Untitled - Stefan Darda

Transkrypt

Untitled - Stefan Darda
starości, nie widziałem najdrobniejszej nawet zmarszczki, jed‑
nak oczy, oczy starej kobiety, mówiły wszystko. Nienatural‑
nie szeroko otwarte, z małymi szarymi tęczówkami, otacza‑
jącymi pomarańczowoczerwone źrenice — osadzone głębo‑
ko w nieruchomej twarzy, płonęły nieludzką złością.
— Sen­‍‑mara, Bóg­‍‑wiara — usłyszałem swój ochrypły głos.
Ta najkrótsza ze znanych mi modlitw, poznana w dzieciń‑
stwie, zwykle uspokajała mnie po obudzeniu z nocnego kosz‑
maru. Tym razem miałem wrażenie, że nie mogę się przebu‑
dzić, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. — Senma‑
rabógwiara, senmarabógwiara — mamrotałem w kółko.
Postać jakby usłyszała, co mówię, bo wyraz jej twarzy
wyraźnie się zmienił. Wąskie, niemal czarne usta wykrzy‑
wiły się w pogardliwym uśmiechu. Podniosła chudą, szpo‑
niastą rękę i wykonała nią gwałtowny ruch, jakby chciała
coś odepchnąć w bok. W tym samym momencie usłyszałem,
jak butelka, stojąca dotąd obok łóżka, sunie po podłodze.
Po chwili z hukiem roztrzaskała się na przeciwległej ścianie.
Drobinki szkła rozprysły się po całym pokoju. Część z nich
wylądowała mi na policzkach.
Odruchowo zamknąłem oczy. Kiedy je znów otworzyłem,
kobieta, wciąż z uniesioną do góry ręką, jakby płynąc, posu‑
wiście oddalała się od okna. Po chwili na moją twarz znów
padło światło księżyca. Ciszę mącił jedynie stukot cząste‑
czek szkła obsypujących się z pudeł i łóżka na podłogę. Nie
potrafiłem się ruszyć. Drżąc i nieustannie odmawiając swo‑
ją modlitwę, zapadłem w głęboki sen.
14.
Obudziłem się, słysząc pogwizdywanie wilgi, która odzywa‑
ła się w przydomowym sadzie.
„Może wreszcie spadnie deszcz” — pomyślałem.
45
Przez dłuższą chwilę leżałem nieruchomo, wsłuchując się
w radosne odgłosy letniego dnia. Lekki wiatr poruszał liść‑
mi za oknem, ptaki śpiewały jak najęte. Dziwny sen, któ‑
ry miałem w nocy, był zupełnie nierealny. Postanowiłem,
że nie będę więcej mieszał wina z piwem. Nie miałem ocho‑
ty na kolejne koszmary, poza tym w głowie czułem pulsu‑
jący ból, charakterystyczny dla ciężkich, poalkoholowych
poranków.
Pragnienie było silniejsze od lenistwa, więc, starając się
nie wykonywać gwałtownych ruchów, zsunąłem nogi na pod‑
łogę i stanąłem przy łóżku. Poczułem w lewej stopie pieką‑
ce ukłucie i usiadłem, spoglądając w dół. Kałuża krwi po‑
większała się, a ja podniosłem głowę i wodziłem wzrokiem
z jednego końca pokoju na drugi.
Miałem dużo szczęścia, że tylko jeden kawałek szkła wbił
mi się w nogę. Padające przez okno światło odbijało się w ty‑
siącach drobnych kryształków. Były wszędzie. Nie tylko na
podłodze, ale także na łóżku, na taborecie i na nierozpako‑
wanych pudłach z moimi rzeczami.
Jak w transie, raniąc opuszki palców, wygrzebałem z pię‑
ty kawałek szkła. Nie zważając na cieknącą krew, wsunąłem
kapcie i wyszedłem z pokoju.
W kuchni, mijając wiekowy kredens z lustrem, zobaczy‑
łem twarz faceta starszego ode mnie o jakieś dziesięć lat.
Podkrążone, zdezorientowane oczy patrzyły na mnie z na‑
dzieją, że potrafię mu pomóc. Nie potrafiłem.
Było mi niedobrze, mimo to wziąłem butelkę z piwem.
Poranione palce pozostawiały na etykiecie czerwone pla‑
my; nogi wyłożyłem na stół, żeby zmniejszyć krwawienie
ze stopy. Nie miałem siły ani ochoty na opatrzenie rany.
Zresztą, ten akurat problem w ogóle mnie w tej chwili nie
obchodził.
Przesiedziałem tak, prawie nieruchomo, chyba ze dwie go‑
dziny. Jedyną aktywnością, jaką wykazywałem, było podno‑
szenie do ust butelki. Dwa razy wstałem też po następną.
46
* * *
Upał w kuchni był niemiłosierny. Dach nie miał żadnej
izolacji, więc eternit, za pośrednictwem stropu, oddawał
temperaturę do wnętrza domu. Po mojej twarzy i plecach
spływał pot. Zupełnie na to nie zważając, wciąż próbowa‑
łem jakoś znaleźć się w sytuacji. Nigdy w życiu nic takiego
mi się nie przytrafiło. Musiałem spojrzeć prawdzie w oczy
— ostatniej nocy zdarzyło się coś, czego w żaden sposób nie
potrafiłem wyjaśnić.
Byłem pewien, że nie rzucałem butelkami. A nawet jeśli
byłbym tak bardzo pijany, że nie mógłbym sobie tego fak‑
tu przypomnieć, to nie zdołałbym rozbić butelki w ten spo‑
sób na najtwardszym nawet betonie. Wgniecenie w ścianie
było tak głębokie, że mogła się w nim zmieścić połowa mojej
pięści. Największe cząstki roztrzaskanej butelki miały może
pół centymetra średnicy, włączając w to szczyt szyjki i gru‑
be denko, którego fragment wydobyłem z pięty.
Wreszcie musiałem się poddać. Uznałem, że nie jestem
sobie w stanie tego wszystkiego wytłumaczyć. Ponieważ
bez sensu było tak siedzieć przez cały dzień, wstałem i lek‑
ko się zataczając, poszedłem do łazienki. Stopa już dawno
przestała krwawić, więc biorąc kąpiel, nie zaprzątałem so‑
bie nią głowy.
Chłodna woda pobudziła mnie do działania. W poko‑
ju strzepnąłem wszystkie cząsteczki szkła z łóżka, zgarną‑
łem błyszczące drobinki z pudeł i taboretu, a następnie za‑
miotłem dokładnie podłogę. Na wszelki wypadek starłem
ją jeszcze mokrą ścierką.
Później wyszedłem, żeby obejrzeć teren na zewnątrz
domu. Zdawałem sobie sprawę, że poszukiwania śladów na
suchej, twardej ziemi porośniętej zeschłą trawą, niewiele da‑
dzą. Mimo to, niemal z nosem przy ziemi, obszedłem budy‑
nek dookoła, szczególną uwagę zwracając na fragment przy
oknie, po którego drugiej stronie stało łóżko. Oczywiście ni‑
czego nie udało mi się znaleźć.
47
Słońce stało niemal w zenicie, zalewając ziemię kaska‑
dami piekącego światła. Gdy zakończyłem obchód, byłem
spocony jak mysz, a świeżość, którą odczuwałem po kąpieli,
rozpłynęła się w gorącym powietrzu. Mimo to odczuwałem
satysfakcję, że zrobiłem cokolwiek, wyrywając się ze stanu
przygnębiającego otępienia.
Po powrocie do domu uznałem, że nie mogę znów pogrą‑
żyć się w myślach prowadzących donikąd. Byłem już prawie
całkiem trzeźwy, więc postanowiłem złożyć wizytę Jaszczu‑
kowi. Po prostu nie chciałem być sam. Musiałem z kimś po‑
rozmawiać, choćby tym kimś miał być mój sąsiad, po któ‑
rym nie spodziewałem się niczego dobrego.
15.
Kończyłem pobieżną toaletę w łazience, kiedy rozległo się
pukanie do drzwi wejściowych. Nie zdążyłem nawet odłożyć
ręcznika, kiedy usłyszałem, że ktoś wchodzi do środka.
— Halo, panie Leśniewski! — usłyszałem.
Nie miałem dobrego dnia. Z równowagi mogło mnie wy‑
trącić byle co, ot choćby fakt, że ktoś bez zaproszenia włazi
do mojego domu. Szarpnąłem gwałtownie za klamkę i w sieni
zastałem Kościuka, który akurat pakował się do kuchni.
— Zawsze wchodzi pan bez pytania? — spytałem.
Policjant cofnął się z powrotem do korytarza.
— Dzień dobry panu. — Nie wyglądał nawet na zmie‑
szanego. — Pukałem, ale pan nie otwierał, więc pomyśla‑
łem…
— Dzień dobry — przerwałem mało uprzejmie. — Nie
pukał pan zbyt długo.
— Ja tylko na chwilę — nie starał się nawet tłumaczyć.
— Chciałem tylko panu powiedzieć, że pana sąsiad wró‑
cił…
48
— Wiem — przerwałem znów. — Widziałem wczoraj
światło w oknie. I co? Dowiedział pan się czegoś w mojej
sprawie?
— Nie — odparł naburmuszony. — Nic nie widział, ni‑
czego nie słyszał…
— A dlaczego nie było go tyle czasu?
— A wie pan, o to już nie pytałem. A co to za różnica?
— Żadna. Dziękuję, że wpadł pan, żeby mnie poinformo‑
wać, jak sprawy stoją — wykonałem gest, jakbym go chciał
odprowadzić do drzwi.
— Nie ma za co. No, będę już leciał — powiedział, mając
najwyraźniej nadzieję, że będę starał się go zatrzymać.
— No cóż, trudno. Do widzenia, panie komendancie.
Zerknął na mnie tym swoim mało sympatycznym wzro‑
kiem.
— Do widzenia, panie Marku. Przepraszam, jeśli w czymś
przeszkodziłem.
— Nie, nie przeszkodził pan — złagodziłem ton. — Strasz‑
ny dziś upał i marnie się czuję.
Nie wyglądał na specjalnie przekonanego, ale uścisnął mi
rękę i poszedł sobie. Nawet nie fatygowałem się, aby go od‑
prowadzić. Wróciłem do łazienki.
Trochę byłem na siebie zły, że tak go potraktowałem, ale
w obliczu problemów, jakie zaprzątały mi głowę, ten akurat
zdawał się być mało istotny. Pomyślałem jednak, że podczas
spotkania, które właśnie było przede mną, nie zaszkodziło‑
by, gdybym był nieco milszy.
* * *
Jeszcze do poprzedniego wieczora dałbym sobie rękę
uciąć, że w przestawianiu pudeł podczas mojej nieobecności
paluchy maczał Jaszczuk. Naturalnie, moja pewność ulotni‑
ła się wraz z poranną sennością.
Nie wiedziałem, o czym będę z nim rozmawiał. Po prostu
szedłem go poznać. Sunąłem w stronę sąsiedniego domu pe‑
49
łen niepewności i wewnętrznych rozterek. W pewnej chwili
zatrzymałem się nawet, zastanawiając się, czy nie wrócić po
dwie butelki piwa. W końcu jednak zdecydowałem, że mo‑
głoby to być źle odebrane, więc ruszyłem dalej.
Było gdzieś przed trzecią. Zdawało się, że upał nie ze‑
lżał nawet odrobinę. Przyzwyczaiłem się do nieustannego
grania świerszczy w takie gorące dni, niemniej jednak wciąż
się nim cieszyłem.
Letnie granie świerszczy, rechot żab na wiosnę, kolory
jesiennych drzew… Człowiek staje oczarowany, wpatruje
i wsłuchuje się z całych sił, jak meloman na koncercie w fil‑
harmonii. Niezwykłość przyrody zachwyca przy sporadycz‑
nym kontakcie. Jak to się mówi — pomaga ładować akumu‑
latory. Ja nie chciałem przeżywać ciągłej huśtawki poziomu
naładowania energii. Pewnie niejeden miłośnik filharmo‑
nii zazdrościł zwykłemu cieciowi, który w niej pracuje. Za‑
zdrościł, że taki cieć ma na co dzień to, czym inni zachwy‑
cać się mogą tylko od święta, że jest poniekąd małą cząstką
wielkiego misterium, którym jest choćby Requiem Mozarta,
czy IX Symfonia Beethovena.
Wierzyłem, że nigdy nie przestanę zachwycać się po‑
szczególnymi partiami świerszczych skrzypiec, że z każdym
dniem bardziej zadziwiać mnie będzie maestria ptasich al‑
tów czy sopranów. Miałem jednak nadzieję, że kiedyś prze‑
stanę czuć się jak odświętny widz. Chciałem zostać cieciem
w filharmonii przyrody.
Szedłem ostrożnie, zadziwiony myślami, które nawiedzi‑
ły mnie akurat w tym momencie, czekając, aż gapowate albo
mniej rozważne świerszcze zdążą w ostatniej chwili usko‑
czyć przed moimi sandałami. Dom sąsiada zbliżał się co‑
raz bardziej; nawet jeśli chciałbym teraz zawrócić, było już
za późno. Jeżeli Jaszczuk widział mnie przez okno, to taka
nagła rejterada niemal sprzed progu raczej nie wpłynęłaby
pozytywnie na nasze sąsiedzkie stosunki. Jaszczuk mógłby
pomyśleć — czemu zresztą trudno byłoby się dziwić — że
50
z klepkami jego nowego sąsiada nie wszystko jest w najlep‑
szym porządku.
Zapukałem do drzwi.
16.
Sąsiad musiał mnie obserwować przez okno. Nie zdążyłem
nawet cofnąć ręki, kiedy drzwi otworzyły się z impetem.
— Czego pan chce?
W drzwiach stał szczupły, wysoki mężczyzna. Z opo‑
wieści Kościuka wywnioskowałem, że powinien mieć gdzieś
około pięćdziesięciu pięciu lat. Jego wygląd bynajmniej na
to nie wskazywał. Dałbym mu jakieś sześćdziesiąt pięć lat,
albo nawet więcej. Zmarszczki głęboko wcinały się w zsza‑
rzałą twarz. Gęste, krótko ostrzyżone włosy były całkowi‑
cie siwe. Kilkudniowy zarost na szerokiej szczęce również.
Zapadnięte, czarne oczy patrzyły na mnie niechętnie, jed‑
nak bardzo uważnie.
Zaskoczyło mnie jego nieprzyjemne pytanie. Mimo
wszystko, nie tego się spodziewałem. Nie wiedziałem, co
odpowiedzieć. Postanowiłem więc poczekać i zobaczyć, co
zrobi ten facet.
W międzyczasie bacznie mu się przyglądałem. Pomimo
przygarbionej sylwetki, jego ciało nie było ciałem starego
człowieka. Był rozebrany od pasa w górę, więc dokładnie wi‑
działem muskularne barki. Na szyi miał zawieszony złoty
łańcuszek z niewielkim, również złotym medalikiem. Żylaste
ręce sprawiały wrażenie spracowanych i bardzo silnych.
Jaszczuk zauważył moje spojrzenie. Wsunął dłonie do
kieszeni.
— Umie pan mówić?
— Umiem — odpowiedziałem nadspodziewanie spokoj‑
nym głosem.
51
— Po co pan przyszedł?
— Przyszedłem poznać nowego sąsiada. Miałem nadzie‑
ję, że będzie to ktoś milszy od pana, panie Jaszczuk.
Jego napięte mięśnie zaczęły drgać pod skórą.
— Nie zapraszałem pana, więc może sobie pan darować
te uwagi odnośnie do mojego zachowania. Nie zapraszałem
pana ani do domu, ani do Wyrębów.
— Nie potrzebuję pańskiego zaproszenia do Wyrębów.
Miałem takie samo prawo jak pan, aby się tu sprowadzić,
panie Jaszczuk — ostatnie dwa wyrazy niemal wycedziłem
przez zaciśnięte zęby. — Nie potrzebuję również pańskiej
zgody, aby tu mieszkać. Miałem jedynie nadzieję, że nasze
stosunki sąsiedzkie ułożą się w miarę normalnie. Jak widać,
byłem w błędzie. Szkoda.
Odwróciłem się na pięcie i zrobiłem kilka kroków
— Nie powinien był pan się tu sprowadzać. Na pańskim
miejscu dokładnie przemyślałbym jeszcze tę decyzję — usły‑
szałem zza pleców. — Chyba, że znów za którymś razem chce
mieć pan taki bałagan, jak ostatnio po przyjeździe albo za‑
stać w domu coś jeszcze mniej przyjemnego…
Zatrzymałem się.
— W każdej chwili znów mogę wejść do twojego domu
— ciągnął Jaszczuk cicho i monotonnie. — Wszystko jed‑
no, czy jesteś w środku, czy nie.
Odwróciłem się powoli.
— Co się tak gapisz, durniu? — podniósł głos. — I wspo‑
mnij coś Kościukowi, że to byłem ja, a puszczę ci tę twoją
budę z dymem. Zresztą i tak może to zrobię. A teraz mo‑
żesz już spieprzać.
— Nie przywykłem do rozmów na tym poziomie —
w dalszym ciągu mój głos brzmiał zadziwiająco spokoj‑
nie. — Ale powiem panu jedno. Jeśli tylko zobaczę pana na
moim podwórku, a tym bardziej w domu, rozwalę panu łeb.
Może jest pan silniejszy ode mnie, ale za to ja na pewno le‑
piej strzelam.
52
Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy. Nie miałem po‑
jęcia o strzelaniu i nie miałem broni. Bajka jednak przeszła
mi gładko przez gardło i — jak mi się zdaje — zabrzmiała
całkiem przekonująco.
Jaszczuk stał w progu, świdrując mnie wzrokiem. Wytrzy‑
małem przez kilka sekund jego spojrzenie, po czym powo‑
li odwróciłem się i poszedłem w stronę swojego domu. Do‑
piero po dłuższej chwili usłyszałem, jak drzwi zamykają się
z hukiem za moimi plecami.
* * *
W domu otworzyłem sobie kolejne piwo. Miałem już dość
przygód. Byłem wściekły na Jaszczuka i na siebie. Szedłem
do niego z nadzieją, że rozmowa z nim choć trochę mnie
uspokoi. Teraz dziwiła mnie moja naiwność — czego ja się
spodziewałem po samotnym wilku w środku lasu, któremu
zamierzam zakłócać spokój? Że przyjmie mnie z otwartymi
rękami, wykrzykując, jak bardzo czekał na mnie od dwu‑
dziestu lat?
Znów siedziałem przy stole, pociągając z kolejnej butelki.
„Jak tak dalej pójdzie, zostanę alkoholikiem” — pomy‑
ślałem.
Z drugiej jednak strony, miałem nadzieję, że ilość przy‑
gód w końcu się wyczerpie i nie będę potrzebował wysko‑
kowych trunków do uspokojenia nerwów.
W pewnej chwili wstałem i poszedłem do sypialni. Uklęk‑
nąłem przy miejscu, w którym roztrzaskała się butelka
i przez dłuższą chwilę przyglądałem się wgłębieniu.
Ściany od wewnątrz obite były płytą pilśniową. W miej‑
scu, w które uderzyła butelka, płyta była popękana. Kie‑
dy nacisnąłem to miejsce, bez wysiłku udało mi się wdusić
spękaną powierzchnię jeszcze głębiej. Akurat w tym miej‑
scu, za cienką płytą, znajdowało się łączenie dwóch dębo‑
wych bali. Ich czoło było płaskie, ale krawędzie zachowały
półokrągły kształt.
53