Operacja Jesienny Żagiel 2014 - rejs po Mazurach,Rejs
Transkrypt
Operacja Jesienny Żagiel 2014 - rejs po Mazurach,Rejs
Majówka na żaglach z tatą Pewnego wieczoru tata zaproponował mi wspólny wyjazd na majówkę. Uwielbiam żagle, jestem z nimi związana od zawsze, więc spodobał mi się pomysł spędzenia długiego weekendu na Mazurach. Nie miałam nic lepszego do roboty i nie chciałam siedzieć cały czas przed komputerem. Tata załatwił jacht. Nie mogłam się doczekać, byłam podekscytowana, ale w dniu wyjazdu miałam straszne obawy. Jak my sobie poradzimy tylko we dwójkę na dość sporym jachcie? Zapakowaliśmy się do auta i wyjechaliśmy z domu. Podczas podróży okazało się, że na naszym jachcie nie działa ogrzewanie, a to przecież był jedyny warunek. Miałam przeżyć 4 dni bez ogrzewania, jak temperatura miała być w nocy dość niska? Nigdy. Tata robił wszystko co w jego mocy i w końcu zamiast z Mikołajek wzięliśmy jacht z jakiegoś małego portu na obrzeżach Giżycka. Niestety na miejscu wcale nie było lepiej, ponieważ nasza łódka była totalnie nieprzygotowana, a zbliżał się wieczór. Byłam załamana i żałowałam, że nie zostałam w domu, ale nie powiedziałam o tym tacie, bo nie chciałam mu robić przykrości. W nocy było zimno. Tata z właścicielem jachtu próbowali coś zaradzić, ale na nic to się zdało. Na szczęście oprócz śpiwora wzięłam z domu również kołdrę, chociaż w sumie niewiele mi to dało. Rano zjedliśmy śniadanie, ogarnęliśmy się i mieliśmy wypływać. Wszystkie inne jachty, które akurat opuszczały port miały z tym problem, wiatr znosił ich żaglówki, a oni na siłę kombinowali. To było przerażające, siedziałam na dziobie i nagle jedna z żaglówek całym bokiem otarła się o dzioby kilku sąsiadujących łódek. Trochę się przestraszyłam, bo jednak coś mogło się stać, albo mogli wpaść na nasz dziób. Co by wtedy było ? Jednak ja ufam mojemu tacie, wiem, że ma ogromne doświadczenie i wypłynięcie w takich warunkach to dla niego pikuś. Nie myliłam się. Tata zrobił to perfekcyjnie, a inni patrzyli na niego z podziwem i z szeroko otwartymi oczami. To było moje pierwsze wyjście z portu od bardzo długiego czasu i nigdy nie zapomnę, że jak odpychałam się od jakiejś drewnianej dalby wbiłam sobie drzazgę w dłoń i to bolało, a tata chwilowo nie mógł mi pomóc. Po wypłynięciu ja objęłam ster, a tata miał się zająć żaglami. Na nasze nieszczęście zaczął padać deszcz, więc musieliśmy się przebrać w jakieś wodoodporne ciuchy. Nie podobało mi się, bo w końcu to żadna frajda żeglować jak jest zimno i mokro. Po południu dopłynęliśmy do Szymonki, gdzie spotkaliśmy się z ekipą z drugiej łajby. Zjedliśmy wspólnie obiad, a potem wróciliśmy na łódki. Pogoda była kiepska i było na prawdę zimno, ale w końcu to dopiero początek maja. Włączyliśmy webasto (ogrzewanie), które na szczęście już działało. Przyszli do nas znajomi i cały wieczór graliśmy na gitarach. To uwielbiam! Śpiewaliśmy głównie szanty, które w wykonaniu mojego taty i wujka brzmią nieźle, ale oczywiście zdarzały się jakieś inne piosenki. Spać położyliśmy się dopiero po 3, a oczywiście tata musiał mnie obudził rano. W końcu czemu miałabym się nie wyspać skoro mam wolne od szkoły?! Następnego dnia wspólnie ruszyliśmy do Giżycka. Tym razem naszym celem była nowa Ekomarina. Pierwszego wieczoru byliśmy tam z tatą na spacerze i muszę przyznać, że zrobiła na nas ogromne wrażenie. Tym razem pogoda dopisywała – było względnie ciepło, świeciło słoneczko, ale i wiatr był doskonały. Spokojnie płynęliśmy na żaglach i robiliśmy moje ulubione zwroty przez sztag. Wbrew pozorom czasami się boje, bo jacht strasznie się przechyla, ale podobno nie ma prawa się wywrócić. No właśnie „podobno” (jestem pewna, że rodzice wciskają mi taki kit, żebym się mniej bała, ale to nie pomaga). Zacumowaliśmy w porcie obok siebie, nasi kapitanowie (mój tata, a na drugiej łódce jego brat) poszli do Bosmana, żeby zapłacić i załatwić formalności, a ja zabrałam się za sprzątanie. Mimo, że byliśmy tylko we dwójkę to pod pokładem mieliśmy mały bałagan, a że ja byłam jedyną kobietą na łódce to mi przypadało najwięcej sprzątania. Potem poszliśmy na obiad, a wieczorem znowu wylądowaliśmy na naszym jachcie. Ogrzewanie nie działało już tak dobrze, a w pewnym momencie w ogóle przestało działać. Znowu było zimno. Było już po północy, chciałam iść spać i chociaż się wyspać, ale kto normalny wytrzyma w takiej „lodówce” ? Porażka. Okazało się, że na całej kei wysiadł prąd, więc przeniesiono nas na keję rezydencką, bo jak mieliśmy wytrzymać całą noc bez ogrzewania? To jednak nic nie dało, bo webasto dalej nie działo. Nic tylko się załamać. Miałam ochotę zaciągnąć tatę do hotelu albo zmusić go do powrotu do domu, ale na moje nieszczęście za dobrze go znam i wiem, że w życiu by się nie zgodził. Zapewne powiedziałby coś w stylu „Ahoj przygodo!”. Gdzie mi do przygody? Po pewnym czasie na tej kei też wysiadł prąd. Jak się potem okazało to nasz jacht rozwalał prąd na kejach, więc musieliśmy się od niego odłączyć. Co za tym idzie, nie mieliśmy ani prądu, ani webasto. Na noc musieliśmy się przenieść na sąsiednią łódkę do naszych znajomych, bo nie wytrzymalibyśmy na jachcie, gdzie było tylko 8 stopni i temperatura wciąż spadała. Nie dość, że nie lubię zimna to jeszcze strasznie mi się to nie podobało. Wolałam spać na naszej łódce, mieć cisze, spokój i nie przejmować się, że wszyscy mogą patrzeć jak śpię. Następnego dnia wypłynęliśmy w stronę Mikołajek. To miał być nasz ostatni cel. Przez prawie cały czas to ja sterowałam, a tata zajmował się składaniem i rozkładaniem masztu. Nieskromnie mówiąc szło mi całkiem nieźle, ale w końcu mam żeglowanie we krwi. To był chyba jeden z fajniejszych dni, podczas tego wyjazdu. Cały czas płynęliśmy z drugą łódką, zjedliśmy wspólnie obiad na środku jeziora (tak jest to możliwe) i zrobiliśmy małą sesje zdjęciową. Nasze łódki były połączone poprzez cumy i wyglądaliśmy z daleka trochę jak katamaran. Świetne doświadczenie! Po pierwsze jeszcze nigdy tak nie płynęłam, po drugie nigdy nie przechodziłam z jednej łódki na drugą łódkę na środku jeziora, a po trzecie wreszcie mogłam przez ponad 2 godziny gadać z kimś więcej niż mój tata (jestem gadułą i to powoli było nudne). Pogoda na szczęście dopisywała, więc było idealnie. W pewnym momencie mała córka mojego wujka upuściła ze swojego jachtu pluszowego misia i wpadła w histerię. Tata zawrócił, podpłynął jak najbliżej, a ja się wychyliłam (to było niebezpieczne) i wyłowiłam pluszaka. Tak oto uratowaliśmy od utonięcia małego, bezbronnego pluszowego misia. Dopłynęliśmy do Mikołajek, zacumowaliśmy i wybraliśmy się na miasto. Najpierw zrobiliśmy sobie krótki spacer, małe zwiedzanie, a potem poszliśmy na obiad. Na koniec dnia zjedliśmy z tatą pyszne gofry i wróciliśmy na jacht. Zabraliśmy najważniejsze rzeczy i poszliśmy na drugą łódkę, bo na naszej było na prawdę zimno (wciąż nie działało webasto). Jak rano wstałam to od razu poszłam na nasz jacht, okazało się, że tata, który wstał wcześniej, zdążył spakować już większość rzeczy, więc ja po prostu dokończyłam. Potem tata przyjechał naszym autem, zapakowaliśmy wszystko do bagażnika i sama wróciłam na sąsiedni jacht. Tata musiał odstawić jacht do małego portu niedaleko Mikołajek, bo tam czekał na niego właściciel. Jak już wreszcie oddaliśmy jachty i zapakowaliśmy się to poszliśmy na obiad. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Trzeba było wrócić do domu, do szkoły i obowiązków. Tak jak się spodziewaliśmy był niewielki korek, alei tak dość szybko dojechaliśmy. Mimo wielu niespodzianek i przygód ten weekend był naprawdę udany. Pogoda dopisywała (z małymi wyjątkami), przechyły do samej linii wody były ograniczone do minimum i przede wszystkim miałam luz! Mogłam sobie wieczorem spokojnie zajrzeć na Facebooka (dzięki Ci tato!), poczytać książkę albo posłuchać muzyki. Bardzo dobrze bawiłam się w towarzystwie mojego taty i mam nadzieje, że jeszcze kiedyś to powtórzymy. Może nawet w przyszłym roku! Operacja Jesienny Żagiel 2014 – rejs po Mazurach Kiedy piszę te słowa sezon żeglarski AD 2014 niechybnie odchodzi do historii. Był długi, obfitował w wiele rejsów i ciekawych wydarzeń lądowych. Ostatnim akcentem na wodzie był rejs zorganizowany przez klubowiczów MSC dla osób zaprzyjaźnionych i po prostu nasz klub lubiących. Tak wyruszyliśmy na Operację Jesienny Żagiel (OJŻ).Pomimo, że był to już trzeci tydzień października pogoda wyglądała na letnią i nie płatała psikusów, wręcz przeciwnie rozleniwiała miło. Tegorocznym założeniem OJŻ było skonstruowanie tak ciekawej i pełnej oferty, aby uczestnicy mogli poczuć w pełni żeglarską i lądową przyjemność „bycia razem”. Stąd ujednolicenie programu, łódek, trasy i posiłków. Co się wydarzyło przez 3 dni opisują poniższe akapity z pamiętnika wyprawy. Wszystkie wpisy autentyczne. Dojazd do Sztynortu późnym wieczorem przypomina wycieczkę do Mordoru – ciemno, wilgotno i pusto. To miejsce nie ma o tej porze już nic wspólnego z tętniącym życiem letnim obozowiskiem. Jednak zaraz z mroku wyłaniają się kolejne reflektory i parking zaczyna się zapełniać ludzikami, którzy padają sobie w ramiona. Jest dobrze. Pomimo tego, że większość widzi się pierwszy raz to tworzy się niewidzialna nić „tych których łączy żeglarstwo”. Potem w tawernie przy ciepłej kolacji płyną już tylko słowa szant i morskich opowieści. Pierwszy raz jechałem na imprezę organizowaną przez MSC. Na razie nie wiem co mnie spotka, widzę 32 osoby siedzące przy jednym stole i jestem ciekaw jak ich poznać. To do czasu, gdy pada propozycja przedstawienia się w stylu „nazywam się major Bień i mam stopień majora”. W naszym przypadku było to własne imię lub ksywka i imię lub ksywka kapitana. Jest śmiesznie. Ludzie wymyślają pseudo w stylu: Cześć, wołają na mnie „uciekinier z greckiego tankowca”… Budzę się rano i pachnie ciepłym śniadankiem. To coś na pewno mnie postawi na nogi, bo wieczór przeciągnął się w późną noc. Mimo obaw widzę, że wszyscy stawiają się punktualnie i jedzą. Potem słyszę kilka słów Prezesa MSC o bezpieczeństwie na wodzie i planie rejsu. Cel Giżycko – Eko Marina. Żeglujemy z ekipą w lekkim baksztagu, ale za to efektywnie, cały czas w d….pę. Udaje nam się przepłynąć Łabędzi Szlak. Wszystko toczy się tempem spacerowym, ale jest za to czas na rozmowy, kawały i opowieści „z brodą”. Meta jest przed kanałem Giżyckim. Czekamy, aż operator mostu przyjedzie z domu – tak to działa – most na telefon. Godzina 16.05 most obrotowy uchyla się przed nami i wpływamy wraz z dwoma pozostałymi jachtami na stronę Niegocina. Kolejny dopływa tzw. starym kanałem, a piąty z powodu zakończenia dnia pracy przez operatora, zostaje na noc przed mostem. Co za pech. Z obozów pozostał mi (nie)smak obiado-kolacji w stylu bigosu, lub fasolki po bretońsku, ale po tym co spotkało moje podniebienie w Giżycku zmieniam zdanie – zbiorowe żywienie jest ok. Wreszcie w wielu miejscach w PL można zjeść i smacznie i syto. W naszej knajpie straszny gwar i przekrzykiwanie towarzystwa. Większość zaczyna rozmawiać o planowanych regatach i się przedrzeźnia, że to oni wygrają. Okazuje się że słowo »rywalizacja« mocno pobudza męski testosteron do pracy. Jak będzie przekonamy się w Węgorzewie. Wczoraj dyskusja długo trwała na temat jak wystartować do regat aby było fair. Ktoś rzucił pomysł, że na wysokości Almaturu na Kisajnie zrobimy tratwę z pięciu jachtów i na hasło Prezesa wystartujemy do regat. Idea ogólnie przyjęta ale… hmm jak to zrobić? Żagle zostały zrzucone, cumami się połączyliśmy i czekamy na hasło, które nie pada ponieważ nad nami lata dron. Tak dron. Nie wojskowy, a prywatny dron. Oczywiście to nasz szpieg J i nie ma obaw że poda obcym naszą pozycję. Kiedy już zaparkował w rękach właściciela, pada komenda „start”. No i się zaczęło – bieganie od dziobu do rufy, szukanie fału lazy jacka, wciąganie grota itd. Niezłe zamieszanie, ale obyło się bez strat i protestów. Jak dodam, że wiatr prawie nie wiał to całkiem sprawnie poszło. Żeglujemy blisko łódki Prezesa, strategia regatowa opiera się na szukaniu wiatru i szkwalików o sile 1B. Co za męczarnia, aż trzeba się schłodzić lagerkiem. Nasz chytry plan polega na wciągnięciu innych załóg w potrzask. Płyniemy wprost na mieliznę przy wyspie Dębowa Górka. My o niej wiemy, a czy inni też? Zawczasu podnosimy miecz i płetwę sterową aby na głębokości 30 cm bezpiecznie przejść nad dnem. No i jest, jedna łajba już siedzi w potrzasku, ale reszta płynie. Chytra strategia nie odnosi większej korzyści… Fuck mu w fał – wydarło się z gardła naszego sternika. Właśnie straciliśmy fał płetwy sterowej co w Maxusach 33 jest typowe. Okazuje się, że fał przeciera się nie tylko w momencie zahaczania o śrubę ale również w chwili kiedy płetwa łapie dno. Dodam tylko, że tegoroczne lato wyrządziło wielkie spustoszenie w stanie wody i pojawiło się mnóstwo nieznanych mielizn. Co robić? Woda zimna, chętnych do pracy nie ma, ale jest telefon do serwisu. Po krótkiej konsultacji musimy przerwać wyścig i wpłynąć do Sztynortu na naprawę. Naprawa idzie szybko, ciach wychodzimy z kanału sztynorckiego, ciach fał strzela drugi raz. No niech cię!!! To była chwila czyli 3 momenty. Ale spiekota, nic nie wieje, regaty trwają, łódki stoją w miejscu. Ile można tak żeglować? Może ktoś je przerwie, bo do mostu sztynorckiego jeszcze kawał drogi. Niestety główny sędzia zawodów Tomasz, nie podejmuje żadnej, nawet tej najbardziej kontrowersyjnej decyzji – np. ścigamy się na silnikach lub strzelamy karn(e)iaki. Minęło 1231423435 strzałów z nikąd. Po tym co dzieje się na wodzie widać, że dwie ekipy już odpadły. Na żaglach idzie tylko trójka z pięciu łódek. Niestety wiatr nie dopisał w sobotę i emocje związane z szachowaniem na starcie, płynięciem kursem kolizyjnym czy prawym halsem zostały w książkach, a my ze zwisającymi bomami i linami ciągnęliśmy do wirtualnej mety mostu Kirsajty. Fanfar nie było. Były za to puchary za regaty i uścisk dłoni Prezesa Mariway Sailing Club wręczającego nagrody. W regatach wystartowało 5 łódek i tak: szóste miejsce zdobyła łódka kapitana Dymszy, której przypadł również puchar fair play – organizatorzy milczą za co; czwarte miejsce przypadło załodze pana Prezesa – rozumiemy nie ładnie tak wygrać puchar swojego imienia; trzeci plac zajęła grupa skipera Maria; drugie miejsce niepocieszona załoga pod ręką Andrzeja – ponoć protest już drogą poczty butelkowej wysłali do PZŻ. Zwycięzcą został team Mata, który zgarnął Puchar Prezesa i dobrze się z tym czuje – szczerze gratulujemy! Bankiet trwał sporo czasu… a jedno sporo = 33,1 chwili. Od rozpoczęcia niedzieli, która w odróżnieniu od poprzednich dni, już była wietrzna minęło 32 400 sekund. Po śniadanku zaczęliśmy się krzątać wokół łódek i planować wyjście. Było ono o tyle skomplikowane, że staliśmy przy kei portu w Węgorzewie bardzo ciasno alongside. Trzeba było odrzucić rufę i z pomocą stabilizacji steru strumieniowego wycofać się z wąskiego gardła. Nawrotka w awanporcie i kierunek wyjście na Mamry. Czujemy, że dziś skończył się jachting, a zacznie żeglarstwo. Szkwaliste podmuchy zrywają czapki z daszkiem. Na Mamrach wiatromierz pokazuje 5B. Decyzja jest jedna – zaciągamy 2 refa na grocie i refujemy foka. Gnie i tak ostro. Dopiero w połowie drogi do przesmyku na Kirsajtach robi się ciszej, ale szkwały chodzą, jeden za drugim. Sporo jest halsówki, to czas na poćwiczenie zwrotów sztagowych. Most na Kirsjatach robimy nabiegowo, pała cyk i maszt już stoi. Wiatr spycha nas w kierunku Harszu, trochę manewrówki przy kardynałkach okalających głazy sztynorckie i już widać wejście do kanału. To była dobra godzina (czyli 62 minuty), jak wszystkie 5 łódek zacumowało w porcie. Kurczę, jak ten czas szybko zleciał. To nie było jedno sporo, ani nawet dobra godzina, to były co najwyżej 3 momenty jak wszystko się zaczęło i skończyło… Tak to już koniec opowieści ustami uczestników Operacji Jesienny Żagiel 2014 z Mariway Sailing Club. Do zobaczenia za rok, a może wcześniej… PS. Bardzo dziękuję Papciowi Chmielowi za nowy/stary wzorzec czasu Rejs: Rodzinne żagle na Jezioraku Sierpniowe żagle rodzinne postanowiłem spędzić nad Jeziorakiem. Ponieważ moje dzieci są małe (3 i 5 lat), to starałem się wybrać akwen w miarę bezpieczny (wąski), tak aby w razie czego szybko można było dopłynąć do brzegu. Jeziorak idealnie spełniał to założenie. To była moja siódma żeglarska przygoda nad Jeziorakiem. Pierwszy raz miał miejsce pod koniec lat ’90, a ostatni cztery lata temu we wrześniu. Znałem więc to jezioro dosyć dobrze, jednak tym razem dane mi było spojrzeć na nie z nieco innej perspektywy, a więc atrakcji i potrzeb małych dzieci. Plan zakładał stawanie na noc „na dziko”, aby dzieci mogły pobaraszkować w wodzie i na brzegu. Poza tym chcieliśmy posiedzieć trochę przy ognisku. Ponieważ płynęliśmy tylko we czwórkę, oprócz dzieci i mnie oczywiście moja żona, postanowiłem wyczarterować mniejszą, a więc i tańszą jednostkę. Za poszukiwania zabrałem się stosunkowo późno, bo pod koniec lipca i przyznam, że cudem udało mi się znaleźć jacht – Viko 20. Okazuje się, że nad Jeziorakiem, w przeciwieństwie do Wielkich Jezior Mazurskich, popyt znacznie przewyższa podaż, tak więc w sezonie letnim należy nieco wcześniej rozpocząć poszukiwania jednostki. W przeciwnym razie może się okazać, że wykonamy wiele telefonów z negatywnym skutkiem. Niestety armatorzy mają też niechętny stosunek do czarterów krótszych niż tygodniowe (w wakacje). Rejs rozpoczęliśmy 13.08.2014 w Iławie. Pogoda była średnia. Padało i wiał silny wiatr. Na szczęście pozytywne prognozy potwierdziły się i około południa wyszło słońce. Odpłynęliśmy na północ. Po kilku godzinach wybraliśmy doskonałe miejsce na nocny biwak – to było vis a vis campingu w Makowie. Dzieci wykonały cudowny zamek z piasku i długo pluskały się w wodzie. Następnego dnia popłynęliśmy dalej na północ. Pogoda była zmienna, ale raczej deszczowa. W Siemianach zrobiliśmy drobne zakupy spożywcze i ruszyliśmy w dal. Naszym celem było rozlewisko na północny wschód od wyspy Czaplak. Niestety w trakcie płynięcia pogoda znacznie się pogorszyła. Chwilowo wyglądające słońce skryło się za chmurami. Ciche grzmoty zapowiadały zbliżającą się burzę, która na razie była jeszcze daleko. Na wysokości Czaplaka postanowiłem zrzucić żagle i poszukać bezpiecznego, ale także miłego schronienia. Niestety nie było to takie proste. Przy dwóch, czy trzech bindugach stały już żaglówki, więc płynęliśmy dalej. Brzegi całej tej części jeziora (od Siemian na północ) pokryte są albo grubym rzędem trzcin, albo sąsiadują z polami uprawnymi, więc miejsc do postoju na dziko nie ma zbyt wiele. W końcu udało mi się znaleźć miejscówkę po zachodniej stronie niewielkiej wysepki o nazwie Kępka, gdzie po przejściu deszczu zrobiliśmy ognisko. Jako ciekawostkę mogę podać, że właśnie tutaj Zbigniew Nienacki umieścił pierwszą kryjówkę bandy Czarnego Franka – tom „Nowe przygody Pana Samochodzika”. Zresztą nad Jeziorakiem jest więcej miejsc związanych z „Panem Samochodzikiem”. W zasadzie można nawet zorganizować rejs jego szlakiem. Następnego dnia pogoda nie zapowiadała sie jakoś szałowo. Dopłynęliśmy dalej na północ tego zakątka jeziora, a następnie zawróciliśmy do Siemian, aby wykąpać się pod prysznicem. W tej miejscowości powstała nowoczesna Ekomarina, bardzo fajnie wyposażona. Niestety miejsc postojowych jest niewiele (tylko 30), więc w środku sezonu trudno jest tu znaleźć miejsce choćby na kilkugodzinny postój. Bosman powiedział mi, że czasami na wieczór robione są rezerwacje. Ciepły prysznic po kilku kąpielach w jeziorze to bardzo miła sprawa, dlatego w dobrych humorach popłynęliśmy na południe. Za Gierczakami byłem pewien, że kolejna burza nas nie minie. Dlatego wykorzystaliśmy ten czas i dobiliśmy do brzegu na obiad. Żona zrobiła pyszne kluski z warzywami – poezja! Po obiedzie wypogodziło się jako-tako więc popłynęliśmy dalej. Naszym celem była zatoka Widłągi, gdzie zamierzaliśmy stanąć tradycyjnie na dziko. Po wpłynięciu w zatokę okazało się że większość miejsc bliżej Jezioraka jest już zajęta, musieliśmy więc płynąć na północny brzeg. Na szczęście udało się nam znaleźć bardzo fajną plażę. Dzieci wykorzystały nachylenie brzegu i robiły „błotne lawiny”. Wieczorem nastąpił obowiązkowy punkt programu, a więc ognisko. Ostatniego dnia naszego krótkiego rejsu zaplanowaliśmy „przelot” do Iławy. Tego dnia wiał silny wiatr (5 Beauforta). Już na początku zrefowałem wiec grota i foka. Na Widłągach płynęło się nieźle, ale niestety na Jezioraku wiatr mieliśmy centralnie w „twarz”. Okazało się że przy ostrych kursach i silnym wietrze łódka nie sprawuje się najlepiej: bardzo się przechyla, dryfuje i słabo idzie na wiatr. Po dwóch godzinach, gdy zorientowałem się, że jesteśmy maksymalnie 1,5 kilometra od miejsca startu, postanowiłem zdjąć żagle i resztę trasy do Iławy pokonać na silniku. Nie wiem czy Viko 20 jest słabą konstrukcją, czy ten konkretny egzemplarz coś był niedorobiony, efekt – żeglowanie „na wiatr” nie było jej silną stroną. Natomiast z wiatrem pływała bez zarzutu :) Na zakończenie postanowiliśmy jeszcze opłynąć Wielką Żuławę – wyspę zlokalizowaną przy Iławie. Po jej zachodniej brzegu małymi bojkami wytyczony jest tor wioślarski, warto wziąć to pod uwagę planując żeglowanie z tej strony wyspy. Około 14.00 dobiliśmy do portu i tak zakończył się ten przyjemny rejs. Kilka subiektywnych obserwacji: 1. Niestety wschodni brzeg od Iławy do Makowa praktycznie cały jest już zbudowany domami (nie tak dawno domów było o wiele mniej). Znacznie to w mojej opinii nadwątla walory krajobrazowe tej części jeziora, które jest tu stosunkowo wąskie. Oczywiście każdy z nowych właścicieli zbudował swój pomost i założył tabliczki z tekstem o zakazie cumowania. Dostępność brzegów robi się coraz mniejsza. 2. Dużo miejsc do cumowania na dziko, a więc takich których poszukiwała moja rodzina, jest w zasadzie w południowej części jeziora, mniej więcej od Iławy do Siemian. Pływając po północy Jezioraka może być trudno ze znalezieniem fajnych biwaków, zwłaszcza w wakacje. Powstało za to sporo gminnych pomostów w miejscach do cumowania na dziko. Są one wyposażone w kibelki i śmietniki. Wszystko wyglądało bardzo solidnie. My poszukiwaliśmy jednak ustronnych miejsc i nie skorzystaliśmy. 3. Baza turystyczna – mariny. W mojej opinii mogłoby być lepiej. Baza jest stosunkowo uboga jak na tak duży akwen. Jest co prawda fajna Ekomarina w Siemianach, ten sam typ przystani powstał w Iławie i Zalewie. Dysponują one jednak niewielką ilością miejsc, ale super że powstały. Jest też kilka ośrodków campingowych i starych marin. Jak dla potrzeb rodziny z dziećmi – tak sobie. Tak więc w porównaniu z innymi polskimi akwenami śródlądowymi Jeziorak nie wykorzystał póki co swojego potencjału, a niektóre zmiany (np. urbanizacja) idą w kierunku zdecydowanie anty-turystycznym. Niemniej jednak zdecydowanie polecam odwiedzić ten akwen. Jeżeli ktoś, tak jak ja, szuka ciszy, to proponuję odwiedzić to miejsce poza wakacjami. Na koniec kilka linków z naszych wcześniejszych artykułów mających związek z Jeziorakiem: 1. Opis szlaku Jaziorak – Elbląg (kanał http://www.mariway.pl/opis-szlakow-jeziorak/ i pochylnie): 2. Opis szlaku Jeziorak – Ostróda (w tym jezioro http://www.mariway.pl/opis-szlakow-pojezierze-ostrodzkie/ Szeląg): Rejs: Wakacje z duchami, czyli nieudana próba dopłynięcia do jezior Dejguny i Gołdopiwo To był bardzo sympatyczny rejs, choć finalnie z niezrealizowanymi zamierzeniami. Po pierwsze nie udało się nam osiągnąć głównego celu rejsu, czyli wpłynąć na jezioro Dejguny z Tajt. Po drugie nie powiodła się realizacja planu awaryjnego, czyli pokonanie Sapiny i dopłynięcie do jeziora Gołdopiwo. Mimo wszystko (a może dzięki temu) był to rejs pełen żeglarskich przygód. Niektóre z nich były bardzo tajemnicze – naszym zdaniem za sprawą mitycznej Czarnej Łapy :) Płyniemy na Dejguny – pierwsze spotkanie z Czarną Łapą. Na Wielkich Jezior Mazurskich byłem już wszędzie po kilka razy. Dlatego parę lat temu rozpocząłem poszukiwanie szlaków alternatywnych. Pokonałem Wielką Pętlę (3 razy), byłem w Orzyszu, na Ubliku, Kotle, czy Gołdopiwie (2 razy). Teraz przyszedł czas, aby dopłynąć na Dejguny. Na to jezioro chciałem wpłynąć od dawna. Już nawet kiedyś Orionem byłem na końcu Tajt, ale wtedy nie starczyło czasu. Tym razem miało być inaczej. Wypożyczyliśmy jacht Corvette 600 i posiłkowani informacjami ze strony www.jachtem.wdal.pl (a więc od śmiałków, którzy przepłynęli ten szlak) rozpoczęliśmy rejs. Było to 17 lipca 2014. Tego dnia upał stał się niemiłosierny i zbierało się na burzę. Wypłynęliśmy z Pięknej Góry trochę po 14.00, a więc pozostało nam niewiele czasu na dopłynięcie do Dejgun (zakładaliśmy, że tego dnia się tam znajdziemy). Wiało słabo, więc na silniku dopłynęliśmy na koniec Tajt. Chłopaki patrzyli na mnie z przekąsem, gdy pokazywałem na wielką kępę trzcin mówiąc, iż musimy w nią wpłynąć, aby dostać się na rzekę prowadzącą do celu. Ja jednak rozpędziłem łódź i z impetem wjechałem w trzciny. Po chwili musieliśmy wyjść z żaglówki (byliśmy na to przygotowani – wodne buty, itp.), aby przepchnąć ją dalej. Na początku szło nam nieźle. Jednak po 20 metrach Ziutek, który był z przodu łodzi, krzyknął, że dalej nie da rady bo wody jest po kostki. Poszliśmy z Czarnym do niego. Faktycznie. Pod mostem kolejowym wody było z 5 cm. Konsternacja. Co robić? Czy przekopujemy rzeczkę? Bez sensu, tym bardziej, że podobny poziom może być w dalszej części szlaku. Może zbudujemy tamę i tym sposobem podniesiemy poziom wody? Również bez sensu i to z tego samego powodu. Weszliśmy na most. Przespacerowaliśmy się trochę, aby zobaczyć co nas ewentualnie czeka dalej. Trochę podłamani zastanawialiśmy się jak poprowadzić dalej rejs… Nie chciało nam się pływać po głównych szlakach, raczej interesowały nas boczne jeziora, dlatego zdecydowaliśmy, że popłyniemy Sapiną na Gołdopiwo. Weszliśmy na łódkę i pokonując ten sam odcinek w przeciwnym kierunku obraliśmy kurs na północ, mijając Kisajno, Dargin, most na Kirsajtach. Na noc zdecydowaliśmy się pozostać w marinie Skłodowo, bazie MOPR na Mamrach. Dotarliśmy tam około 21.00 i zjedliśmy pyszną kolację (w zasadzie można uznać, że była to dwudaniowa „wigilia”). Rozmawialiśmy przy „oranżadce” o przygodach zakończonego dnia. Szukaliśmy odpowiedzi na dręczące nas pytanie: dlaczego nie udało nam się wpłynąć na Dejguny? (wytłumaczenie, że w tym roku jest niski stan wody wydawało nam się zbyt banalne). Jedynym logicznym uzasadnieniem było to, że Czarna Łapa zrobiła nam psikusa i zatrzymała wodę. Tamtego wieczora, odpowiednio nastawieni przez „oranżadkę”, uznaliśmy że jest to perfekcyjne wyjaśnienie naszego niepowodzenia. I tak oto Czarna Łapa stała się leitmotivem naszego wyjazdu. Powoływaliśmy się na jej tajemną moc zawsze, gdy coś nam nie wyszło. Niewtajemniczonym wyjaśnię, że Czarna Łapa to mityczna postać z kawałów o Breżniewie i Gierku, która robiła im różne kawały. W drodze na Gołdopiwo. Czarna Łapa uderza po raz drugi, i to serią ciosów! Rano wypłynęliśmy w stronę Ogonek. Tam po krótkiej przerwie na zakupy przeprawiliśmy się na Stręgiel. Wszystko szło zgodnie z planem. Odnaleźliśmy Sapinę i wpłynęliśmy w nią. Tutaj też był niższy stan wody niż zazwyczaj (wiadomo – Czarna Łapa) – widać to było po odsłoniętych korzeniach drzew. Bierzemy poprawkę na stan wody i aby nie szorować o dno lekko podnieśliśmy płetwę sterową i miecz. Po dopłynięciu do pierwszego mostu (w zasadzie drewnianej kładki), już wiemy że Czarna Łapa nie zapomniała o nas. Prześwit pod mostem jest na tyle mały, że aby przepłynąć musieliśmy zdjąć maszt z cęgów oraz odkręcić tylny kosz. Po dwóch godzinach, szczęśliwi że przechytrzyliśmy Czarną Łapę, popłynęliśmy dalej. Czarna Łapa jednak się nie poddała. Tym razem zdecydowała się przeciwko nam wystawić roślinność podwodną. Głównie chodzi o tzw. „sałatę”, czyli duże liście rosnące blisko dna. Przez to, że poziom wody się obniżył, to te rośliny były bliżej lustra wody i okręcały się wokół śruby naszego silnika. Co kilka minut musieliśmy go wyłączać i zdejmować liście ze śruby. Było to trochę męczące, ale po pewnym czasie w miarę sprawnie wykonywaliśmy tę czynność. Kiedy już nam się wydawało, że wszystko będzie dobrze i na wieczór dotrzemy do Gołdopiwa, Czarna Łapa zdecydowała się wykonać cios decydujący: uszkodziła nam silnik, a ściślej układ chłodzenia. Wiadomo, że silnik bez tego urządzenia może ulec poważnej awarii, więc skoro tylko zorientowaliśmy się, że coś jest nie w porządku, po prostu go nie uruchamialiśmy i na wiosłach wróciliśmy na Stręgiel. Tam przykręciliśmy kosz i maszt oraz zasiedliśmy do uroczystej kolacji (ponieważ „wigilia” była dnia poprzedniego, to tym razem był to „pierwszy dzień świąt”). Czarna Łapa upojona sukcesem z silnikiem wysłała przeciwko nam jeszcze roje komarów, lecz nie zrobiło to na nas większego wrażenia. W końcu i Czarnej Łapie znudziły się te numery, albo po prostu była zmęczona, grunt że dała nam spokój, a my mogliśmy spokojnie dokończyć kolację popijając ją „oranżadką”. W kierunku Gilmy. Perfidny fortel Czarnej Łapy. Kolejny poranek przywitał nas piękną, upalną pogodą. W Ogonkach spotkaliśmy się z panem od armatora z obsługi technicznej, który wymienił nam silnik. Tam też musieliśmy pożegnać się z Ziutkiem, który odjechał swoim Fiatem 125 w kolorze „Sahara” w ważnej sprawie rodzinnej. Dalej już we dwóch kontynuowaliśmy rejs. Odpłynęliśmy w stronę Kirsajt. Za mostem postanowiliśmy opłynąć Dargin wzdłuż wschodniego brzegu. Skręciliśmy w stronę Harszu i ciesząc się doskonałym wiatrem (3 Beauforta) żeglowaliśmy pełnym bajdewindem. Przy okazji podziwialiśmy kilka brawurowo przeprowadzonych akcji Policji polegających na pogoni i późniejszej kontroli skuterów wodnych – taka nowa moda, która na pewno znajdzie przełożenie w doskonałych statystykach. Po jakimś czasie postanowiliśmy dopłynąć do brzegu i zjeść zupę. Cała operacja zajęła około 40 minut. Gdy ponownie wyruszyliśmy na Dargin, okazało się że wiatr „zdechł”. Dla innych mógł to być po prostu wynik działania frontów atmosferycznych, jednak my doskonale wiedzieliśmy co się za tym kryło – oczywiście fortel Czarnej Łapy, który miał uniemożliwić nam dotarcie na Dobskie. Jednak i tym razem przechytrzyliśmy Czarną Łapę. Po prostu uruchomiliśmy silnik i powoli popłynęliśmy przez Dargin w kierunku Dobskiego. Tuż przed Gilmą Czarna Łapa jednak „włączyła” wiatr. Okrążyliśmy więc wyspę, aby wybrać dogodne miejsce na nocleg. Od mojego ostatniego tam pobytu jednak sporo się zmieniło – powstał tu rezerwat i nie można obozować na brzegu. Dlatego też wybraliśmy sobie miłą zatoczkę i stanęliśmy przy trzcinach na płyciźnie nie dobijając do brzegu. Cały wieczór poświęciliśmy na sportowy połów ryb. Łabędzie szlak i pożegnanie z Czarną Łapą. Ostatni dzień naszego rejsu zaczęliśmy od odwiedzin (a jednak…) ruin na wyspie. Byłem tu po raz ostatni pod koniec lat ’90 i myślałem że dawne ruiny w międzyczasie zamieniły się w gruzy, jednak ku mojemu zaskoczeniu wszystko było mniej więcej tak jak zapamiętałem. Polecam wszystkim, którzy odwiedzą ten zakątek Mazur. Tego dnia około 14.00 musieliśmy oddać żaglówkę. Ponieważ spacer zajął nam trochę czasu, to dopiero około 10.00 ruszyliśmy z Gilmy do Pięknej Góry. Pozostało nam więc niewiele czasu, tym bardziej, że zaplanowaliśmy żeglowanie „Łabędzim Szlakiem”, a więc za wyspami na Kisajnie. Na Darginie jeden z halsów był wyjątkowo niekorzystny, więc aby zaoszczędzić trochę czasu postanowiliśmy wesprzeć się silnikiem. Kilkukrotne próby uruchomienia nie przyniosły rezultatu. No tak, znów Czarna Łapa… Cóż było robić, odkręciliśmy świecę, oczyściliśmy ją i wygrzaliśmy nad gazem. Po tych operacjach silnik „zaskoczył” od razu. Główny szlak był bardzo zatłoczony – mnóstwo żeglarzy pływa w weekend, natomiast za wyspami było mało łódek. Wiatr w porywach osiągał 5, więc żeglowało się bardzo miło. Niestety po kilkudziesięciu minutach dopłynęliśmy w okolice ośrodka AWF, gdzie ściągnęliśmy żagle i dalszą część drogi pokonaliśmy już na silniku. I tak o to w Pięknej Górze zakończył się nasz krótki rejs. Tu także pożegnaliśmy się z Czarną Łapą. Schematyczna trasa naszego rejsu: Na zakończenie kilka informacji praktycznych: 1. Trasę na Dejguny lub do Gołdopiwa warto planować od około połowy czerwca (gdy woda jest już cieplejsza), do początków lipca. Chodzi o to, żeby poziom wody był możliwie jak najwyższy, ale też żeby nie było zimno, gdyby trzeba było przez dłuższy czas przebywać w wodzie – burłacząc. 2. Bardzo ważny jest wybór łodzi. Nie może być ona zbyt duża. Trasę na Dejguny można pokonać łódką gabarytów Morsa i o podobnym zanurzeniu (ale już na pewno nie większą). Mniejszą żaglówką będzie się jednak płynęło wygodniej. Jeżeli planujemy dopłynąć na Gołdopiwo kluczowa będzie nie tyle długość i szerokość żaglówki, co jej wysokość. Ja kiedyś pokonałem tę trasę Orionem i Sportiną 595. W tym roku, gdyby nie Czarna Łapa, udałoby się to Corvettą 600 (przy konieczności odkręcenia tylnego kosza). 3. Główne przeszkody. W obydwu przypadkach (Dejguny, Gołdopiwo) kluczowe jest pokonanie pierwszego mostu. Jeżeli to się powiedzie, to dalej powinno się udać, choć szlak na Dejguny może być momentami płytki (to wiem od żeglarza, który pokonał tę trasę) 4. Szczegóły szlaku na Gołdopiwo można znaleźć w innym naszym artykule: http://www.mariway.pl/opis-szlakow-sapina-ze-stregla-na-goldopiwo/ 5. Opis szlaku Tajty – Dejguny na zaprzyjaźnionym http://jachtem.wdal.pl/2013_dejguny/2013_dejguny.html Pocztówka z Rydzewa, czyli o najdziwniejszych pomysłach na odcumowanie żaglówki serwisie: Jakiś czas temu rozpoczęliśmy serię artykułów, które „bawiąc uczą”. W historiach tych przedstawiliśmy swoje przygody, w których nie udało się nam uniknąć błędów. Mamy przez to nadzieję, że uda się ich uniknąć innym wodniakom. Dzisiaj kolejna przygoda! Tym razem pośmiejemy się z innych. Będzie to o załodze, która wybrała tyleż niekonwencjonalne, co nieskuteczne sposoby odcumowania. Siedziałem z kumplem na pomoście w Rydzewie i gapiliśmy się na jezioro Boczne. Po jakimś czasie do zacumowanego obok Tesa 32 Dreamer – 10 metrów długości – przyszła załoga. Byli wyjątkowo „wygalantowani”. Już samo to wzbudziło nasze duże zainteresowanie, a w zasadzie zdziwienie. Po prostu „warsiawka” w 150%. Szałowe ciuchy (nie żeglarskie bynajmniej), gadżety, szpanerskie okulary, fryzury a’la wczesny Gregor Schlierenzauer (dłuższe włoski z przedziałkiem). Wyglądali jak młodzież z żurnala – współczesna wersja Wacka Krawacika z przygód „Pana Samochodzika”. Weszli na jacht. Coś tam pomajstrowali w środku i postanowili wypłynąć. Jacht był zacumowany dziobem do pomostu, a z rufy rzucona była kotwica oddalona od jachtu o około 15 – 20 metrów (to bardzo ważne w kontekście dalszej części historii!). Ku mojemu dużemu zaskoczeniu procedurę wyjścia zaczęli od próby ręcznego „wyrwania” kotwicy, przy zacumowanym dziobie. Powinni przecież zacząć od odcumowania dziobu. Ciągną linę kotwiczną. Bez rezultatu. W związku z tym zwiększają liczbę osób siłujących się z niesforną kotwicą. Dalej nic. Sytuacja na łodzi rozwija się. Sternik postanawia zmienić taktykę wyciągnięcia figlarnej kotwicy. W tym celu (sic!) decyduje, żeby odcumować dziób i wyciągnąć kotwicę rozpędzając łódź na silniku, tak aby siła jachtu sama zrobiła swoje i „wyrwała chwasta”. Niestety w tym miejscu jest dość mulisto, więc kotwica bardzo mocno trzymała dno. Sternik daje pełną moc silnika, łódź rozpędza się. Lina kotwiczna rozwija się. Jacht wciąż nabiera szybkości. Lina rozwija się coraz szybciej. 10 metrów od kotwicy, 20 metrów. W końcu, gdy jacht był około 30 metrów od kotwicy lina skończyła się. Tes nagle zatrzymał się w miejscu, gdyż uparta kotwica nie puściła! Dosłownie jakby jacht uderzył w niewidzialną ścianę. Załoganci poprzewracali się. Ku naszemu zdziwieniu sternik postanowił być wierny obranej wcześniej koncepcji wyciągnięcia kotwicy. Powtórzył więc manewr z rozpędzaniem łódki. Tym razem jednak załoganci usiedli, aby się nie przewrócić. Niestety… Znów bez pozytywnego rezultatu: lina się napina, kotwica nie puszcza, jacht „staje dęba”. Mogliśmy z kolegą obserwować jeszcze kilka nieudanych prób. W końcu sternik postanawia zmienić taktykę. Do końca nie wiadomo jak to się stało. Może odgrzebał w zakamarkach pamięci sposób w jaki powinno się rwać kotwicę? Może stało się to przez przypadek? Nie ważne, grunt że w końcu udało się. Tak więc, ściągnęli linę kotwiczną i okazało się, że gdy łódka była tuż nad kotwicą, to wcale nie potrzebowali się zbytnio z nią siłować. Po prostu wyciągnęli żelastwo. A potem wiwatom na łodzi nie było końca. Następnie odpłynęli. Morał, a w zasadzie cztery rady: 1. Jeżeli kotwica mocno trzyma dno, należy „wyrywać” ją będąc jachtem bezpośrednio nad kotwicą, tak aby lina była w miarę pionowo. 2. Przed rozpoczęciem jakiegokolwiek manewru należy przewidzieć jego następstwa. 3. Jeżeli próba przeprowadzenia jakiegoś manewru przy kolejnych powtórzeniach kończy się niepowodzeniem, to należy rozważyć zmianę przyjętej taktyki. 4. Należy zwracać baczną uwagę na znaki żeglugowe szczególnie ten – zakaz kotwiczenia oznaczający: „zakaz kotwiczenia, wleczenia kotwicy, łańcucha lub liny”. Po pierwsze narażamy się na mandat, po drugie często jest to ostrzeżenie, że na dnie „zalega cuś” i to cuś może nam już kotwicy nie oddać… To taki morał awansem, gdyż w opisywanym miejscu takiego znaku nie było i do opisanej sytuacji doszło tylko i wyłącznie na skutek niefrasobliwości załogi. Rysunki zamieszczone w tym artykule zostały wykonane przez twórcę komiksów – Michała Ociesę. Bardzo dziękujemy! Szkolenie żeglarskie nad Zegrzem dla młodzieży z Piastowa 21.07.2014 zakończył się wyjazd żeglarski z młodzieżą z Piastowskiej Świetlicy Środowiskowej. Cztery dni spędzone nad Zegrzem były wspaniałe – zarówno dla instruktorów z Mariway Sailing Club, jak i dla wszystkich żeglarzy. Nie było czasu na nudę, ciągle działo się coś ciekawego zarówno podczas pływania na żaglówkach jak i wieczorami. Wszyscy chyba najbardziej zapamiętają przechyły i morską bitwę (nieważne kto wygrał, wszyscy i tak byli mokrzy)! Nasza współpraca z Piastowską Świetlicą i Stowarzyszeniem „Możesz” trwa już drugi rok. Wszystko zaczęło się od pomysłu Krzyśka Kozłowskiego i Uli Romaniec, który zaowocował ubiegłorocznym żeglarskim weekendem z młodzieżą z Piastowa nad Zegrzem. W ciągu roku szkolnego spotykaliśmy się kilka razy, aby w luźnej formie przekazać młodzieży nieco wiedzy żeglarskiej (wszystkie te inicjatywy są opisane na mariway.pl). Podobnie jak poprzednie, również obecne żagle odbyły się nad Zegrzem. Jednak tym razem nie były to dwa, lecz cztery dni! Tak na prawdę wszystko udało się dzięki Joannie i Katarzynie (kadra świetlicy) i Uli (Stowarzyszenie Możesz), a przede wszystkim anonimowym sponsorom, którzy przekazali finanse na ten wyjazd. W efekcie młodzież miała noclegi we w miarę komfortowych domkach campingowych, a na posiłki udawała się do pobliskiej restauracji. Spotkaliśmy się w stanicy AZS w piątek (18.07.2014) o 9.00. Oprócz 15 młodych żeglarzy były także Joasia, Kasia i Ula (jako opiekunki). Kadrę instruktorów Mariway tworzyło w sumie 6 osób rotacyjnie zmieniających się w poszczególne dni. Do dyspozycji mieliśmy trzy żaglówki: 2 Nashe, oraz DeZetę. Zdecydowaliśmy się na DeZetę aby nieco urozmaicić pływanie – więcej zadań z uwagi na 3 żagle, czy pracę wiosłami. Grupa została podzielona na 5 wacht, tak aby każda mogła popływać na innej żaglówce i zobaczyć jak zachowuje się ona na wodzie. Pogoda była doskonała, choć bardzo zróżnicowana. Dwa pierwsze dni to słaby wiatr oraz niemiłosierny upał, trzeci dzień to z kolei silny wiatr, a także deszcz. Ostatniego dnia panowała słoneczna pogoda i optymalny wiatr. Program żeglarski nie był jakoś specjalnie napięty. Zależało nam na tym, aby młodzież oprócz pływania żaglówkami mogła się również wykąpać, czy mieć trochę czasu dla siebie wieczorem. To tyle jeżeli chodzi o informacje podstawowe. Od nich ważniejsze jest jednak to, że dla wszystkich ten wyjazd to niezwykłe przeżycia nie tylko żeglarskie. My czuliśmy się naprawdę bardzo szczęśliwi iż mogliśmy dostarczyć młodym żeglarzom kilka szczęśliwych chwil oraz że byli bardzo ciekawi wiedzy żeglarskiej przez nas przekazywanej. Odnieśliśmy wrażenie, że z kolei dla młodzieży oprócz samego żeglarstwa i frajdy z tym związanej ważne jest także poznanie nas, posłuchanie tego czym się na co dzień zajmujemy. Dla opiekunów świetlicy ten wyjazd wpisywał się z kolei w program edukacyjny – pokazywał pozytywne wzorce, wpływał na budowę więzi w grupie, ale także uczył wzajemnej współpracy i odpowiedzialności. Najbardziej zaskoczyło nas jednak bardzo ciepłe i serdeczne pożegnanie, spontanicznie zaaranżowane przez młodzież. Przez długą chwilę staliśmy przy autokarze i ze wszystkimi się żegnaliśmy. Bardzo chcielibyśmy, aby w przyszłym roku udało się zorganizować podobny wyjazd. Na koniec każdy z nas otrzymał pamiątkowe obrazki wykonane przez młodych żeglarzy. Na pewno zawisną na honorowych miejscach w naszych domach i będą przypominały o tych niezwykle miłych chwilach spędzonych w tym roku nad Zegrzem. Co ma wspólnego poranna kawa z poławianiem pagaja, czyli spirala błędów. Ten artykuł jest wyjątkowy. Powstał on ku przestrodze. Dlaczego? Aby uświadomić, że do sytuacji trudnych, czy tragicznych na jachcie, może dojść na skutek splotu kilku nieszczęśliwych zbiegów okoliczności, lub serii popełnionych błędów. My mieliśmy dużo szczęścia i cała przygoda zakończyła się szczęśliwie. Jednak niewiele brakowało… Sytuacja wydarzyła się ładnych parę lat temu, w czasach gdy pływaliśmy na zacnych Morsach RT. Załogą damsko – męską kierowała koleżanka w stopniu żeglarza jachtowego. Jako ciekawostkę możemy podać, iż pochodzi z rodziny Pomorskich – producentów doskonałych milanowskich krówek. Reszta załogi miała większe, bądź mniejsze pojęcie o żeglowaniu, ale jakoś sobie radziła. Rejs upływał w sielskiej atmosferze wg dobowego rytmu: śniadanie – pływanie – opalanie – cumowanie. Jednak spokój załogi został zmącony pewnego dość słonecznego i jednocześnie bardzo wietrznego poranka, co w akurat tamte wakacje rzadko się zdarzało. Warto też dodać, że nie mieliśmy na łodzi silnika, co miało pewne znaczenie w tej opowieści. Kiedy już załoga zjadła śniadanie, sternik zarządził wyjście. Podzieleni na załogę A (sprawy żeglarskie) i załogę B (sprawy kambuzowo – bytowe, czyli przygotowanie kawy) odcumowaliśmy naszą łajbę od pobliskiego drzewa na wyspie Upałty na jeziorze Mamry i wypłynęliśmy w stronę jeziora Dobskiego. Tu popełniliśmy: BŁĄD nr 1 – staliśmy od zawietrznej strony wyspy. Nikt nie spojrzał na jezioro, aby sprawdzić jakie są warunki, a wiało wtedy o wiele bardziej niż przypuszczaliśmy, w związku z tym nie byliśmy w ogóle przygotowani do warunków pogodowych. Tuż po odcumowaniu (będąc jeszcze w strefie zawietrznej wyspy) postanowiliśmy naprawić fał płetwy sterowej, który wypadł nam z bloczka i swobodnie unosił się na wodzie. Wiązało się to z wyciągnięciem na chwilę metalowej płetwy. I tu popełniliśmy: BŁĄD nr 2 – powinniśmy naprawy dokonać przed wypłynięciem. W tym momencie wyszliśmy „z cienia” wyspy i silny szkwał uderzył z całą mocą z boku, żagle niezrzucone, bo nie było kiedy (sic!), a wszyscy na pokładzie byli zaoferowani płetwą sterową! W ułamku sekundy złapaliśmy taki przechył, że żagle prawie dotknęły wody, a jachtem znacznie obróciło. Na szczęście szybka reakcja załogi uchroniła łódkę przed najgorszym – wywrotką. Wszystko zostało wykonane w sekundę: płetwa sterowa zanurzona, żagle poluzowane i łajba z powrotem w pionie. Uff, wyglądało to groźnie, ale zakończyło się szczęśliwie. Jednak nie koniec naszych przygód. Okazało się, że w trakcie przechyłu pagaj wpadł nam do wody. I tu popełniamy: BŁĄD nr 3 – jeden z załogantów wyskakuje do wody, aby go złapać. Nie mieliśmy silnika, więc wydawało się, że to najprostszy sposób, aby go wyciągnąć. Po raz kolejny udało się. To naprawdę wyjątkowe szczęście, że przy tak silnym wietrze człowiek z pagajem zdołał wrócić na pokład. Tym bardziej, że burty są dość wysokie i niewdzięczne do wspinania z wody. Dopiero później, już na spokojnie, zdaliśmy sobie sprawę, że lepiej było manewrując łódką wyłowić pagaj bez skakania człowieka do wody. W zasadzie to niewiele brakowało byśmy stracili i kumpla i pagaj. Oczywiście przy okazji popełniliśmy kolejny błąd: BŁĄD nr 4 – przed wypłynięciem nie zabezpieczyliśmy sprzętów. Pagaj wystarczyło wnieść do kabiny, lub chociażby przywiązać. A co z kawą, którą w międzyczasie pod pokładem zrobiły nasze wspaniałe dziewczyny? Kawa nie wytrzymała przeciążenia i w czasie przechyłu wylądowała w jaskółkach prawej burty pięknie zalewając wszystkie rzeczy jakie w nich były. Tak więc popełniliśmy: BŁĄD nr 5 – kawę powinniśmy zrobić i wypić przed wypłynięciem. Przy tak silnym wietrze jak wtedy, nie miała szansy utrzymać się na stoliku. Na szczęście nikogo nie poparzyła w trakcie przelotu do jaskółek. Dalsza część dnia, jak i całego rejsu, przebiegła bez takich niespodzianek. Mamy nadzieję, że ta relacja pozwoli innym uniknąć podobnych błędów. Wszak na łodzi najważniejsze jest przewidywanie sytuacji krytycznych i precyzyjne planowanie. Tym bardziej, że w trudnych warunkach pogodowych popełnione błędy z reguły skutkują serią nieprzewidzianych następstw. Jak Prezes kotwicą huknął Kontynuujemy rubrykę żeglarskich opowieści z morałem, licząc, że te zabawne historyjki czegoś bohaterów nauczyły, a pozostałych mogą nauczyć. Na żeglarskim szlaku jest wiele pułapek i momentów trudnych, ale większość z nich to efekt prostych błędów z których należy się śmiać. Warto je jednak także poddać krótkiej analizie i traktować jako cenne wskazówki na przyszłość. Wszystko działo się na wejściu do kanału tałckiego od strony jeziora Tałty. Były to czasy, kiedy żeglarzowi do szczęścia wystarczała łupinka z żaglem. Nasz jaśnie panujący Prezes – a pamiętają to już nieliczni – stanął na pokładzie jachtu Conrad 20 (jednostka długa na całe 6,05 m i szeroka na 2,06 m). Słońce chyliło się ku zachodowi. Cumował dziobem do pirsu kanału na nocny postój, aby rano skorzystać z usług holownika – statku który wyręczał załogi z burłaczenia – i przedostać się na jezioro Jagodne (silniki nie były wtedy powszechne). Kiedy z czynności żeglarskich zostało już tylko rzucenie kotwicą z rufy – wiatru nie było, tafla jeziora płaska jak stół, ciepły sierpniowy wieczór wokół – rozegrała się następująca scena. Widząc zainteresowanie zebranej publiczności, bo w tym miejscu cumowało kilka łódek, czyli ze 25 osób, nasz bohater w stylu amerykańskiego stand upper’a wziął kotwicę do ręki przymierzając się do wykonania rzutu. Każdy żeglarz z lądu, bądź jachtu, śledził jego kocie ruchy i podziwiał piękną opaleniznę podkreśloną pomarańczowym podkoszulkiem na ramiączka. Ręka mocno zacisnęła się na kotwicy Danfortha, ujęła trzon i robiąc zamaszyste ruchy kołowe huknęła jak z procy. Oczy niewiast i reszty widzów śledziły jej lot początkowo wznoszący aż do uzyskania maksymalnego pułapu po szybkie pikowanie. Rozległ się głośny plusk a tafla jeziora zmarszczyła się. Potem nastąpiła cisza i nagły rozległ się okrzyk… o kurde! (wersja oficjalna). Kotwica nie została zaknagowana i wraz z liną poleciała w toń. Nasz miotacz ratując sytuację rzucił się jak rasowy ratownik w wodę aby przechwycić linę. Potem już tylko mokry i zmęczony wgramolił się z końcówką cumy do jachtu, aby dokonać knagowania i wybierania kotwicy. Morał: Pamiętaj żeglarzu młody, najpierw knaguj a potem rzucaj kotwicę do wody. Cud w Ogonkach, czyli o przemienieniu kotwicy patentowej Danfortha w znak drogowy. O utopionych kotwicach w towarzystwie żeglarskim powiedziano już wiele. Nie jest to bynajmniej temat wyczerpany! Zapewne wielu żeglarzy, tych mniej i bardziej doświadczonych, w bliższej lub dalszej przyszłości, dopisze wiele kształcących rozdziałów tej niekończącej się księgi. Są to z reguły historie zabawne, jednak proponowalibyśmy dostrzec w nich aspekty edukacyjne, gdyż najlepiej zawsze uczyć się na błędach. My też pewnego pięknego dnia pożegnaliśmy piękną kotwicę patentową Danfortha… Rzecz działa się w sierpniu. Rok nieważny, ale dawno temu. Płynęliśmy ze Święcajt na Stręgiel. Te dwa jeziora połączone są krótką rzeczką (Sapiną). Żeglowaliśmy Morsem RT. Wraz z nami płynęli nasi przyjaciele na dwóch kolejnych łódkach tego typu. Za liniami wysokiego napięcia przystąpiliśmy do postawienia masztu, uprzednio złożonego na okoliczność przeprawy pod mostem. W trakcie tej operacji achtersztag zaczepił o powieszoną na koszu rufowym kotwicę (patentową Danfortha) i zrzucił ją do wody. Konsternacja… Co robić? Łódka płynie. Oddalamy się od zatopionej kotwicy. Załoganci niewyraźnie mruczą, że trzeba by ją wyłowić. To jasne – wyłowić ją należy! Jednak z uwagi na to, że na Stręgiel płyniemy tylko na obiad, postanawiam wyłowić ją w drodze powrotnej, a więc za około 2 godziny. Kombinuję tak: wpadła wraz ze zbuchtowaną liną, a więc lina się nie rozwinie – nikt jej nie zauważy i nie wyłowi; poza tym dokładnie widzieliśmy gdzie nam ona wpadła, więc czy ją wyłowimy teraz czy później, to nie ma znaczenia. Oj, jakże naiwne było to rozumowanie dowiedzieliśmy się już niebawem… Po obiedzie wracamy tą samą drogą. Trzy Morsy zatrzymaliśmy tuż obok miejsca X (czyli prawdopodobnej podwodnej obecności kotwicy). Jeden z naszych kolegów, nurek – amator, rozpoczął podwodne poszukiwania. Z piekielną dokładnością przeczesywał dno – centymetr po centymetrze. Nic. Do wody schodzi drugi nurek – tylko że bardziej amator. Potem jeszcze jeden. Mijają minuty. Nic. Nikt nie wierzy w to co się dzieje. Przecież musi tu gdzieś być! Dno jest twarde, a więc kotwica nie zaryła w mule. Na naszej łodzi niedowierzanie przemienia się w lekkie zdenerwowanie. Mijają kolejne minuty. Podwodna akcja nadal nie przynosi rozstrzygnięcia. Eh, gdybyśmy mieli batyskaf Jacques’a Cousteau… (Żak Kusto – badacz mórz, podróżnik i filmowiec). Nagle z wody wyłania się głowa jednego z nurków. Jeszcze nie zdążył złapać oddechu, jeszcze dławi się wodą, jeszcze nie powiedział żadnego słowa, ale my już wiemy: ZNALAZŁ! Gdy tylko nurek przewietrzył swe wielkie jak miechy płuca, wydał głośny okrzyk: JEEEEEST, MAM JĄ! Na łodziach poruszenie. Dziewczyny nerwowo ogryzają paznokcie. Udało się, uffff. Podwodny bohater powoli wyciąga z wody rękę i okazuje się że trzyma w niej znak drogowy: „zakaz wjazdu pojazdów o rzeczywistej masie całkowitej ponad 20 ton”. Epilog. Co się stało z naszą kotwicą, tego nie dowiedzieliśmy się nigdy. Co się stało ze znakiem drogowym też już nie pamiętamy. Nie wiadomo też dokładnie co robi dziś Nurek Bohater, pewne jest natomiast, że jakiś czas temu przerwał studia medyczne. Właściciel Morsa, gdy zakomunikowaliśmy mu co się stało, poprosił nas o zwrot pieniędzy. Ponieważ jednak zażyczył sobie kwotę astronomiczną (jak na nasze studenckie możliwości), postanowiłem, że kotwicę zrobimy sami i przywieziemy mu ją. I tak oto pod koniec sierpnia, pewien spawacz w warsztatach Zespołu Opieki Zdrowotnej Grodzisk Mazowiecki, w którym mój ojciec pełnił funkcję kierowniczą, społecznie, choć w godzinach pracy, wykonał kotwicę na podstawie szkicu dostarczonego przeze mnie. Linę kotwiczną kupiłem na bazarze od przybyszów z za naszej wschodniej granicy. Pozostało dostarczyć wszystko do armatora. Kotwicę spakowałem do plecaka i wyruszyłem pociągiem do Giżycka. Oczywiście z przesiadkami (Milanówek – Warszawa – Olsztyn – Giżycko). Kotwica w drodze okazała się potwornie niewygodna i niewyobrażalnie ciężka. Najgorszy był przeszło 2 kilometrowy odcinek ze stacji Giżycko do domu armatora, który pokonałem pieszo. Na prawdę zmęczony dotarłem na miejsce. Ta historia nauczyła mnie bardzo dużo, ale o tym w ostatniej odsłonie – czyli w Morale. Morał, a w zasadzie cztery: 1. Na łodzi nie wolno odkładać na później tego, co należy wykonać od razu. 2. Przystępując do jakiegokolwiek manewru (w naszym przypadku było to stawianie masztu) należy sprawdzić wszystko dokładnie i przewidzieć możliwe negatywne następstwa – my nie sprawdziliśmy czy achtersztag nie przeszkodzi w manewrze oraz nie kontrolowaliśmy go w trakcie. 3. Elementy ruchome na jachcie (np. koło ratunkowe, kotwica, bosak, pagaj…) warto dla bezpieczeństwa dobrze zawczasu przytwierdzać np. wiązać krawatami aby zminimalizować możliwość straty, która zawsze finansowo boli. 4. Jeżeli kotwica umieszczona jest na zewnątrz (np. na koszu rufowym), to powinna być przygotowana do natychmiastowego użycia, ale koniecznie z końcem liny kotwicznej zaknagowanym do jachtu. Analogicznie powinno się postępować z kołem ratunkowym. Rejs po północnych Mazurach: Operacja „Jesienny żagiel” 37 osób, 5 jachtów 33 stopowych, 3 dni jesiennego rejsu to bilans żeglowania członków i przyjaciół Mariway Sailing Club po mazurskich jeziorach. Doroczne męskie żagle już za nami. Było warto – silny wiatr, zmienna pogoda i kilka awarii dostarczyło wielu emocji i energii do planowania kolejnych rejsów. Grota staw! – wydał komendę kapitan i załoga skoczyła do żagli. Po kilku minutach trymowania się żagla pomiędzy lazyjackami, grot osiągnął top masztu i dumnie rozpościerał się nad taflą jeziora Dargin. Płynęliśmy zostawiając za sobą kipiel kilwateru, bajdewind prawego halsu z lekka przechylał łódkę, a balast 4 członków załogi równoważył kurs. Rozpoczęliśmy coroczną, już 11-stą Operację „Jesienny Żagiel” czyli tzw. „Męski Rejs”. Tak wyglądał początek wyjazdu dla trzydziestu siedmiu uczestników mazurskiego rejsu po jeziorach północnych. Wyczarterowaliśmy 5 łódek Maxus 33 Prestige i późnym wieczorem w czwartek 17 października stawiliśmy się w Sztynorckiej „Zęzie”. Kiedy już rozbrzmiewały pieśni, potwierdziliśmy ustalony wcześniej plan rejsu który zakładał 3-dniową trasę: jezioro Sztynorckie – Dargin – Łabap, Dobskie – wokół wyspy Kormoranów – Most na Kirsajtach – Mamry – Święcajty – Ogonki – Mamry – Mamerki – Węgorzewo i powrót do Sztynortu. Na lewym trawersie pojawiła się wyspa Ilma. Silny wiatr kładł pożółkłe trzciny porastające jej brzegi. Weszliśmy na obroty i rozbujaliśmy się na fali. 4 Beauforta to idealna siła wiatru dla sprawdzenia możliwości tej łódki. Sunęliśmy zdrowo, po 2 kwadransach Ziutek krzyknął: boja na 10-ej. Właśnie mijaliśmy znak informujący o końcu szlaku żeglownego i wpływaliśmy na jezioro Dobskie. Przed dziobem wyłoniła się wyspa Kormoranów – pusta o tej porze roku. Jej etatowi mieszkańcy wybrali na zimę cieplejsze lokum. Do zwrotu przez sztag – jak pocisk padł sternika głos a załoganci nabrali animuszu. „Przyczajeni Szotmeni, ukryci Szotmeni” ściskali liny czekając na resztę komend. Zwrot. Łódka zaczyna swój taniec, pod nogami czuć przemieszczanie się mas wody i działanie sił hydrostatycznych. Grot już zmienił hals ale fok nie ustępuje i goni go poganiany przez lewego szota. Lubimy jesienne pływanie. Jest pusto, kolorowo od mieniących się drzew, wietrznie i przyjacielsko. Po kilku latach zaplanowanej mazurskiej absencji „powróciliśmy nad jeziora na wędrowny rejs”… I był to dobry wybór. Mazury przyjęły nas jak starych kumpli. Dawno nie widziane porty mniej lub bardziej zmieniły się, ale ten niepowtarzalny klimat pozostał: ten sam zapach wody, czy senne o tej porze miasteczka. Infrastruktura żeglarska jeszcze w tym terminie funkcjonuje, ale oczywiście lepiej się wcześniej upewnić telefonicznie, lub mailowo, czy porty przyjmują łódki, czy kibelki działają, czy knajpy wydają jedzenie. Widać zmiany jakie zaszły na Mazurach. Nie jest to już kraina dostępna przez maksymalnie 3 miesiące w roku. Od wczesnej wiosny po prawdziwą jesień można pożeglować i zostać tu, „gdzie las i woda, oraz masztów cichy śpiew”. Ale chmurwa – rozległo się złowrogie zawołanie. Z nad Doby nadciągała ołowiana chmura, ciężko dysząc w świstającym wietrze. Już wiedzieliśmy co nas czeka. Neptun odwlekał tylko egzekucję. Nasze morskie ubrania Musto i Mutysiąc nic sobie nie robiły z perspektywy nieprzebranych litrów wody jakie za chwilę miały spaść z nieba. Właśnie kładliśmy maszt przed mostem na Kirsajtach i o niczym innym nie myśleliśmy, jak o sprawnym zrzuceniu żagli i bezpiecznym odpięciu sztagu. Jednym z portów które odwiedziliśmy był ośrodek „Ognisty Ptak” na końcu jeziora Święcajty. To stosunkowo nowy obiekt z odpowiednim dla żeglarzy zapleczem. W sezonie jest tu sporo osób, ale ponoć jest cicho i spokojnie. Jedynym mankamentem jest płytkie podejście – miecz i płetwa w górę. Na miejscu czekają luksusy takie jak basen, czy sauna mieszczące się w budynku hotelowym. Za efekt Spa płaci się 15 zł od łajby i 15 zł od osoby, w tym jest prysznic z naprawdę gorąca wodą. Brzask sobotniego poranka zbudził załogi wcześnie, nasz kolega Maniek „oczy przetarł i kalesony zdjął ze drzwi. Potem z kubła zimnej wody łyk w gardło wdarł się niby krzyk, na śniadanie jajecznica z jajek trzech do szaleństwa wzburzyła krew” – tak zaczął ten słoneczny dzień. Plan rejsu przewidywał kurs na Węgorzewo. Byliśmy jednak przetrzebieni, kilka awarii poprzedniego dnia rozerwało peleton. Jednak trzymając się marszruty wypłynęliśmy z Ogonek tuż po 10-tej. Zimno odciskało swoje piętno na twarzy Robsona 2. Z marsową miną leczył się miksturą z czarnej porzeczki rocznik 2008, a jego fenomenalne spodnie Mutysiąc szwankowały. System odzyskiwania energii z nogawek chyba miał dzień wolny, dlatego włączył termo obieg krokowy. Poczuł ulgę i spokój, które wystarczyły mu na kolejne kilka godzin rejsu. Maxusy 33 Prestige to dobre łódki na jesienne pływanie. Dzięki systemowi webasto zapewniają ciepło nawet przy ujemnych temperaturach, jakie nocą mieliśmy za bulajem. Urządzonko to pali średnio 3-4 litry ropy na 8h ale ciepły nawiew jest zbawieniem. W eksploatacji Maxusa uważać trzeba na swoisty patencik – taką „czarcią zapadkę” – związaną z fałem i kontrafałem płetwy sterowej. Kiedy są luźne np. przy podejściu do płytkiego brzegu, swobodnie opadają i „trach!” lubią się wkręcić w śrubę… Niby nic, trzeba zmienić… Jednak aby tego dokonać, należy wejść do wody – w tym przypadku lodowatej i od spodu stalówką wepchnąć fał do specjalnej rury. Taka operacja kosztowała nas 100 zł. Na całe szczęście serwis dojeżdża w 20 minut. Zdechło – rzucił Grabek i załączył motor, a „w stacyjce kluczyk raz i dwa i spalił tłok i silnik gra”. Miarowo, nie zwracając uwagi na zalotne podmuchy wiaterku, kierował się na Sztynort. Głazy sztynorckie obnażone z „kardynałek” uwodzicielsko spoglądały w jego stronę. Twardy był i nie uległ tym „syrenom”. Port sztynorcki witał go jak starego znajomego. Fakt, nie raz i nie dwa bywał w tym miejscu. Pewnie „wróci tu za rok”.