Recenzja książki Wojciecha Cejrowskiego, (2006) „Rio Anaconda

Transkrypt

Recenzja książki Wojciecha Cejrowskiego, (2006) „Rio Anaconda
Recenzja książki Wojciecha Cejrowskiego, (2006) „Rio Anaconda”, Wyd.
„Bernardinum” i wyd. Zysk i S-ka, Poznań
W swoim życiu przeczytałam bardzo wiele książek. I były to różnego rodzaju
publikacje. Począwszy od pozycji stricte naukowych, poprzez poezję, prozę, a skończywszy
na literaturze mniej ambitnej. Jednakże nigdy nie fascynowały mnie książki typowo
podróżnicze. Można powiedzieć, że wzbraniałam się przed nimi. Dziwne? Owszem. Być
może spowodowało to jakieś uprzedzenia. Sama nie wiem. W każdym bądź razie wolałam
sama podróżować i zwiedzać niż o tym czytać. Ale jak to bywa, nie zawsze mamy możliwość
zobaczenia całego świata. Wtedy jesteśmy skazani na to, co o innych krajach piszą inni
w książkach, czasopismach. Od opisów krajobrazów wolałam opowiadania na temat kultury,
zwyczajów danego kraju, regionu. Według mnie to jest największym wyznacznikiem
specyfiki i oryginalności danego regionu. To człowiek w dużej mierze przyczynia się do tego,
jak postrzegamy dany region. I książki Cejrowskiego są pod tym względem idealne. Pokazują
zwyczaje ludności głównie Ameryki Południowej. Jak trafiłam na publikacje tego pana?
Przez przypadek. Najpierw natknęłam się na autorski program Cejrowskiego w TVP2 „Boso
przez świat”, w którym pokazywał kulturę, zwyczaje Indian w bardzo interesujący sposób.
Jeśli Ty, drogi Czytelniku, widziałeś jego programy to wiesz, o co chodzi.
Udało mi się dotrzeć do dwóch pozycji tego kontrowersyjnego podróżnika. Pierwszą,
którą przeczytałam była „Gringo wśród dzikich plemion”, drugą „Rio Anaconda”. I właśnie tą
ostatnią chcę zrecenzować. Już widzę zdziwione miny osób, które to czytają. Dlaczego akurat
„Rio Anaconda”, skoro ta pierwsza jest mniej obszerna? Wtedy byłoby mniej do roboty. Otóż
odpowiedź jest prosta – Według mnie jest ona o wiele bardziej interesująca niż ta pierwsza.
Na to moje zainteresowanie miała wpływ także objętość tej książki. Myślę, że to dość
zrozumiałe.
Na początek przybliżę krótko postać autora, chociaż przypuszczam, że wiele osób ją
zna, ale to wcale nie znaczy, że darzy Cejrowskiego jakąkolwiek sympatią. Jest to osoba
bardzo kontrowersyjna. Swoimi poglądami na życie i wypowiedziami wywołał niejedną burzę
w mediach. Niektórzy go kochają, inni nie znoszą, nienawidzą. Ale przejść obojętnie obok
pana Cejrowskiego raczej się nie da. Niejednemu zalazł za skórę. Jednak w swoich książkach
podróżniczych jest tylko odkrywcą, odgrywa postać drugoplanową, narratora, który
opowiada. Głównymi bohaterami są Indianie. W jego książkach nie ma śladu tej
kontrowersyjności pana Wojciecha. Z resztą przekonajcie się sami.
„Posłuchajcie…”
Tak właśnie autor zaczyna swoje opowieści i w „Rio Anaconda” i w „Gringo wśród
dzikich plemion”. Tym sposobem przykuwa naszą uwagę. Zapomniałam wspomnieć, iż ta
recenzja będzie zawierać dość obszerne fragmenty opowieści, dlatego też wszyscy, którzy nie
lubią „spojlerów” powinny darować sobie te części, albo w ogóle darować sobie czytanie tej
recenzji. Z drugiej strony wybrałam te fragmenty, które według mnie są najciekawsze,
najśmieszniejsze, najbardziej dające do myślenia, a Ty, drogi Czytelniku, wcale nie musisz
się z tym zgodzić, prawda?  Więc decyzja należy do Ciebie, a ja czynię swą powinność.
Od czego by tu zacząć, żeby niczego nie pominąć? Najlepiej chyba będzie, jeśli
zacznę od tego, co mi się nie podobało. A było tego niewiele. Tyci tyci, tyciusieńko. Irytujący
był fakt, iż autor często miesza różne wątki – w jednym momencie opowiada wydarzenia,
jakie działy się przed dotarciem do wioski Indian, a na kolejnej stronie jesteśmy już w wiosce
ostatniego Szamana Plemienia Carapana. Jak się potem okazało był to efekt zamierzony przez
autora, niemniej mnie on strasznie działał na nerwy. Drugi, a zarazem ostatni minus, jaki
zauważyłam to fakt, iż po przeczytaniu książki, nie daje ona o sobie zapomnieć. Powstaje
wrażenie, że skończyła się ona za wcześnie ( pomijam fakt, że liczy ona 435 stron!). I pojawia
się rozczarowanie. A kolejnych powieści nie ma. I wszystko wskazuje na to, że trzeba będzie
na nią czekać długo (Aghrrr…). No, chyba, że ktoś jeszcze nie czytał „Gringo(..)”, ale
osobiście nie polecam takiej kolejności.
Być może to, że książka nie ma konkretnego adresata świadczy o jej ogromnym
sukcesie. Jest odpowiednia dla każdego – młodego, starego, małego i dużego.. Prosty, jasny
język, jakim jest napisana sprawia, że nadaje się nawet do czytania dzieciom przed snem. No..
Może poza drobnymi wyjątkami.
Książka podzielona jest na 9 części – Początek, Część 1, która nosi nazwę Księga
Słońca, Część 2 (Księga Błota), Część 3 (Księga Mgły), Część 4 ( Księga Dymu), Część
5 (Księga Strachu), Część 6 (Księga Magii), Część 7 (Księga Szeptów) i Część 8 (Księga
Powrotu). Dlaczego wymieniam po kolei nazwy Ksiąg? Są one pewnego rodzaju granicami,
które po kolei przekracza autor podróżując coraz dalej, na Dzikie Ziemie. W książce
znajdziemy jeszcze brązowe strony. Umieszczone są na niej różnego rodzaju zwyczaje Indian.
Cejrowski opisuje m.in. na nich, czym dla Indian jest śmierć, jak wygląda ich życie seksualne,
kim jest szaman, a także przybliża nam specyfikę „kuchni” indiańskiej (z czego robiona jest
chicha, do czego służą liście koki, co to jest kassawa itd.).
Początek, Księga Słońca i Księga Błota opowiadają o wędrówce w stronę dżungli.
Autor relacjonuje Czytelnikowi przygody, jakie go po drodze spotykają, gdzieniegdzie
wtrącając jakieś anegdoty z innych wypraw. To jest ten moment, kiedy czytanie stawało się
bardzo irytujące, gdyż można było łatwo zgubić wątek. W Księdze Mgły spotkamy Indian za
Drugą Kataraktą. To jeszcze nie są Dzicy, gdzie podąża nasz bohater. Ale dowiadujemy się
wielu istotnych rzeczy o Indianach i o ich Szamanie. I powoli dowiadujemy się o tym, „..jak
myślą Dzicy i warto o tym pamiętać.” W Księdze Dymu poznajemy niektóre, ze zwyczajów
Indian, a także to jak postrzegają gringo na przykładzie naszego narratora. Ten wątek może
bardzo zainteresować wszystkich nieprzychylnie nastawionych do bohatera, gdyż zostaje on
dość mocno, hm, obnażony. ;) Nie będę zagłębiać się w szczegóły i odsyłam wszystkich
zainteresowanych do książki. Księga Strachu, Magii, Szeptów to opowieść o ostatnich
Dzikich na ziemi. Nasz bohater trafia za Trzecią Kataraktę, gdzie znajduje ostatniego
Szamana Plemienia Carapana. Te części niektórzy z was mogą czytać z pewnym
niedowierzaniem i zdziwieniem, gdyż to, co się w nich znajduje nie da się wytłumaczyć
w żaden racjonalny sposób. Spotykamy się tam z magią, czarami, które często wykraczają
zdecydowanie poza nasze racjonalne rozumowanie. Jednak my, gringos, możemy się z niej
dowiedzieć wielu dających do myślenia rzeczy. Oto przykład:
„- Z kulkami zawsze miałem kłopot. Kulki mi nie pasują. Można by je porozgniatać
i wtedy zaczynają mieć spody.(…) Kulki sprawiają kłopot. To jakaś zagadka Pachamamy.
Może chodzi o to, że Pachamama (Matka Natura - przyp.autora recenzji) jest kulą,
a doskonałości się nie da zrozumieć. Można tylko ją podziwiać… Nie wiem gringo. I to wielka
radość, że nie wiem! Bo kiedy już wiesz wszystko nastaje ogromny smutek. Nie masz, po co
już rozmawiać, nie masz o czym pomyśleć…Wszystko wiesz. Smutek.
- Pachamama wie wszystko…To smutek? – zaryzykowałem filozoficzną prowokację położoną
niebezpiecznie blisko religijnej profanacji. I czekałem, co szaman na to…
- Tak, gringo. Pachamama wie wszystko. Dlatego stworzyła sobie człowieka. Jesteśmy jej
radością, bo człowiek może nie posłuchać Pachamamy. Rozumiesz? Nie posłuchać! Albo
posłuchać i uradować. Człowiek jest zagadką i to rozprasza smutek Pachamamy. A człowiek,
który poznały wszystko, całe dobro i całe zło przestałby być zagadką. Stałby się częścią
Stwórcy.
-O nie, gringo. Nie, nie, nie! Stwórca nie ma przecież żadnego opiekuna, Wolę być
człowiekiem. (…) Lepiej nigdy nie poznać wszystkiego. Powinna zostać przynajmniej jedna
śliwka, której nie zerwiesz, nie rozgryziesz i nie zajrzysz co ma w środku.” (346-347)
Czyż nie jest to mądre i bliskie nam, gringos? U Indian Pachamama, u chrześcijan
Bóg. Być może te stwierdzenia są nam wszystkim znane, być może kiedyś każdy się nad tym
zastanawiał, jednak nas białych od Indian różni jedno – my się sporo nauczyliśmy w szkole.
Indianie nie mają wykształcenia, do wszystkiego muszą dochodzić sami, uczą się mądrości,
która nam jest przekazywana w szkole. Czy powyższy fragment was nie przekonuje, że Dzicy
(a dokładniej najbardziej wykształcony w wiosce, czyli szaman) dorównują inteligencją
białym? Nie? No to może przekona was kolejny:
„-Nie jesteś szczęśliwa?
- Ani mniej, ani bardziej niż Ty, miły – spojrzała na mnie smutno. – W życiu stale jesteśmy
szczęśliwi i nieszczęśliwi jednocześnie. Tylko najczęściej o tym nie wiemy albo nie chcemy
wiedzieć. Odrzucamy ciemne strony życia. A one przecież zawsze są. Szczęście i nieszczęście
to jedność. Smutek i radość też. Strach i odwaga… Wystarczy się dobrze przyjrzeć jednemu, a
zawsze zobaczysz to drugie. Dopełniające się przeciwieństwa. A więc jestem zawsze
szczęśliwa-nieszczęśliwa. Nie wolno mi mieć dzieci: nieszczęście, ale odbieram porody
i przez moje ręce wchodzi do życia więcej dzieci, niż mogłabym sama urodzić: szczęście. Nie
mam rodziny: nieszczęście, ale wszyscy traktują mnie jak matkę: szczęście. Jedno i drugie
naraz. Szczęśliwa-nieszczęśliwa. Podobnie jak Ty, prawda?
-Jestem szczęśliwy, że wtedy odpłynąłem z Twojej wioski, ale nieszczęśliwy, że nie zostałem.
(…)
- W życiu zawsze jest się szczęśliwym i nieszczęśliwym z tego samego powodu?
-Zawsze. Stale. Każdy. Wszędzie.” ( 370-371)
Mało dowodów? No cóż, po resztę musisz, drogi Czytelniku,sięgnąć do książki  Ja będę
twierdzić, że niewykształcony Indianin może być o wiele inteligentniejszy, może posiadać
o wiele więcej wiedzy zdobytej doświadczeniem niż wykształcony gringo. I tego będę się
trzymać.
Zdaje się nie wspominałam nic o ostatniej księdze, Księdze Powrotów. Jak się
domyślasz, drogi Czytelniku, znajdziesz w niej odpowiedź, jaki sposób nasz gringo wrócił do
domu, co szczerze mówiąc graniczyło z cudem. Nikt nie przypuszczał, że wyjdzie z tego cało.
No, ale cuda czasami się zdarzają.
Obok wątków, które sprawiają, że człowiek zaczyna zastanawiać się nad pewnymi
rzeczami są takie wątki, przy których nie sposób nie wybuchnąć śmiechem. Ja nie raz,
czytając tę książkę w pociągu wybuchałam dość głośnym śmiechem, co było przyjmowane
przez moich współpasażerów dość znaczącymi minami.  Przykład? Proszę bardzo.
„(…) Po czwarte: mdliło mnie niemiłosiernie, a nie zabrałem aviomarinu. Pilot wspominał
wprawdzie, że możet nami trochę rzucać, ale chyba nikt go nie zrozumiał. No cóż – jego
hiszpański był szczątkowy. Najwyraźniej zamiast ‘Trochę’ chciał powiedzieć ‘potwornie’,
a kiedy mówił ‘możet’ miał na myśli ‘ będzie na pewno bez przerwy i od samego startu
towariszczi’.(…)
Po ósme: właściciel linii lotniczej ‘Aero Sol’ nie pozwolił pilotom zabrać spadochronów, bo
chciał mieć gwarancję, że będą robili wszystko, co w ich mocy, by dolecieć do celu. W efekcie
piloci bez przerwy popijali aguardiente (alkohol –przyp. autora recenzji) – żeby jakoś stłumić
dygotanie rąk na sterach. „ (93)
No cóż – takie to śmieszne, że aż straszne. Myślę, że największy ubaw przy tym
fragmencie mieli nieprzyjaciele autora.  Dlaczego tę książkę czyta się tak dobrze? Być
może dlatego, że Indianie są osobami niezbyt rozmownymi. I często sam narrator zaznaczał,
że miał problem ze zrozumieniem Indian. Często zajmowało mu to dość dużo czasu.
„-Daleko jeszcze?
-Yhy.
-A po co w ogóle tam idziemy?
- Umhum – burknął.
- To Twoje „umhum” coś znaczy, czy tylko burczysz?
- E-e.
- Czyli tylko burczysz, tak?
- Yhy.
- Mam nie pytać, bo i tak mi nie powiesz?
- E-e.
- Nie pytać, tak?
- Yhy.
- Dziękuję.
- Umhum.” (200)
Przytoczony fragment idealnie oddaje gadatliwość Indian. Często te wypowiedzi są raczej
monologami naszego autora, niż dialogiem.  Ale tacy są już Indianie i warto o tym
pamiętać. „Rio Anaconda” Cejrowskiego jest pewnego rodzaju przewodnikiem po świecie,
obyczajach Indian i po dżungli. Bo poruszanie się po dżungli, gdzie czyha bardzo wiele
niebezpieczeństw też jest nie lada wyczynem. A tego żaden gringo nie potrafi.
Z tych wszystkich informacji Indianie jawią się jako bardzo poważny naród, bez poczucia
humoru. To także jest bardzo błędne myślenie. Bo poczucie humoru to oni mają. I dorównują
tym niejednemu Polakowi 
„Kilka dni wcześniej kucaliśmy wśród gęstych krzaków i było nam tak – posłuchajcie…(ale
z zamkniętymi oczami, proszę)
-Ajajajaj!!!
- Co ci jest? – zapytał Angelino zza krzaka obok.
-Nic. To ta wasza wściekiełka!
-Piecze?
- Ajajajaj!!!
- Ajajajaj!!!
- Co jest, Angelino? Ciebie też piecze?
- Nie
-To czemu jęczysz?
- Dla towarzystwa.” ( 217)
Może Ciebie, drogi Czytelniku to nie śmieszyć, ale mnie owszem. Mogłabym tutaj takich
cytatów przytaczać bardzo wiele, no ale co za dużo to niezdrowo. Dlatego też na koniec
jeszcze jedna rzecz, na którą trzeba zwrócić uwagę czytając tę książkę. A mianowicie
przypisy tłumacza. I często też przypisy autora do przypisów tłumacza ;-) Wyjaśnić muszę od
razu, że tłumaczem jest pani Helena Trojańska jednak, jak się dowiadujemy dalej Heleną
Trojańską jest sam autor, czyli Wojciech Cejrowski. Spytasz, drogi Czytelniku dlaczego tak?
Cóż do tej pory tego nie rozumiem i pojąć nie mogę. Być może chodzi o to, że wyglądałoby
to dziwnie, gdyby autor kłócił się z samym sobą. Jak taka polemika wygląda?
„-Wykwit to kolorowa plama na suficie, której matką jest wilgoć, a ojcem grzyb. [przyp.
Autora]*
*Co pan p… sratatatata?! W słowniku piszą, że wykwit to śluzowiec żółtej barwy, pospolity
na butwiejących resztkach roślinnych, drewnie i korze; gniłek. [przyp. tłumacza]**
**A w pani referencjach piszą PYSKATA NIELOJALNA JĘDZA. [przyp. Autora]”
Te konfrontacje na linii Autor – tłumacz nadają książce oryginalności. Nie spotkałam się
wcześniej z taką polemiką. Dlatego też jest to kolejny plus za pomysłowość.
Tak jak autor zauważa, być może czytamy ostatni raz na temat ostatniego plemienia
Carapana. Bo kto wie, kiedy na te tereny trafi biały człowiek i „ucywilizuje” Indian. Wtedy
pamięć po rdzennych mieszkańcach Ameryki pozostanie na kartach książki. A kolejne
pokolenia będą mogły sobie wyobrażać, że kiedyś ktoś taki żył.
Dzicy – Nie Dzicy. Nie mniej inteligentni od nas, a czasami przewyższają inteligencją nie
jednego gringo codziennie walczą o przetrwanie w dżungli, gdzie biały człowiek zginąłby już
po kilku pierwszych metrach. Dlatego warto przyjrzeć się tej książce. I dlatego też wydaję
nad nią tyle ochów i achów.
Na koniec czas przyjrzeć się oprawie książki. Okładka przykuwa uwagę. Zdjęcie
Indianina na tle brązowej okładki. Mnie takie zestawienie się bardzo podoba. Oryginalne
barwy, które idealnie pasują do gatunku książki. Czcionka jest czytelna, oczy przy czytaniu
się nie męczą. Dodatkowo autor stosuje różnego rodzaju zabiegi, które mają przykuć uwagę
czytelnika – a to większa czcionka, albo charakterystyczne wytłuszczenie wyrazu czy też
podkreślenie kursywą słów, które są dość ważne. Grubą czcionką autor pisze swoje
komentarze do każdej z części – wprowadzenie. Całość dopełniają zdjęcia, które są
znakomitej jakości i naprawdę robią wrażenie. Pomagają oddać prawdziwe wyobrażenie
o Indianach i ich kulturze i sposobie bycia.
Nigdy nie byłam dobra w pisaniu recenzji. I nigdy nie gustowałam w książkach
podróżniczych. Być może teraz się pogrążę, ale przy książkach Tonyego Halika po prostu się
nudziłam. Męczyłam się przy czytaniu. Ale przy powieściach Cejrowskiego nie da się zasnąć,
dlatego też mogę z czystym sumieniem polecić tą pozycję wszystkim, którzy nie lubią czytać
o podróżach. Gwarantuję, że będą chcieli więcej. Tak jak ja. I czekam na kolejne części. Mam
nadzieję, że się nie zawiodę.
Ewelina Płachta
III miejsce

Podobne dokumenty