie nasze miejsce na świecie!
Rozkwitły marzenia, o drugim Majdanie, ale już dla naszych wnuków.
Ale potem przyszły cztery, bardzo trudne miesiące - nieskończenie wlekły się
formalności i ciągle nie było do końca wiadomo, czy da się to kupić. Wreszcie 12.maja
2003 r. podpisaliśmy umowę. Prosto od notariusza wstąpiliśmy do Jawornika na
nabożeństwo majowe - pełny kościół ministrantów!
Wreszcie mogliśmy zaczynać budować nasz dom. Ale to nie było takie proste - nie ma
typowych projektów na taki obiekt. A naszą ambicją jest, aby nasz ośrodek w Polsce nie
był w niczym gorszy od takich na zachodzie. Potrzeba było setki odręcznych rysunków i
kilka miesięcy konsultacji z architektem, aby powstał własnie taki, pięknie
wkomponowany w miejsce projekt. Pozwolenie na budowę było gotowe dopiero w
październiku. Zbyt późno, aby zaczynać. Trzeba poczekać do wiosny - w międzyczasie
udoskanalamy projekt - dom nabiera proporcji i gracji. Nie będziemy chodzić po
schodach, mieszkanie będzie jednak na parterze, aby móc wyjść prosto do ogrodu. A
wielki strych? Przyda się może kiedyś na coś - dzisiaj mieszkają już tam nasze dzieci.
Tuż po Wielkanocy 2004 r. pan majster Wieław Piwowarczyk z Brzezowej zrobił
pierwsze wykopy. Powstaje duży dom - mieszkańcy snują domysły. A może to będzie
bar, marzą niektórzy. 18. grudnia 2004 zaczęliśmy mieszkać w Jaworniku, a 7. maja
2005 r. otwarliśmy uroczyście nasz Ośrodek. Dzisiaj przyjmujemy w nim już 7500
pacjentów rocznie i na prawdę mamy co robić.
B.K. A jak koledzy przyjęli Państwa wyjazd do Polski?
A.P. Dla większości to był jednak szok. Nie do końca wierzyli, że to prawda. Prawie
wszyscy przecież mówią o powrocie, większość ma nawet w Polsce domy czy
mieszkania, do ktorych często przyjeżdżają - pracują i żyją jednak, nawet na emeryturze,
tam. Dlaczego? Bo tam zostały ich dzieci, dla których Polska jest już obca.
W pierwszym roku odwiedziło nas w Jaworniku ponad dwadzieścia rodzin przyjacół z
Austrii. Każdy chciał na własne oczy zobaczyć, co też ci Pawłowscy wymyślili i jak
sobie radzą?
A jednak udało się i mimo że zarabiamy kilkakrotnie mniej, to jednak pięknie
mieszkamy i jesteśmy u siebie. Myślę że staliśmy się dla naszych znajomych impulsem
nad realnym rozważeniem powrotu do Polski.
B.K. Jak czujecie się Państwo w Jaworniku?
A.P. Znaleźliśmy tutaj wreszcie nasze miejsce na ziemi. Czuję, jakbym odbierał już tu
właśnie plony całego naszego, trochę jednak szalonego, życia. Dzieci są samodzielne i
wszystkie mają swoje rodziny i swoje dzieci. Doczekaliśmy się sześciorga wnuków i
właśnie oczekujemy jeszcze na dwójkę. Jeden z synów mieszka z rodziną tuż obok,
tylko piętro wyżej. A inne dzieci często nas odwiedzają. W wakacje bywa nawet cała
szóstka wnuków - wszędzie słychać wtedy tupot nóżek i perlisty dziecięcy śmiech.
Dom nasz jest też zawsze otwarty dla wszystkich potrzebujących - przyjeżdża tutaj
wielu różnych ludzi. Pan Bóg dał, trzeba się więc podzielić.
Żyjemy jednak chyba trochę spokojniej. Moja aktywność społeczna ograniczyła się
tylko do Jawornika. Spotkaliśmy tutaj wspaniałych ludzi, spotkaliśmy także i krąg
rodzin, który chciał nas do siebie przyjąć. Wydaje mi się, że i nasza praca zawodowa
jest tutaj zarówno potrzebna jak i doceniana.
Serdecznie dziękujemy wszystkim za okazywaną nam życzliwość.
rozmawiała Katarzyna Pawłowska