Fragment - Włodek Lubański. Legenda polskiego futbolu

Transkrypt

Fragment - Włodek Lubański. Legenda polskiego futbolu
Dzieciństwo
Dzieciństwo mały Włodek spędził – podobnie jak większość jego rówieśników – na kopaniu piłki. Cóż innego zresztą można było
w tym czasie robić w zabitej deskami górniczej osadzie? No, można było jeszcze kąpać się w rzece, chuliganić, palić po kryjomu
papierosy i – w nieco późniejszym wieku – chlać tanie wino patykiem pisane. Na szczęście jednak dla polskiej piłki nożnej, te
inne możliwości nie za bardzo pociągały młodego Lubańskiego.
Górnicze miasteczko
„Pamiętam Sośnicę jako takie małe, szare, górnicze miasteczko, pełne górników z charakterystycznie podmalowanymi od
wgryzionego w nie pyłu węglowego oczami – opowiada. – Mieszkaliśmy bardzo blisko kopalni, dosłownie kilkadziesiąt metrów.
Kiedy górnicy wychodzili po szychcie, pod kopalnią stała zwykle gruba jejmość z ogórkami i wódką. Natychmiast ustawiała się
przy niej kolejka. Jedna setka, druga setka, korniszonek na zakąskę i do domu”.
Olbrzymi, bo liczący 24 m2 przedpokój w mieszkaniu państwa Lubańskich był pierwszym piłkarskim przedszkolem Włodka.
Tutaj uczył się precyzji w przyjmowaniu piłki i oddawaniu strzałów, nabierał typowych nawyków futbolisty. Kiedy trochę dorósł,
przyszedł czas na wyjście na zewnątrz.
Podwórko
Pomiędzy blokami było duże podwórko, na którego końcach ustawiono dwa trzepaki pełniące rolę bramek. Rozgrywali tam
mecze od rana do wieczora, kiedy tylko mieli czas i możliwość. I piłkę, bo o prawdziwą futbolówkę w zniszczonym wojną kraju
wcale nie było łatwo. Czasami przeganiali ich sąsiedzi, żeby nie hałasować i nie przeszkadzać pod oknami, zdarzało się przecież –
i to nie raz – że po jakimś niezbyt udanym strzale rozbijali ludziom szyby w oknach, za które potem musieli płacić rodzice. A
trzepaki, jak sama nazwa wskazuje, też niejednokrotnie potrzebne były do trzepania dywanów.
Na tym podwórku Włodek potrafił ćwiczyć sam, nawet przez wiele godzin, odbijając piłkę o mur na zmianę lewą i prawą nogą,
główkując, ustawiając sobie rozmaitą skalę trudności wykonywanych ćwiczeń – na przykład poruszał się w lewą stronę, w prawą
stronę, uderzał tylko zewnętrzną stroną stopy albo tylko podbiciem – i nigdy się tym nie nudził. Po prostu kochał to, co robi.
Kulawik
Drugim ulubionym miejscem był tak zwany „kulawik”, otoczone drzewami trzydziestometrowe boisko, a właściwie plac nad
rzeczką, na którym toczyli pojedynki piłkarskie nie mniej zażarte niż prawdziwi zawodowcy. Zbierali się w grupach, czterech na
czterech czy pięciu na pięciu, i grali: podwórko na podwórko, klasa na klasę, ulica na ulicę, na przykład Sztygarska na
Jeleniogórską czy Sztygarska na Tarnogórską.
Najmłodszy
„Włodek był z nas wszystkich najmłodszy i najmniejszy – wspomina Joachim Marx – ale kiedy dwóch kapitanów wybierało
zespół, jego imię padało zawsze jako pierwsze. Mieć Włodka w drużynie, to już wtedy pachniało bramkami. Niższy od nas o
głowę, jeszcze słaby fizycznie, miał niebywały instynkt piłkarski. To, czym w późniejszych latach imponował na stadionach
piłkarskich świata. Nazywaliśmy go «Kici», pozostając pod wrażeniem grającego w warszawskiej Legii Lucjana Brychczego.
Rzeczywiście, pod względem techniki Włodek przerastał nas wszystkich o głowę”.
Prawo metryki
Wcześniej niewiele jednak brakowało, by jego sportowe losy potoczyły się zupełnie inaczej. Łatwiej było pięciolatkowi być
królem strzelców w przedpokoju rodzinnego mieszkania, gdy rolę arbitra, widza i menedżera spełniała tylko jedna osoba – ojciec.
Trudniej na podwórku, w gronie chłopców o kilka lat starszych. W takiej sytuacji z całą bezwzględnością obowiązywało prawo
metryki. Z reguły każdy z chłopców marzy przede wszystkim o zdobywaniu bramek, a wiadomo, że pięcioletni brzdąc w gronie
dziesięcio- czy dwunastolatków może być najwyżej obrońcą lub bramkarzem. Włodek wybrał to drugie.
Któregoś dnia jeden z sąsiadów przybiegł do mieszkania państwa Lubańskich.
– Panie Władysławie – zawołał z przejęciem – zejdź pan na podwórko i zobacz, co ten pański syn wyprawia!
Zaniepokojony pan Władysław włożył palto i zszedł na dół.
– Co ten dzieciak znowu narozrabiał? – mruczał do siebie, pokonując stromiznę schodów. – Już ja mu pokażę!
Pomiędzy trzepakami
Pomiędzy trzepakami, w strugach ulewnego deszczu, w zalegającym całe podwórko czarnym błocie, stojąca akurat na bramce
jego najmłodsza pociecha rzucała się odważnie pod nogi innych urwisów. Kupiony zaledwie kilka dni temu nowiutki dres
przedstawiał widok pożałowania godny. Rozerwany rękaw trzepotał gwałtownie na wietrze. Oblepioną tłustą mazią twarz syna z
trudem można było rozpoznać. Pan Władysław zatrzymał się i wziął głęboki oddech.
– I cóż pan, sąsiedzie, głowę zawracasz? – powiedział. – Chłopaki po prostu grają w piłkę. Myślałem, że coś rzeczywiście zbroił.
„Byłem mokry, niesamowicie umorusany, ale szczęśliwy, że tego dnia właśnie, w obecności taty, nikt nie potrafił wpakować piłki
do strzeżonej przeze mnie bramki – cofa się do szczenięcych lat pan Włodzimierz. – Potem, gdy szedłem z ojcem do domu, nic
nie powiedział, tylko poklepał mnie po plecach”.
Mama była zdecydowanie mniej powściągliwa w wyrażaniu swoich uczuć:
– Boże święty! – zakrzyknęła na widok syna. – Jesteś tak brudny, że mycie ci nic nie pomoże! Trzeba cię chyba wyprać...
Ojciec
Ojciec jednak załagodził sytuację. Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Tata Lubański nie tylko, że nie przeszkadzał, ale umacniał
jeszcze we Włodku futbolową pasję. Pan Władysław był niezwykle blisko związany z piłkarstwem, przez długie lata pełnił
funkcję wiceprezesa, a potem nawet prezesa klubu Górnik Sośnica, grającego wówczas w tak zwanej „A-klasie”. Od
najmłodszych lat zabierał syna na mecze swojej drużyny. Jeździli rozklekotaną ciężarówką pokrytą plandeką, z zamontowanymi
po bokach drewnianymi ławkami, ściskając w kieszeniach przygotowane przez mamę kanapki.
Czterej pierwszoligowcy
„Siedziałem na ławce i przyglądałem się piłkarzom – wspomina Włodzimierz Lubański. – To było dla mnie ogromne przeżycie.
Patrzyłem na nich jak na herosów, na ich spodenki, koszulki, getry i buty, przysłuchiwałem się dyskusjom, zapamiętywałem
każde słowo, każdy gest. W tym czasie nie było dla mnie nic ważniejszego na świecie. Na mecze przychodziło dwieście, najwyżej
trzysta osób, ale ta atmosfera, ci ludzie, te oklaski... To wszystko niezwykle pociągało takiego młodego człowieka. Próbowałem
potem naśladować na podwórku prawdziwych piłkarzy, kopiąc piłkę bez opamiętania. Nie było to, ot, takie sobie zwykłe
podwórko. W małej kopalnianej mieścinie, niemalże na jednej ulicy mieszkało przecież aż czterech późniejszych piłkarzy
pierwszoligowych: Krystian Hanke, Zygmunt Dudys, Joachim Marx i ja. Wszyscy potem graliśmy w drużynie trampkarzy GKS
Gliwice. A Asiu Marx i ja doszliśmy nawet do poziomu reprezentacji kraju”.
*
Podstawówka
Swoją edukację przyszły mistrz futbolu rozpoczął, tak jak inne dzieci, w wieku siedmiu lat, w szkole podstawowej w Sośnicy. Po
dwóch latach rodzice przenieśli go do gliwickiej „czwórki”, szkoły o ustalonej renomie i dużo wyższym poziomie nauczania. W
nauce nie był „orłem”, chociaż nigdy nie miał z nią problemów. Uczył się tak, by bez problemów zaliczać kolejne klasy, całą
swoją pasję koncentrując na piłce. Jedyne, co naprawdę lubił, to języki, do których wykazywał ogromne chęci i niepospolity
talent. Nawet do pogardzanego powszechnie rosyjskiego, którego jako „języka okupanta” dzieci nie chciały uczyć się za żadne
skarby. Włada nim zresztą swobodnie do dziś, podobnie jak pięcioma innymi językami: holenderskim, angielskim, czeskim,
francuskim i niemieckim.
Limit wieku
Kiedy w końcu „starsi” pozwolili mu występować na pozycji napastnika i coraz bardziej zaczął się wyróżniać, jeden z kolegów
przyszedł do niego i powiedział:
– Słuchaj, Włodek, dlaczego nie zapiszesz się do klubu? Twój stary jest prezesem, więc jakoś ci się to uda, chociaż masz dopiero
dziewięć lat.
Zapisać się. Łatwo powiedzieć! Nade wszystko pragnął zapisać się do klubu, gdzie w profesjonalny sposób mógłby podnosić swe
umiejętności, tylko że ojciec nawet słuchać nie chciał o żadnej taryfie ulgowej dla syna. Włodek był za młody i już. Nie mieścił
się w wyznaczonym przez ówczesne władze tak zwanym limicie wiekowym. Pewnego dnia jednak, gdy zorientował się, że ojciec
wyjechał na delegację, pojawił się przed obliczem kierownika sekcji trampkarzy, pana Górnego.
Pan Górny
– Panie Górny – powiedział nieśmiało – chciałbym grać w Górniku.
– Groć? – kierownik popatrzył z politowaniem na wątłe ramiona dzieciaka. – A wiela, synek, ty mosz roków?
– No... dziesięć.
– Dziśyńc? Ni godej. A wiela naprowde?
– Hm... Naprawdę to prawie dziesięć.
– No to idź, synek, se jeszcze mlika popić, zjedz se jeszcze jedno sznitka i przyńdź za rok. Jeszcze mosz czas.
Rozpacz
Zrozpaczony Włodek poszedł jak niepyszny do domu. Łzy cisnęły mu się do oczu. Za rok? W życiu dziewięcioletniego dzieciaka
rok to przecież całe wieki. A on chciał grać. Już! Natychmiast!
Zaczął więc szukać sposobności, gdy pan Górny opuści kiedyś boisko, lecz niestety, gospodarz i opiekun trampkarzy w jednej
osobie nie zwykł był wyjeżdżać, nawet na urlopy.
Upłynęło kolejne pół roku, podczas którego mógł tylko z zazdrością patrzyć na swoich kolegów ćwiczących pod okiem
instruktora na murawie.
Fałszerstwo
Powróciwszy pewnego wieczoru z kulawika, gdzie jak zwykle kopał piłkę, zabrał się za odrabianie lekcji. Już od pewnego czasu
kiełkowała mu w głowie pewna myśl... Odsunąwszy na bok zeszyt do matematyki, zakradł się cichaczem do łazienki. Ojcowska
maszynka do golenia leżała jak zwykle na swoim miejscu, na półce pod lustrem. Rozkręcił ją i wyciągnął żyletkę. Usiadł z
powrotem przy biurku w swoim pokoju, kładąc przed sobą szkolną legitymację. Kilka delikatnych ruchów ostrym przedmiotem...
i w dacie urodzenia, 1947, zniknęła siódemka. Na jej miejsce wpisał odpowiednio dobranym tuszem szóstkę. Teraz było tak, jak
trzeba – 1946. Drobna ingerencja była zupełnie niewidoczna.
Ponieważ nie miał pewności, czy pan Górny nie przypomni sobie jego sylwetki, pożyczył od kolegi strój, w którym wyglądał
bardziej dorośle. Górny miał kłopoty ze wzrokiem, nosił grube okulary i bez większych problemów dał się nabrać na tę
mistyfikację.
W siódmym niebie
Włodek był w siódmym niebie. Został przyjęty do sekcji trampkarzy Górnika Sośnica, w której mógł trenować do woli.
(Informację powyższą podajemy tylko dlatego, iż zgodnie z artykułem 101 paragraf 1 obecnie obowiązującego kodeksu karnego,
karalność wymienionego występku ustała z powodu przedawnienia).
Kilka tygodni później ktoś powiedział Górnemu:
– Nie chciałeś przyjąć Włodka do klubu, a popatrz, jak znakomicie chłopak sobie radzi.