Darmowy fragment www.bezkartek.pl
Transkrypt
Darmowy fragment www.bezkartek.pl
t en m g l fra tek.p y r ow ka rm.bez a D ww w W serii Proza Świata ukaże się m.in.: jelena czyżowa, Czas kobiet Już w księgarniach: Sherko Fatah, Czarny statek Yiyun Li, Włóczędzy Thomas Bernhard, Autobiografie Yiyun Li, Tysiąc lat dobrych modlitw ent m l Mariella Mehr, Oskarżona ragek.p f y t Jonas T. Bengtsson, Submarino ow kar Rana Dasgupta, Solorm ez Dawrebeliantów w.b Lieve Joris, Godzina w Melinda Nadj Abonji, Gołębie wzlatują Sara Shilo, Krasnoludki nie przyjdą Patrick de Witt, Bracia Sisters Władimir Sorokin, Zamieć Jean Hatzfeld Ostatni wyścig Przełożyła Małgorzata Kozłowska t en m g l fra tek.p y r ow ka rm.bez a D ww w Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej. Tytuł oryginału francuskiego oÙ en est la nuit Projekt okładki agnieszka pasierska / pracownia papierówka Fotografia Autora © RAYMOND DEPARDON / MAGNUM photos Copyright © by JEAN HATZFELD, 2011. All rights reserved Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013 Copyright © for the Polish translation by małgorzata kozłowska, 2013 Redakcja Zuzanna Szatanik / d2d.pl Korekta małgorzata poździk / d2d.pl, Alicja Listwan / d2d.pl Projekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERTntOLEŚ / D2D.pl e m Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes ag k.pl d’aide à la publication r f e de l’Institut français. y art ow zInstitut k Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Français w ramach m ar .be programów wsparcia wydawniczego. D w Ouvrage publié avec le concours ww du Ministère français chargé de la Culture – Centre national du livre. Książka została opublikowana przy wsparciu Centre national du livre francuskiego Ministerstwa Kultury. ISBN 978-83-7536-643-3 Redakcja: Wołowiec 11, 38‑307 Sękowa tel. +48 18 351 00 70 e‑mail: [email protected] Sekretarz redakcji: [email protected] Audiobooki i ebooki: Izabela Rególska, [email protected] Wołowiec 2013 Wydanie I Ark. wyd. 7,4 Cena 27,90 zł 1 Pierwsze, co przyszło Frédéricowi do głowy w chwili, gdy ciężarówka zatrzymała się obok fragmentu roztrzaskanego, okopconego muru wyzierającego zza tumanów piasku, to że przyjdzie mu się na jakiś czas pożegnać z poranną kawą ze śmietanką, którą delektował się od paru dni. A jednak się mylił. t Wiatr dął coraz mocniej, piasek chłostał en go po twarzy. Ani m l g .pna na chwilę nie przestał wiać tej franocy, ek całym szlaku. Tylko t y r a pęd jazdy i burta ciężarówki jego gwałtowne poryow kłagodziły rm.bez a wy. Wirujący szary przesłaniał złoty blask świtu. Ledwie D pył ww w Frédéric zdążył zeskoczyć na ziemię, niesiony podmuchem proch obsypał mu ubranie i zaczął szczypać w oczy. Najpierw wyłonił się z tumanów kurzu i zatrzymał za ciężarówką dziwny cień, sylwetka ciągnącego wózek osła. Na ciężarówkę wskoczyło dwóch wojskowych, zaczęli wyładowywać skrzynie, które towarzyszyły Frédéricowi podczas całej podróży. Jeden z nich podał mu jego torbę, a on przewiesił ją sobie przez ramię. Ujrzał plac, czy może raczej wyrównany teren z budynkami po bokach. Na jego końcu wznosiło się coś na kształt pagórka, wokół którego biegła jakaś ciemna linia – najprawdopodobniej zasieki. Właśnie zamierzał udać się do któregoś z budynków, by schronić się przed szalejącym wiatrem i rozruszać zdrętwiałe nogi, kiedy 5 ktoś podszedł do niego bezszelestnie, położył mu rękę na ramieniu i przemówił po angielsku: – To pan jest tym Francuzem? Kapitan chce z panem porozmawiać. To niedaleko stąd. Kapitan czekał na niego w kabinie ciężarówki. Zaprosił go do środka i powiedział po francusku: – Nie wiem, czy jest pan tu mile widzianym gościem, ale skoro już się pan tutaj znalazł… Kiedy Frédéric odważy się go po jakimś czasie zapytać, jak to się stało, że nauczył się francuskiego, odpowie mu, że to zasługa dziadka, sierżanta 1 pułku artylerii kolonialnej, poległego w bitwie nad Garigliano: po jego śmierci dostał stypendium dla sierot wojennych w szkole żandarmerii narodowej w Rochefort, w departamencie Charente-Maritime. – Nic się nie zmienia na pustyni z wyjątkiem pogody i tego, co się dzieje na froncie – mówił dalej. – Tam się t wszystko toczy w błyskawicznym tempie. enSzybciej i bardziej m g .pl bo ani wiatru, niespodziewanie niż gdziekolwiek k fra teindziej, y r ani wroga nikt i nic nie m powstrzyma. Coś mi się zdaje, że ow zka r .be nie pierwszy raz zjawia pan w pobliżu tej granicy. Zna Dawsię w w pan obowiązujące zasady. Na pewno jest pan zmęczony. Niech pan idzie za tymi ludźmi, wskażą panu pański namiot, i niech pan śpi, póki hula wiatr. Wóz piął się z braku drogi pionowo w górę po kamienistym zboczu, zgrzytając kołami i rozjeżdżając napotykane krzaki. Wojskowi nie odzywali się słowem, pewnie z powodu wiat ru. Frédéric, który od dłuższej chwili zastanawiał się, co tu właściwie robi, sam jak palec, z dala od kumpli dziennikarzy, pośród nieustającego wiatru, z kapitanem na karku i czekającym nań namiotem, którego z góry nie znosił, poczuł nagłe przygnębienie. Ale szybko poweselał, bo przypomniał sobie, że przecież nie pierwszy raz przeklina siebie za to, 6 że znalazł się w obcym miejscu. Zaczął głośno pomstować, pewien, że nikt go na wietrze nie usłyszy, i wtedy właśnie ujrzał u stóp wzniesienia wielbłądy, całe mnóstwo nieruchomych, beżowych jak piasek, jakby skamieniałych zwierząt: te, które były najdalej, ginęły w tumanach pyłu. Trwały niewzruszone pośród targanych wiatrem palm, leżąc na podkulonych nogach, przywierając do siebie ciałami, jedne z wysoko uniesioną głową lub stoicką miną mimo zawieruchy, drugie, pogodzone z losem, z szyją i łbem spoczywającymi na ziemi. Widok tej chmary zwierząt z miejsca wprawił Frédérica w dobry nastrój. Oaza, przycupnięta w zagłębieniu pośród wydm, położona była w gaju oliwnym, w którym kamienne murki oddzielały od siebie poszczególne domostwa. Dobiegająca z pierwszego podwórka woń suchej paszy i obornika wskazywała na t to, że jest tam zagroda dla bydła. Za endrugim podwórkiem, m l w kącie, nad którym unosił fsię dym z paleniska, ragewirujący k.p t y r w a siedziała grupa mężczyzn, rozpartych na dywao zwygodnie k e b arm . nach lub ławkachDz ciężarówek, którzy zdawali się czekać ww w na nieznajomego przybysza. Osioł ciągnący wóz przystanął. Po krótszych niż zwykle, zagłuszanych szumem wiatru powitaniach wojskowi rozsiedli się wzdłuż muru. Frédéric poszedł za ich przykładem. Chwilę później rozkoszował się jak nigdy dotąd pierwszym łykiem przyniesionej przez małą dziewczynkę kawy ze śmietanką. Ponieważ nie przestawał mieszać łyżeczką, z zakłopotaną miną, beżowej pianki, jeden z mężczyzn postanowił przerwać milczenie i wyjaśnił: – To buna bewetet: kawa z Hareru z mlekiem wielbłądzicy, napój powitalny. Na górze, na wydmach, za szpalerem kaktusów, stały namioty koczowników, w niczym nieprzypominające namiotów wojskowych, o których Frédéric myślał z taką niechęcią. 7 Okrągłe, z plecionej rafii, takie same jak te, które widział wzdłuż trasy, z dachem pokrytym kawałkami różnokolorowych tkanin, wypłowiałych od słońca i sypiącego piaskiem wiatru. Przydzielono mu najmniejszy namiot, pewnie należący do jakiegoś pasterza, bo sąsiadował z owczarnią, w której teraz drzemały kozy. Wewnątrz wyczuwało się zwietrzałą woń spalenizny pochodzącą z paleniska połączoną z zapachem zjełczałego masła i czegoś w rodzaju kadzidła. Ale przede wszystkim wyczuwało się spokój. Ubita ziemia była zamieciona, na poprzecznej belce wisiały bukłaki z wodą. Frédéric wypił łyk słonawej wody, odstawił torbę i z rękami pod głową wyciągnął się zadowolony na macie. Huczący nieprzerwanie wiatr, od którego trzeszczały palmy, nie mógł go już tu dosięgnąć. Obudził się nagle zlany potem, ale to nie upał wyrwał go ze nt snu, lecz wielość dźwięków. Tuż obok enamiotu – szczebiot m l g .pbeczenie a kobiet, kawałek dalej – zgiełk zwierząt: owiec i por y f artek w rykiwania wielbłądów, które o miały k mu odtąd niezmiennie rm ez towarzyszyć, śpiew ptaków, Daww.ba po chwili bardzo dalekie, taw jemnicze, głuche, równomierne dudnienie. Na dworze, w błękitnym powietrzu, wolnym już od przesiąkniętej pyłem mgły, rozciągała się jak okiem sięgnąć, aż po rozżarzony skwarem horyzont, somalijska pustynia. Na płaskiej, usłanej czarnymi kamieniami ziemi z plamami krzemowej szarości, z której wyrastały gdzieniegdzie dotknięte erozją niby-wieżyczki, wznosiła się w oddali, niczym położony boską ręką meteoryt, czarna góra. To stamtąd dobiegały głuche odgłosy wybuchów. „Że też się od razu nie domyśliłem, skąd ten huk”, zdziwił się Frédéric. Po każdej detonacji wzbijały się w górę i szybko rozpływały w upalnym powietrzu kłęby dymu. Zmrużywszy oczy, można było 8 dostrzec w oddali rząd dział czołgów, zasypanych w piasku aż po wieżyczki. Pierwszy raz Frédéric znalazł się na tak daleko wysuniętym na południe odcinku walk. Dopiero następnego dnia zawieźli go na linię frontu. Drogą biegły dwie koleiny wyżłobione przez gąsienice czołgów podążających przez kamienisty teren w stronę małej góry. Na skraju drogi leżały, całkiem jak w westernach, zbielałe już szkielety bydła, a obok nich wraki przeżartych rdzą samochodów. Obsunęły się pagórki, pochyliły z pokorą pod naporem najpotężniejszych wichur bazaltowe piramidy. Czołgi, które widział wcześniej, osłaniało przedpiersie. W zakopanych w piasku chatach leżały zeskładowane skrzynie. Pośród przeraźliwego huku wystrzeliwanych z dział pocisków wszelkie próby porozumienia się krzątających się za pojazdami lub krążących między schronami i ciężarówkami wojskot wych wyglądały komicznie. Spodziewał en się tej atmosfery m l g .pprzez zastygłych w piasku okopów, długie miesiące, fragdzie ek t y r w a a czasem nawet przez m długie o lata k niewiele się dzieje. A jednak r .bez cieszył się, że udało mu się dotrzeć tak daleko, że znalazł się Daw w w sam, z dala od świata, w tym upale, na tej wojnie, i że będzie musiał po raz kolejny o niej pisać. Co dzień rano wypijał kawę ze spienioną śmietanką w towarzystwie hodowców z oazy. Dowcipkował z szejkiem, gawędził z ludźmi, którzy uparcie proponowali mu wymianę komputera na osła, odpowiadał na stawiane mu raz po raz pytania na temat osobliwości białych, zwyczajów chrześcijan i obyczajów Francuzów. Potem wychodził na ulicę. Któregoś dnia siedział przed jednym z budynków, jeszcze zanim zaczęły się bombardowania, i przyglądał się pogrążonej w niezmąconej ciszy, rozjaśnionej wstającym brzaskiem 9 pustyni. Zapatrzył się na zjawiskowe wieżyczki wznoszące się w oddali na brunatnej równinie, na czarną górę ze ścielącym się u jej stóp mglistym kobiercem, na sunące gęsiego rozkołysanym krokiem wielbłądy, prowadzone za uzdy przez podążające przed nimi kobiety. Zapatrzył się na to wszystko, lecz mimo to zaintrygował go widok siedzącego na krześle parę metrów dalej żołnierza na warcie. On też spoglądał to na niego, to na pustynię, jakby się zastanawiał, czy do niego zagadać. W szaro-niebieskim drelichowym mundurze, z kałasznikowem na kolanach bez przerwy zginał i rozprostowywał nogi tkwiące w ciężkich, za dużych wojskowych butach. Miał charakterystyczne, subtelne rysy, wychudłą twarz, orli nos, wysokie, wypukłe, typowo etiopskie czoło i niewielkie wąsy. Po krótkiej chwili odezwał się do Frédérica: – Co słychać we Francji? I nad Sekwaną? Mieszka pan t w Paryżu? en m g .pl – Chyba nie mamy powodów do Był pan tam? franarzekań… tek y r w a W studenckich czasach? mo zk r be – Nie, jeszcze niedawno mieszkałem… Daww.tam w – A gdzie? – zapytał Frédéric, próbując zyskać na czasie, żeby dopasować nazwisko do twarzy, która, teraz był już tego pewien, nie była mu obca. – Na rue Guynemer, wie pan, gdzie to? Przy Ogrodzie Luksemburskim… – Ruszył w stronę Frédérica na pozór ospałym krokiem, na trochę sztywnych nogach, stąpając tak, jak to robią sportowcy oswojeni z uczuciem rozbicia, które dopada ich dzień po zawodach, i wyciągnął do niego rękę. – Mam na imię Ayanleh… – Ayanleh… Czyżby Ayanleh Makeda? Ale… Ale co pan tu robi? Twarz rozmówcy rozjaśnił uśmiech. – Więc wie pan, kim jestem? 10