Show publication content!
Transkrypt
Show publication content!
Autor: Matka literatka Magda z Winnickiego wzgórza „Jak to dobrze mamusiu, że mieszkamy na wsi, a nie w tym zakurzonym, nudnym mieście” stwierdził pewnego dnia mój pięcioletni syn. Popatrzyłam na jego umorusane ziemią łapki, kolana w strupach od pierwszych prób jazdy na dwóch kółkach i gile wiszące do kolan. Uśmiechnęłam się dumnie, a on odpowiedział mi wielkim rogalem – o takim, od ucha do ucha. Nie wiem dlaczego przypomniała mi się wówczas historia sprzed ćwierćwiecza, jak to z kuzynem Marcinem uruchomiliśmy syrenę alarmową. Nie, to nie było w Winnicy – tu mieszkam od siedmiu lat. To było we wsi po drugiej stronie miasta, w miejscu z którym wiążą się moje najcudowniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Otóż ja i mój o rok młodszy kuzyn – Marcin, nienasyceni wiecznym poszukiwaniem przygód, natrafiliśmy pewnego dnia na jakąś wielką korbę. I od razu zadziałała nam wyobraźnia. - Pewnie to korba otwierająca wrota do jaskini pełnej skarbów. Inaczej nikt by nie ukrył jej w trawie za szklarnią. – powiedziałam z pełną powagą do Marcina. To było jakieś 25 lat temu, miałam wówczas siedem lat. Marcin otworzył szeroko oczy i niewiele myśląc chwycił za korbę, ale ona ani drgnęła. No tak, Marcin mimo wiejskiego życia nie lubił żadnych owoców. Więc był chudy z braku witamin. Tak przynajmniej mówiła babcia. Na darmo jednak próbowała mu wciskać konfitury, kompoty i kisiele własnego wyrobu. Marcin był uparty. Zresztą oboje woleliśmy wyjadać mojemu tacie groszek z krzaczków. Strasznie się złościł, gdy zrywał potem puste strączki. Zupełnie nie wiem dlaczego. Tak czy siak musiałam pomóc Marcinowi z tą korbą. Chwyciliśmy oboje z całych sił i powoli, powoli korba w końcu drgnęła. Im więcej obrotów robiliśmy, tym lżej się nią kręciło. Jednak poza kręceniem nie działo się nic. Zupełnie nic. Spojrzałam zawiedziona w stronę kuzyna. Jego oczy wydawały się być pełne zrozumienia. Miała być wielka przygoda i skarb ukryty w jamie, a mamy tylko jedną, zepsutą korbę. No cóż, ryzyko zawodowe poszukiwaczy przygód. Nagle korba zaczęła zwalniać i wydawać dziwne dźwięki. Wyć coraz głośniej i głośniej, i głośniej. Popatrzyłam z przerażeniem na Marcina i zatykając uszy, zaczęłam uciekać w stronę domu. Kuzyn biegł tuż za mną, równie zaskoczony tym hałasem co ja. Gdy wbiegliśmy zziajani na podwórku było mnóstwo ludzi z wiadrami. W pierwszej chwili pomyślałam, że we wsi zabrakło wody i przyszli pożyczyć od babci. Ciocia była dość zamożna i mieliśmy taką nowocześniejszą instalację wody. Przed domem panował jednak jakiś chaos. Wszyscy się rozglądali, jakby czegoś szukali. Wtedy zobaczył nas tata Marcina – jego miny nie zapomnę chyba nigdy. Był czerwony ze złości, aż kipiał. Machnął na nas ręką byśmy podeszli i zapytał czy mamy coś wspólnego z wyciem syreny? Oczywiście zaprzeczyliśmy, ale gdy pociągnął Marcina za ucho, młody od razu wszystko wyśpiewał. No i dostaliśmy manto. Nieduże, po jednym klapsie dla przestrachu. Okazało się, że ta korba to była od syreny alarmującej wieś o pożarze. Była ukryta, by nikt jej nie zepsuł, bo nie raz ratowała życie. Było nam strasznie wstyd, ale skąd mieliśmy wiedzieć.. Mimo tego, że czasem dostawaliśmy jakąś burę, kochałam wieś nade wszystko. Kochałam ją zimą, gdy zjeżdżaliśmy na workach z „ruskiej górki” i wiosną, gdy słychać było pierwsze pszczoły. Najbardziej kochałam wieś latem. Drzewka i krzewy w ogrodzie uginały się pod naporem dobroci. Czego tam nie było.. Truskawki, czereśnie, śliwki, gruszki, agrest, porzeczki. Potem ogórki, pomidory, dynie, ziemniaki. Było przy tym sporo roboty. I czasem trochę żal człowieka ściskał w gardle, że koleżanki na koloniach i wczasach, a my taszczymy wiadra i pomagamy robić przetwory. Ale potem przychodziła jesień i mama wyciągała sok z malin do herbaty albo kompot z gruszek do kisielu i wszystko było takie cudowne. Jesienią wieś kochałam również za wykopki, za świńskie ziemniaki kradzione cioci z parnika. No powiedzcie, że wy tego nigdy nie robiliście? Biedne dzieci.. I za dożynki. No one to były jeszcze ku schyłku lata. Piękne wieńce, mnóstwo smakołyków. Pamiętam jak tata wygrał w konkursie sierp dożynek za swoje plony. Byłam z niego tak bardzo dumna. A potem we wrześniu chodziliśmy z tatą na grzyby. Ach, raz jeden znaleźliśmy tyle grzybów, że każde z nas miało po dwa wiadra i tata jeszcze ściągnął koszulę, zawiązał rękawy na końcach i pakował do nich grzyby. Życie na wsi było beztroskie, spokojne, czasem pracowite.. ale bardzo, bardzo szczęśliwe. Siedziałam teraz na kocu, na Winnickim wzgórzu, w pełni słońca, patrzyłam na moje dzieci biegające za motylami i marzyłam, by czuły się tak, jak ja czułam się będąc dzieckiem. Minęło 25 lat. Od siedmiu lat mieszkałam już gdzieś indziej, ale od razu pokochałam to miejsce. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Byłam kupiona od stóp po czubek głowy. Przez cykady brzęczące wśród traw, przez krowę, która liznęła mnie, gdy chciałam jej podać wiązkę zieleniny. Przez burczenie traktora o poranku i słońce muskające moją buzię przez zasłonki w oknie. Wieś jednak była już zupełnie inna. W zagrodach coraz mniej zwierzyny i coraz mniej maszyn rolniczych. Zamiast aluminiowych baniek na mleko, elektryczne wynalazki. Gruntowa ścieżka na boisko wysadzona kostką brukową. Może uciekła gdzieś ta dzikość, ale dzieci przynajmniej bezpiecznie szły na przystanek autobusowy. A przecież i samochodów, psujących wiejskie zapachy, przez te ćwierćwiecze przybyło aż nadto. Panie na zajęciach kółka gospodyń wiejskich nie kręciły już majonezu kawałkiem ziemniaka nabitym na widelec, tylko publikowały na stronie internetowej fotografie swoich dzieł kulinarnych. A jak usłyszałam o planach zorganizowania biblioteki dla dzieci w świetlicy, to aż przyklasnęłam z radości. Zmiany – zmianami, ale z jakim pożytkiem. Chociaż muszę przyznać, że z biegiem lat człowiek też zmienia nastawienie, staje się wygodny. Co to życie z nas robi? Jako pracująca matka dwojga dzieci, czułam także niedogodności wsi. Mimo jej uroku, miewałam chwilę zwątpienia. Bo na wsi za daleko do pracy, do szkoły, do przedszkola. Kościół, sklep w odległości, którą trzeba pokonać autem. O przychodni zdrowia nie wspomnę. Bo zimą, gdy jest śnieg to ciężko dojechać do miasta. Bo mąż po pracy zamiast siedzieć z nami, biegnie w pole. Wkoło pełno nowych domów, jak na osiedlu, na przedmieściach. Pełno płotów, bram wjazdowych. I ktoś mnie zapyta jeszcze : czy wieś faktycznie tak bardzo się zmieniła? I wtedy myślę o ludziach. O tym, że gdy wychodziłam za mąż, to ludzie ze wsi przynieśli swojskie jajka, mleko, masło i mięso – byśmy mieli na wesele pyszne ciasta i wędliny. Tak sami z siebie. Wspominam jak jechaliśmy do porodu i auto nam wysiadło, i sąsiad wstał o piątej rano bez mrugnięcia i pomógł. I o tym, gdy dzieci były chore, a mąż w delegacji i nie miał mi kto do apteki pojechać. Nie trzeba było prosić. I gdy była powódź w 1997 roku, to wiem z opowiadań męża, i wody było do kolan w domu – jak dzień i noc czuwali i zwierzęta ewakuowali, i meble pomogli wyżej wynieść. I tą ciężką noc, gdy zawyła syrena pożarnicza, taka sama, jak ta, którą uruchomiliśmy z Marcinem 25 lat wcześniej. Wszyscy jak jeden mąż stanęliśmy do pomocy sąsiadom… „Jak to dobrze mamusiu, że mieszkamy na wsi, a nie w tym zakurzonym, nudnym mieście” wyrwały mnie z rozmyślań słowa mojego syna. „To najlepsze życie, jakie można mieć, kochanie. Najlepsze…” – pogładziłam go radośnie po policzku.