Historia krakowskiego "Szkieletora", czyli impotencja

Transkrypt

Historia krakowskiego "Szkieletora", czyli impotencja
Historia krakowskiego "Szkieletora", czyli impotencja po polsku
W stumetrowym szkielecie, który zdominował panoramę Krakowa lepiej niż Wawel i kościół Mariacki, przegląda się
polska niemoc. Po 25 latach od zakończenia PRL wciąż jesteśmy krajem, gdzie trochę bardziej się nie da, niż się da.
Do szczęśliwego finału wciąż daleko, mimo że inwestor od wczoraj trzyma w ręku kluczowy dokument, o który walczył od lat - pozwolenie na budowę.
Foto: Michał Łepecki / Agencja Gazeta
Żeby dokończyć "Szkieletora", musimy zmienić coś zarówno w naszych głowach, jak i w prawie.
- To skomplikowana sytuacja - zaczyna rozmowę o "Szkieletorze" Marta Witkowicz z wydziału skarbu krakowskiego magistratu.
Szymon Duda, współwłaściciel budynku z firmy GD&K chciałby po prostu wybudować i zapomnieć.
- Każdy projekt miewa problemy, ale na takie, jak przy "Szkieletorze", nie byliśmy przygotowani. Głupota zawsze zaskakuje - to Marek Dunikowski, architekt, autor najnowszego projektu przebudowy biurowca.
Wątek na forum Skyscrapercity poświęcony "Szkieletorowi" ma już 10 lat i ponad 7 tysięcy postów.
Od 35 lat w centrum historycznego Krakowa, 20 minut spaceru od Rynku Głównego, sterczy najwyższy, choć niedokończony budynek w
tym mieście. Niby wszyscy chcą to zmienić, ale jakoś nikt nie może.
Żeby dobrze zrozumieć, czym jest "Szkieletor", trzeba sobie wyobrazić pocztówkowy widok na Kraków z Kopca Kościuszki. Imponująca,
soczyście zielona strzała Błoń wiedzie nasz wzrok na gotyckie i barokowe wieże, z kościołem Mariackim i wieżą ratuszową na czele. Zwieńczeniem panoramy Starego Miasta jest wyniosłe Wzgórze Wawelskie z katedrą, a jeszcze dalej widzimy przecież solidną wieżę kościoła Bożego Ciała na Kazimierzu i bajkową wieżę kościoła św. Józefa na Podgórzu. Żeby nie było tak pięknie, gdzieś pomiędzy wieżami majaczą
dwa smukłe kominy elektrociepłowni w Łęgu, a jeszcze dalej nieco mroczne zabudowania nowohuckiego kombinatu. Ale niestety, to nie
wszystko.
Cała ta piękna panorama ujęta jest w mocną ramę budynków wyższych i potężniejszych niż zabytki. Po prawej, czyli południowej stronie,
jest to tzw. "Błękitek" – dziś na wpół opustoszała siedziba banku BPH, dawniej krakowska centrala koncernu RSW Prasa Książka Ruch. Po
lewej, północnej, omawiany tu "Szkieletor". Dwa PRL-owskie kloce symbolicznie zamykają historyczny Kraków, dominują go i szpecą
jeden z najcudowniejszych widoków w Europie. Nie tylko ten z Kopca Kościuszki. "Szkieletora" idealnie widać zarówno ze wzgórz na północ od Krakowa, jak i na wjeździe z południa, idealnie na osi zakopianki.
Foto: Piotr Kozanecki / Onet Panorama Krakowa ze "Szkieletorem" po lewej i "Błękitkiem" po prawej stronie. Widok z Kopca Kościuszki
Z tą panoramą to, oczywiście, nie przypadek. Strzeliste kościelne wieże od końca wojny mierziły rządzących w Polsce komunistów, więc lokalizacja dwóch wieżowców, oprócz praktycznego wymiaru (blisko centrum), miała też swój wymiar symboliczny – chodziło o osłabienie
historyczno-kulturalnego znaczenia starego Krakowa. Podobnie, jak miało to zrobić budowane zaraz po wojnie robotnicze miasto – Nowa
Huta. Tyle historii i symboliki. Czas na przyziemną teraźniejszość.
"Szkieletor" dla Komitetu Wojewódzkiego PZPR?
Pomysł na budowę w centrum Krakowa 100-metrowego wieżowca pojawił się jeszcze w latach 60. - Na samym początku to nie miał być
wcale budynek Naczelnej Organizacji Technicznej, tylko Komitetu Wojewódzkiego PZPR – opowiada Konrad Myślik, znany cracovianista z
Towarzystwa Miłośników Historii i Zabytków Krakowa. - Emerytowany rektor ówczesnej Wyższej Szkoły Ekonomicznej, dziś Uniwersytetu Ekonomicznego, prof. Antoni Fajferek, został zmuszony przez ówczesną wierchuszkę z KW do oddania części należącego do uczelni
gruntu - wyjaśnia. Zdaniem Myślika, to, że budynek miał być siedzibą partii, dobrze widać w jego planie. - Na parterze miała znajdować się
ogromna sala obrad, której NOT nie potrzebował. Ale żeby obywateli nie denerwować ambicjami władzy, zadecydowano o ukryciu prawdziwego przeznaczenia obiektu i wymyślono, że będzie właśnie siedzibą NOT - wyjaśnia Myślik. Ale inni historycy miasta nie potwierdzają tej
historii. – Ja bym tę informację dementował – mówi nam Krzysztof Jakubowski znawca historii Krakowa. – Swego czasu chodziły takie słuchy po Krakowie, ale o budowie siedziby KW nie mówiło się oficjalnie. Cały czas miał to być budynek NOT – dodaje. Także rzecznik Uniwersytetu Ekonomicznego nie znalazł dokumentów potwierdzających opowieść Myślika.
Dziś takie przeznaczenie ogromnego budynku może dziwić, ale wówczas Naczelna Organizacja Techniczna była potężną instytucją, skupiającą dziesiątki stowarzyszeń inżynierów wszystkich gałęzi przemysłu. Poza tym, architekt Marek Dunikowski wskazał jeszcze inny trop. Prezesem inwestora, czyli Naczelnej Organizacji Technicznej, był wtedy Stanisław Staruch, sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej
PZPR na Politechnice Krakowskiej. Miał dobre kontakty z premierem Piotrem Jaroszewiczem, dzięki czemu znalazły się pieniądze na budowę – opowiada Dunikowski.
Tak czy inaczej, władze NOT rozpisały konkurs w 1968 roku i wygrał go zespół w składzie: Zdzisław Arct, Ewa Dworzak i Krzysztof Leśnodorski. - Pamiętam konkurs jako wydarzenie, to miał być fragment nowego centrum Krakowa, które miało się rozwijać od dworca, pamiętam przez mgłę te różne prace – przypomina sobie 18-letni wówczas Dunikowski. Budowa ruszyła dopiero w 1975 roku, gdy architekt
skończył już studia. I zatrzymała się szybko, 4 lata później. Oczywiście z braku pieniędzy, ale, jak wskazuje Dunikowski, było też drugie
dno. - Główny motor budowy, Stanisław Staruch, poznał w tym czasie pewną kobietę, w którą zaczął angażować coraz większą ilość swojego czasu – opowiadał Dunikowski.
Początek końca
Lata 80. to nie był w Polsce najlepszy czas na budowanie czegokolwiek, więc budynek stał się szybko symbolem ponurej epoki PRL. NOT
próbował wówczas dokończyć wieżowiec w porozumieniu z Polską Akademią Nauk, ale nic z tego nie wyszło. Na początku lat 90. znaczenie NOT-u zmalało i organizacja sprzedała obiekt spółce Business Center Tower, której właścicielem był Robert Hamerlik. Pomysły przerobienia obiektu na hotel francuskiej sieci albo na biurowiec Tele-Foniki nie wyszły poza luźne propozycje. W 2000 roku w ramach spłaty zadłużenia, "Szkieletora" przejął katowicki Węglozbyt.
Zajmująca się sprzedażą węgla spółka nie miała zamiaru kończyć wieżowca, chciała się go po prostu pozbyć. Ale zainteresowanie tak
ogromną inwestycją było wówczas nikłe. Pierwszy przetarg – cena wywoławcza 24 mln zł, zero ofert. Drugi przetarg, jest oferta na 16 mln.
Węglozbyt podpisuje wstępną umowę z firmą Medinbrand Limited z Londynu. Lokalne media ogłaszają (później ogłoszą to jeszcze kilkadziesiąt razy), że "Szkieletor" wkrótce przestanie straszyć. Jest jesień 2004 roku.
Anglicy na naszą impotencję proponują operację. Nie żadne leki ani terapię psychologiczną, tylko cięcie skalpelem. Chcą zburzyć budynek i
postawić na jego miejscu dwa apartamentowce. Jeden niższy od "Szkieletora" o 30 m, a drugi o 20. Rządzący dopiero pół kadencji prezydent
Jacek Majchrowski jest na tak, ale pomysłowi sprzeciwia się nowy wojewódzki konserwator zabytków Jan Janczykowski, który uważa, że
będzie można zbudować tam co najwyżej 12-piętrowy obiekt, czyli o połowę mniejszy. Anglikom to nie odpowiada i ostatecznie do sprzedaży nie dochodzi. Wnioski z tej lekcji wyciągnie za rok następny inwestor.
Foto: Michał Łepecki / Agencja Gazeta Szkieletor i Błękitek na tle panoramy Krakowa
Kasa idzie ze wschodu
Mamy rok 2005. - Jak tylko się ukazało się w prasie ogłoszenie o przetargu na kupno "Szkieletora", zareagowaliśmy – zaczyna opowieść
Szymon Duda, jeden z udziałowców spółki GD&K. - Kilka tygodni wcześniej byliśmy w Cannes na targach nieruchomości Mipim. To było
tuż po wejściu Polski do UE i wiele funduszy zagranicznych zaczęło wówczas poważnie patrzeć na Polskę i szukać tu okazji inwestycyjnych. Przedstawiciela jednego z takich funduszy DMI poznaliśmy właśnie na Lazurowym Wybrzeżu. Na tyle dobrze, że wystarczył potem
jeden telefon, żeby fundusz zgodził się partycypować w tym projekcie i dzisiaj jest większościowym udziałowcem w tym przedsięwzięciu –
mówi Duda.
Wspomniany fundusz to Eurozone Equity, który reprezentuje europejskie interesy jednego z największych funduszy DMI (Dar al-Maal al-Islami, czyli "Dom islamskich pieniędzy") z Arabii Saudyjskiej. To on obok GD&K Group jest większościowym udziałowcem w spółce Treimorfa, która zarejestrowana jest w Polsce.
- Decyzja zapadła w mgnieniu oka. Przez weekend szkicowaliśmy projekt - entuzjastycznie opowiada Duda, z wykształcenia architekt. –
W poniedziałek złożyliśmy papiery i błyskawicznie wygraliśmy – dodaje. Za "Szkieletora" płacą 36 milionów złotych. Dwa lata wcześniej
Anglicy płacili 16 milionów. - Moje najczarniejsze obawy nie przewidywały otrzymania pozwolenia na budowę po ośmiu latach.
Poważni panowie kłócą się o długość
Wniosek, jaki GD&K wyciągnęło z lekcji, którą rok wcześniej Anglikom dał konserwator zabytków, był taki, że "Szkieletora" nie można
zburzyć. Bo jeśli już raz miasto się go pozbędzie, to nie wyda ponownie zgody na tak wielki obiekt tak blisko centrum. Firma zleca więc
serię technicznych analiz i wkrótce obwieszcza, że stalową konstrukcję obiektu można zachować. To wyraźna zmiana w mówieniu o "Szkieletorze", do tego momentu dominowało raczej przekonanie, że trzeba go będzie zrównać z ziemią. GD&K nieśmiało zaczyna mówić nawet o
podwyższeniu biurowca.
Operacja wydłużenia bardzo nie podoba się konserwatorowi Janczykowskiemu. - Nawet arcydzieło współczesnej architektury w tym miejscu
popsuje panoramę Krakowa. To nie miejsce na wieżowiec. Budynki w tym rejonie powinny mieć nie więcej niż 50 m wysokości. Marzę,
żeby zburzyli kilka pięter. Ale nie mogę nic zrobić. Będę się mógł co najwyżej przyczepić do samego projektu – mówi wówczas w rozmowie z krakowską "Gazetą Wyborczą". Słowa dotrzymuje, przyczepi się.
GD&K zorganizowało na projekt nowego "Szkieletora" wewnętrzny konkurs, w którym zwyciężył pomysł niemieckiego architekta Hansa
Kolhoffa. Wydawało się, że dla konserwatywnego Krakowa będzie to wybór idealny. Projekty Kolhoffa są bardzo stonowane w formie, klasyczne do bólu. Najsłynniejsze budynki, stojące przy Potsdamer Platz w Berlinie, wyglądają jak żywcem wyjęte z Nowego Jorku lat 30.,
a wieża Main Plaza we Frankfurcie nad Menem przypomina nieco monumentalną londyńską elektrownię Battersea. Słowem – żadnej awangardy. A jednak, na sporach o projekt Kolhoffa stracono co najmniej trzy lata.
I tutaj dochodzimy do punktu, w którym fizyczne przyczyny impotencji (brak pieniędzy, zmiana systemu władzy w Polsce, zmiany właścicielskie) zostają zastąpione przyczynami psychicznymi. A te leczy się równie trudno.
Nowy symbol Krakowa czy megalomania?
Hans Kolhoff podczas swoich wizyt w Krakowie zaobserwował struktury ceglane, które są zwieńczone dachem metalowym, najczęściej zieloną blachą. I tak pomyślał nowego "Szkieletora". - Twierdził, że to lokalna tradycja. Ja twierdziłem, że to jest nadużycie. Dlatego, że to są
albo kościoły, albo ratusze. Tylko te dwie funkcje budynków mają taki układ. Tu jednak mieliśmy do czynienia z prywatnym inwestorem i
inną funkcją – tłumaczy różnice zdań prof. Piotr Gajewski, architekt, wówczas członek Miejskiej Komisji Urbanistyczno-Architektonicznej,
w skrócie MKUA. - Projekt Kolhoffa nawiązywał do Krakowa jako miasta wież, ale propozycja nijak się miała do skali najbliższego "Szkieletorowi" klasztoru Karmelitów – potwierdza Myślik.
Foto:
Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta Wieża klasztoru Karmelitów Bosych i "Szkieletor"
- Kolhoff w pewnym momencie zaczął forsować swoją ideę, jakoby dokończony "Szkieletor" miał stać się nową ikoną miasta. Ja wtedy go
wprost zapytałem, czy on uważa, że arabska inwestycja ma być ikoną Krakowa. Czy on twierdzi, że to rzeczywiście jest w tej tradycji. Dobrze do tego pasuje słowo: megalomania. To było megalomańskie, bo te produkty, które stanowią panoramę miasta, są wytworem kultury,
wytworem naszej cywilizacji. Tutaj miało powstać coś kompletnie obcego, a my mieliśmy to przyjąć jako nasz symbol. Starliśmy się wtedy,
ponieważ jemu się bardzo nie podobał mój pogląd – opowiada o kulisach sporów z Kolhoffem Gajewski.
Problem polega jednak na tym, że pan architekt, panowie inwestorzy i panowie z władz miasta (MKUA, konserwator zabytków) kłócili się o
wysokość "Szkieletora" trzy lata. Półtora roku, zdaniem Dudy, zajmuje sam spór komisji z konserwatorem, właśnie o wysokość. Rzeczywiście, w październiku 2008 roku MKUA zgodziła się, by "Szkieletor" urósł o blisko 20 metrów. Małopolski Konserwator Zabytków Jan Janczykowski, zgodnie ze swoją zapowiedzią, kategorycznie odrzucił taką możliwość, a Wojewódzka Rada Ochrony Zabytków jeszcze bardziej
kategorycznie orzekła, że nowy "Szkieletor" nie może urosnąć nawet o centymetr. W tym momencie GD&K odpuścił walkę o wysokość.
Odpowiedź na pytanie, czemu w ogóle ją zaczął, daje Konrad Myślik. - Skala podwyższenia budynku jest bez znaczenia. Bój toczy się o coś
zupełnie innego. Jeśli ten budynek podwyższymy, to budynki, które powstaną na tej działce (w planie GD&K jest jeszcze kilka mniejszych
biurowców wokół "Szkieletora" – red.), też będą mogły być trochę wyższe. Proporcja się zmieni, więc "boczki" też będzie można trochę
podnieść. Zwiększy się powierzchnia biurowa, zwiększą się zyski – tłumaczy.
Warto tu jednak zaznaczyć, że nie tylko o zyski inwestora chodzi. - Podatek od nieruchomości wynosi ponad 23 zł na metr kwadratowy rocznie. Inwestycja ma mieć ponad 80 000 m kw. – to daje prawie 2,0 mln złotych rocznie. 10 mln przez pięć lat - tyle miasto mogło zarobić już
na samym prostym podatku od nieruchomości. A dodatkowo podatek CIT oraz 6000 miejsc pracy – zaznacza Duda
Odpowiedź na pytanie, dlaczego krakowski magistrat nie zawsze przywiązuje wagę do takich wyliczeń, dał nam inny przedsiębiorca, z którym rozmawialiśmy przy okazji pisania zupełnie innego artykułu. - Środowisko w którym funkcjonuje prezydent, nie do końca wierzy, że
biznes może poprowadzić rozwój miasta w dobrym kierunku i to wydaje mi się delikatnym określeniem. Nie ma takiego myślenia, że "ktoś
chce zainwestować - to dobrze". Jest staromodność, brak zaufania, prowincjonalność. "Co z tego, że nie będzie 20 tysięcy miejsc pracy. Co
to zmieni, dla gołębi na rynku. Dalej będą chodzić i skubać" – to jest takie myślenie. Czy tylko krakowskie? Generalnie w Polsce nie ma dobrego podejścia do biznesu. Politycy się go boją. Ale to się skończy, jak przestaniemy dostawać duże pieniądze z UE. Bo potem, jak prezydent będzie chciał postawić halę widowiskową albo muzeum, bez prywatnego nie ruszy – mówił nam biznesmen i oczywiście prosił o niepodawanie jego nazwiska.
Pozwolenie na budowę można dostać w Polsce na podstawie dwóch dokumentów – decyzji o warunkach zabudowy (w skrócie WZ - czyli
popularnej "wuzetki") albo miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Sporządzenie planu miejscowego to dość złożona procedura, ale daje czas na dokładne przemyślenie tego, co chcemy jako miasto w danym miejscu uzyskać, jaki cel ma mieć obiekt na objętej planem działce, jaką funkcję ma pełnić i jak ma wyglądać. Nie każdy plan jest idealny, ale przynajmniej zazwyczaj jest precyzyjny i daje dość
dokładne wytyczne potencjalnym inwestorom. "Wuzetka" to wolna amerykanka. A właściwie wolna polka. Inwestor występując o wydanie
"wuzetki" powinien teoretycznie uzasadnić bryłę i rozmiar budynku zasadą dobrego sąsiedztwa. Czyli nowy obiekt powinien z grubsza nawiązywać do obiektów z okolicy. Brzmi logicznie, ale praktyka bardzo często wychodzi źle.
Po pierwsze dlatego, że przestrzeń i architekturę mamy w większości przypadków fatalną, więc nawiązywanie do niej nie jest - delikatnie
mówiąc - najlepszym pomysłem. A po drugie, zasadę dobrego sąsiedztwa można łatwo sprowadzić do absurdu. W przypadku walki o wyższego "Szkieletora" próbowano udowodnić, że równie wysokim dobrym sąsiedztwem są oddalone o kilka kilometrów dwa kominy elektrociepłowni w Łęgu, albo wspomniany już na początku tekstu "Błękitek". To tak jakby 150-metrowy wieżowiec na Mokotowie uzasadniać "sąsiedztwem" Pałacu Kultury. W Krakowie ten argument ostatecznie nie przeszedł, ale w tysiącach decyzji o "wuzetkach" jak Polska długa i
szeroka, przechodziły nie takie kwiatki.
Foto: Waldek Sosnowski / Agencja Gazeta Widok na "Szkieletora" z kamienic Herbewa. W tle kominy Łęgu
Doraźnie wydawane "wuzetki" zmasakrowały polską przestrzeń publiczną tak, że jeszcze przez wiele lat będziemy odczuwać ich skutki.
"Wuzetki" to leczenie impotencji viagrą, sterydami i amfetaminą w jednym. Można osiągnąć szybką satysfakcję (postawić budynek), ale
zrujnować sobie zdrowie i wylądować w szpitalu (nieodwracalnie zepsuć otoczenie). Wróćmy tymczasem do naszego "Szkieletora".
Decyzja o warunkach zabudowy nie zostaje wydana, praca Kolhoffa idzie do kosza, a GD&K kontaktuje się z krakowskim architektem Markiem Dunikowskim, któremu zleca prace nad nowym projektem. Mniej więcej w tym samym czasie wiceprezydentem Krakowa ds. inwestycji zostaje Elżbieta Koterba, z wykształcenia architektka. Zdiagnozowanie przyczyn impotencji i wprowadzenie odpowiedniej terapii ws.
"Szkieletora" uznaje za jedno z najważniejszych swoich zadań.
Impotencja na tle psychicznym to częsty problem polskich urzędników. Są tak sparaliżowani lękiem przed podejmowaniem jakichkolwiek
decyzji, że na wszelki wypadek nie podejmują żadnych. A jak już podejmują, to zatrzymują się w pół drogi i nie doprowadzają sprawy do
końca. Albo przeciągają grę wstępną do granic absurdu. Tak było do 2010 roku. Od tego momentu - to trzeba krakowskim urzędnikom
oddać - widzą problem impotencji i zarządzili terapię. Może dlatego, że władzę nad inwestycjami przejęła kobieta, wspomniana już wiceprezydent Elżbieta Koterba. Może kobiety mniej boją się radzenia się specjalistów w sprawach trudnych?
Dlaczego w 2014 roku inwestycja ciągle nie jest zakończona?
Nawet jeśli dobrze zdiagnozujemy przyczyny choroby i wiemy już, jakie możemy zastosować lekarstwa, to pozostaje jeszcze NFZ, który
może uznać, że nasz pomysł jest niezgodny z przepisami i cały proces diagnozowania trzeba zacząć od nowa. Tak stało się w przypadku
"Szkieletora". Na kolejnym etapie straciliśmy następne trzy lata. W następujący sposób.
Z nowym projektantem "Szkieletora", Markiem Dunikowskim z pracowni DDJM, MKUA i konserwatorzy zabytków dogadali się dosyć
szybko. Etap, na którym w poprzednim rozdziale roztrwoniono prawie dwa lata, zamknięto tym razem w kilka miesięcy. "Szkieletor" miał
urosnąć do 102,5 metra (konserwator zabytków odpuścił) i być utrzymany w stylistyce amerykańskich biurowców z lat 30., już bez żadnych
nawiązań do kościelnych wież. Błyskawicznie wydano "wuzetkę", a szczęśliwi inwestorzy pokazywali wizualizacje, na których obok "Szkieletora" zaplanowali jeszcze kilka niższych biurowców i z nadzieją twierdzili, że obiekt może być gotowy w 2013 roku.
Foto: Adam Golec / Agencja Gazeta Widok "Szkieletora" z lotu ptaka
Nawet kiedy krakowskie Towarzystwo na rzecz Ochrony Przyrody zaskarżyło dokument do Samorządowego Kolegium Odwoławczego, zarówno inwestor, jak i miasto byli przekonani, że to tylko formalność. SKO skargę oddaliło, ale towarzystwo nie złożyło broni i skierowało ją
do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. I 12 grudnia 2011 roku, w sumie po ponad półtora roku administracyjno-sądowych postępowań, gruchnęła wiadomość, że WSA uchylił decyzję o wydaniu "wuzetki". Co automatycznie oznaczało, że z rozpoczęciem budowy trzeba
będzie poczekać co najmniej 4 kolejne lata.
Jeśli ktoś zastanawiał się, dlaczego urzędnicy tak często boją się podejmowania jakichkolwiek decyzji, w tej sytuacji znajdzie odpowiedź.
Nad wydaniem "wuzetki", jak zapewniała prezydent Koterba, pracowali najlepsi urzędnicy magistratu. Trudno w to nie wierzyć, zważywszy
na to, jak ważna jest dla miasta sprawa "Szkieletora". A jednak WSA po prostu zmiażdżył przygotowane przez inwestora wnioski , sam proces wydawania "wuzetki" i prowadzone przez SKO dotychczasowe postępowanie. Uzasadnienie wyroku WSA liczy 24 strony. Jest w nim
mowa m. in. o tym, że: inwestor nie przedstawił granic terenu objętego wnioskiem na kopii mapy, pomylił się w jednym z załączników co do
wysokości inwestycji, nie określił parametrów technicznych niższych budynków i zagospodarowania tego terenu.
Zarzuty wobec miasta? Analiza urbanistyczno-architektoniczna nie zawierała uzasadnienia sposobu wyznaczenia obszaru analizowanego mówiąc w skrócie. Nie zostały uwzględnione wszystkie działki sąsiedzkie. Do analizy został wyznaczony zbyt rozległy obszar, a przy określaniu linii zabudowy nie wzięto pod uwagę najbliższych działek, a te położone nieco dalej.
GD&K i przedstawiciele magistratu byli zdruzgotani. Jak mówił nam Szymon Duda, dzień w którym cofnięto decyzję o warunkach zabudowy był dla nich jednym z trudniejszych. Członków Towarzystwa na rzecz Ochrony Przyrody określa mianem "ekoterrorystów". Suchej nitki
na wyroku i na Mariuszu Waszkiewiczu, prezesie towarzystwa, nie pozostawia także dziś Dunikowski. - Nie można obwiniać kogoś za to, że
jest świrem i złośliwym szantażystą. Ale można obwiniać struktury administracyjne, począwszy od Sejmu, za to, że dopuszczają do debaty
publicznej takie indywiduum. Daje się prawo do protestowania, hamowania rozwoju w istocie, niby w imię interesów ogółu. Taki człowiek
może mieć nawet szczere przekonanie, ja go rozumiem. Ale jest różnica między wolnością a anarchią – denerwuje się architekt. - Nie można
zwalać wszystkiego na urzędników, którzy się boją, że źle zastosują przepisy, skoro te przepisy są tak niejasne i na dodatek w kółko się
zmieniają – dodaje.
Foto: Michał Łepecki / Agencja Gazeta Widok na "Szkieletora" z wieży ratuszowej. Na pierwszym planie Teatr Słowackiego
Zdanie Dunikowskiego podzielił Naczelny Sąd Administracyjny, który we wrześniu 2013 roku, po prawie dwóch latach postępowania, uchylił wyrok WSA. Co ciekawe, bynajmniej nie dlatego, że zarzuty w stosunku do "wuzetki" były przesadzone. NSA uznał jedynie, że Towarzystwo na rzecz Ochrony Przyrody nie miało z racji swojej misji prawa zaskarżać decyzji o "wuzetce". Zarzuty mogły być w stu procentach
trafione, tylko sprawę do sądu zgłosiła nieodpowiednia instytucja, więc teoretycznie nie powinna w ogóle była być rozpatrywana. - Nie
wiemy, czy gdyby inny podmiot zgłosił "wuzetkę" do sądu, to NSA wydałby taki sam wyrok – potwierdza wiceprezydent Koterba. W tym
momencie wyrok NSA miał już jednak dla sprawy "Szkieletora" wymiar symboliczny.
- Jeśli miałabym powiedzieć, gdzie najwięcej czasu zmarnowano, to przede wszystkim trwoniono go na wystąpienia o warunki zabudowy.
Należało wcześniej opracować miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego – przyznaje dziś Koterba. Po wyroku WSA stało się jasne,
że jeśli "Szkieletor" miałby zostać dokończony w jakimś dającym się przewidzieć czasie, potrzebny będzie właśnie plan zagospodarowania
dla tego fragmentu miasta. I z niewłaściwą administracji werwą, krakowski magistrat do prac nad takim planem przystąpił. W marcu 2012
roku rada miasta przegłosowała przystąpienie do przygotowania planu, a w lipcu 2013, po osiemnastu miesiącach od feralnego wyroku, plan
został prawie jednogłośnie przez tę radę przyjęty. Zważywszy na polską praktykę i na to, co do tej pory działo się wokół samego "Szkieletora", to tempo ekspresowe.
- Plan został opracowany z uwzględnieniem wszystkich uwarunkowań. Została wzięta pod uwagę ta istniejąca konstrukcja, której ze względów ekonomicznych żaden inwestor nie chciał wyburzyć (gdyby tak się stało, nowy budynek nie mógłby na pewno być już taki wysoki –
red.). Najwyraźniej wielkość działki i jej zagospodarowanie nie są aż tak atrakcyjne, żeby postawić tam coś, co przyniesie mniej dochodów.
Plan szczegółowo mówi o tym, w jaki sposób należy ten teren zagospodarować. Są w nim zawarte wytyczne dotyczące przestrzeni publicznej, czy połączeń pieszych z uczelnią i obszarem wokół inwestycji, która zostanie włączona w tkankę miejską – tłumaczy wiceprezydent Koterba. - W ustaleniach planu zabezpieczony jest szeroki wachlarz usług. W tych obiektach możliwe są biura, hotel, apartamenty, gastronomia. Na górze będzie pewnie jedna z najlepszych kawiarni w mieście – dodaje z nadzieją w głosie.
Uchwalenie planu zagospodarowania przestrzennego dało inwestorowi możliwość ubiegania się o pozwolenie na budowę. Wniosek o takie
pozwolenie spółka Treimorfa złożyła we wrześniu 2013 roku. Dokument może być jednak wydany dopiero po poinformowaniu i zebraniu
ewentualnych uwag od wszystkich stron postępowania (np. właścicieli okolicznych działek). Takich osób było w tym przypadku około trzystu i cały proces potrwał kolejne pół roku. Z otrzymanym wczoraj pozwoleniem na budowę inwestor mógłby wreszcie zacząć prace przy
"Szkieletorze". Mógłby, ale raczej nie zacznie.
Jeśli wydawało się Wam, Drodzy Czytelnicy, że poruszaliście się do tej pory w Himalajach absurdu, to wiedzcie, że byliście co najwyżej w
Alpach. W Himalaje pojedziemy teraz. Zastosowaliśmy proste porównanie podróżnicze, bo porównania medyczne już się wyczerpały – pokonaliśmy przeszkody fizyczne (na inwestycję są pieniądze) i psychogenne (magistrat wydał wszystkie niezbędne pozwolenia i na równi z
inwestorem chce rozpoczęcia budowy), zastosowaliśmy dwie terapie ("wuzetki" i plan zagospodarowania) pokonaliśmy NFZ (plan jest
wreszcie prawomocnie obowiązującym dokumentem), a impotencja wciąż trwa. Opisany poniżej problem jest tak skomplikowany i niejednoznaczny, że żaden z naszych rozmówców nie potrafił ani go dość precyzyjnie opisać, ani podać takiego rozwiązania, które nie poskutkowałoby kolejnymi odwołaniami i kłopotami.
Kiedy prawo do wieczystego użytkowania "Szkieletora" przejmował Węglozbyt, zobowiązał się w umowie z miastem, że do 2005 roku rozpocznie realizację inwestycji. Jak pamiętamy, w tym samym roku zamiast inwestycję zacząć, sprzedał obiekt spółce Treimorfa. Takie zobowiązanie się dziedziczy, więc jest nim obciążona również Treimorfa. Niewywiązanie się z terminu automatycznie oznacza rozpoczęcie naliczania przez miasto opłat karnych. Za pierwszy rok miało być to 10% wartości nieruchomości, zmierzonej przez rzeczoznawcę. Później z
roku na rok opłaty miały rosnąć.
Treimorfa oczywiście odwołała się od decyzji magistratu. Siedem lat zajęło kolejnym instancjom (SKO, WSA) rozpatrywanie sprawy aż Naczelny Sąd Administracyjny orzekł, że nie ma podstaw do rezygnacji z naliczania opłat. I zwrócił akta z powrotem do Wydziału Skarbu
Urzędu Miasta Krakowa. Który musiał ponownie zlecić wycenę i uruchomić procedurę naliczenia opłat od nowa. Ile może wynieść opłata za
sam tylko 2007 rok? Nie wiadomo. A ile może wynieść w sumie za wszystkie kolejne lata? Nie wiadomo tym bardziej. Miasto musi ukarać
inwestora za to, że ten nie zaczął inwestycji, podczas gdy to samo miasto miało niemały udział w tym, że inwestycja się nie zaczęła.
Musi to w tym przypadku kluczowe słowo. Bo, jak zapewnia Marta Witkowicz z UMK, miasto ma tutaj związane ręce. - Z naszej strony nie
ma miejsca na kompromis. Nie dlatego, że mamy złą wolę ale dlatego, że zgodnie z obowiązującym prawem, mamy przepis, odpowiedni
organ i decyzję. Nie mamy innej możliwości niż trzymanie się prawa. My go nie stanowimy, a jedynie stosujemy. Obecne orzecznictwo nie
pozwala ani na umorzenie postępowania ani na odstąpienie od kary – tłumaczy urzędniczka.
Mamy więc sytuację następującą. Urzędnicy może nawet i chcieliby umorzyć sięgającą prawdopodobnie wielu milionów złotych opłatę
(gdyby okazało się, że rosłaby ona z roku na rok, to za całe 7 lat mogłaby być już wyższa niż 36 mln, które Treimorfa zapłaciła za "Szkieletora", choć na razie wszystkie kwoty są bardzo nieprecyzyjne). Ale nie mogą tego zrobić. A nawet jeśli znajdą na to sposób, narażą się na
oskarżenia o działanie na szkodę miasta. Ze strony opozycji, obywateli, Regionalnej Izby Obrachunkowej, itp. Inwestor chciałby zacząć budować, ale dopóki nie pozna wysokości potencjalnej opłaty, nie może przecież tego zrobić, bo ryzykowałby bankructwo. Nie mówiąc o tym,
że trudno byłoby znaleźć bank, który zdecydowałby się na kredytowanie inwestycji obarczonej ryzykiem wielomilionowej kary. Na dodatek
nie do końca jeszcze policzonej.
Czy można było tego uniknąć? Tak, co najmniej na dwa sposoby. - Inwestor miał możliwość zwrócenia się do miasta z wnioskiem o przedłużenie terminu rozpoczęcia inwestycji. Gdyby zrobił to przed upływem obowiązującego terminu rozpoczęcia, moglibyśmy rozmawiać o
dodatkowych okolicznościach, które je warunkują i taki wniosek przyjąć - wskazuje Marta Witkowicz. Wtedy pozostały czas można byłoby
poświęcić na znalezienie kompromisowego – dla miasta i inwestora – rozwiązania.
- Jak najbardziej - odpowiadają w GD&K. - Musielibyśmy podać jednak konkretne daty. Składaliśmy trzykrotnie propozycje w tym zakresie,
ale uzależnione od wydania pozwolenia na budowę i nie zostały one przyjęte. Ze zrozumiałych względów nie mogliśmy określić sztywnych
terminów nie wiedząc kiedy magistrat pozwoli nam budować - tłumaczy przedstawiciel GD&K.
Drugi sposób jest - z punktu widzenia państwa prawa - kabaretowy. Otóż niektórzy urzędnicy wskazują, że inwestor mógł, nie zważając na
groźbę opłat (bo przecież w tej chwili prawomocnie żadnych opłat naliczonych nie ma), rozpocząć inwestycję, a wtedy "o opłatach byłaby
zupełnie inna rozmowa". Czyli: słuchajcie, opłaty będą albo ich nie będzie, ale weźcie budujcie, to potem się jakoś zobaczy, ogarniemy
temat. Pewnie niejeden biznes, zwłaszcza w latach 90., na tej bazie został zbudowany, ale naprawdę trudno taką radę traktować poważnie,
gdy w grę wchodzą dziesiątki milionów złotych Jak to się zakończy? W tej chwili nikt tego nie wie.
Sprawa może znaleźć jakieś administracyjne rozwiązanie. Wiceprezydent Koterba postawiła sobie za punkt honoru doprowadzenie do tego,
żeby "Szkieletor" przestał straszyć w Krakowie i niejedną przeszkodę już pokonała. Stąd ostrożność w wypowiedziach szefów GD&K czują, że po tylu oporach ze strony krakowskiej administracji, mają wreszcie po drugiej stronie przychylnego im partnera.
Ale z drugiej strony "Szkieletor" ma w sobie jakąś destrukcyjną moc, więc nikt się nie zdziwi, jeśli rzecz znajdzie swój finał w jednym z
międzynarodowych trybunałów powołanych do rozstrzygania sporów gospodarczych pomiędzy Polską a Luksemburgiem w umowie, którą
polski rząd zawarł z tym państwem w 1987 roku. Eurozone, czyli większościowy udziałowiec Treimorfy, jest bowiem spółką zarejestrowaną
w Luksemburgu.
Po pięciomiesięcznym (od stycznia) procesie szukania stron, które muszą być poinformowane o inwestycji, zostało wydane pozwolenie na
budowę. To symboliczny dokument, ponieważ teoretycznie daje możliwość rozpoczęcia inwestycji. Gmatwanina prawno-finansowa tej pewności jednak nie daje. Kiedy więc pierwsze koparki wjadą na plac? Chyba nikt już w Krakowie nie odważy się podać w tej sprawie dokładnej daty.
***
- Gdy patrzymy na proces inwestycyjny to czasem można odnieść wrażenie, że trzy strony: władza, inwestor i architekt są reprezentowane przez najgorsze swoje cechy. Władza przez arogancję, inwestor przez butę, a architekt przez pychę. I to jest bardzo przykra
konstatacja. – podsumowuje spoglądając na zdominowaną przez "Szkieletora" panoramę Krakowa Konrad Myślik.