szeroki_margines numer strony
Transkrypt
szeroki_margines numer strony
O czym z nimi gadać? Zdarzyło się, że wróciliśmy do domu o tej samej porze, ja i młoda sąsiadka z tego samego piętra. Na dole, przy wejściu do wieżowca, przepuściłem ją w drzwiach. Po czym nastąpiła wymiana słownych uprzejmości: – Dziękuję bardzo. – Proszę bardzo. Pierwsza wstępuje na schodki dzielące nas od parteru. Patrząc na jej pełne łydki zastanawiam się gorączkowo, o czym gadać, gdy kabina będzie nas niosła na ósme piętro. Jaką gadaniną wypełnić tę minutę, niecałą minutę, która jednakowoż wydłuży się niemiłosiernie. Uniesie nas kabina, zaoszczędzi fatygi, jaką byłoby pięcie się po schodach. Ale potem, gdy znajdę się w mieszkaniu, potworna maszyneria będzie mnie przez resztę dnia i wieczoru nękać swoim przenikającym ściany hałasem. Do diabła, sto razy bardziej wolałbym ową fatygę niż przymus wysłuchiwania obmierzłych odgłosów. „Już wiem, o czym z nią gadać, ona maturzystką, więc o te egzaminy maturalne – jak poszły?” Lecz jej nieśmiałość nie ustępuje mojej. Ona tak samo jest spanikowana na myśl, że znajdzie się ze mną w windzie i – o czym gadać? Jechać w milczeniu, nie, lepiej już zrezygnować z windy, więc gdy ja zmierzam w kierunku żelaznych drzwi, ona skręca na kolejny segment schodów. Ja bym wolał chodzić, zasuwać pieszo, drałować, dymać, żeby w zamian moje uszy napawały się ciszą, ona wybrała wspinaczkę, żeby uniknąć krępującej sytuacji: sterczenie obok dziada w nieznośnie wlokącej się windzie. Nie znając imienia dziewczyny postanowiłem nazywać ją w duchu: Marusarzówna. Była to aluzja do pewnego wyczynu sportowego. W latach pięćdziesiątych góral z Zakopanego, Stanisław Marusarz, wspiął się na szczyt najwyższego nowojorskiego drapacza chmur. Bieg po schodach, z parteru „pod chmury”, zajął mu pół godziny. Natomiast mieszkanka tutejszego szczytowego piętra to Klucznica. Na mojej prywatnej liście lokatorów widnieje ona właśnie pod takim mianem. To z kolei aluzja do pokaźnego pęku kluczy, którym ta młoda kobieta jest zawsze obciążona. Przy spotkaniu z Klucznicą, mieszkanką dziewiątego a zarazem najwyższego piętra, tej kondygnacji, gdzie kabina windy już nie dochodzi – zawsze następuje wyścig: które z nas pierwsze zdąży powiedzieć dzień dobry. Raz Klucznicy nie udało się dorwać startującej windy, ponieważ zbyt pochopnie nacisnąłem guzik w kabinie zanim ona zdążyła pociągnąć za klamkę. Dzięki Bogu przyszedł czas, gdy się mogłem zrehabilitować. Słysząc zbieganie po schodach poczekałem; moja lewa ręka przytrzymywała uchylone drzwi, a prawa dzierżyła czapkę. Na wypadek, gdybym znowu przegrał wyścig z wymianą pozdrowień, sytuację ratowałaby zdjęta z głowy czapka. Zjeżdżaliśmy w milczeniu, ona chowała klucze w torebce, potem gorączkowo w niej grzebała, wydobytą szminką przejechała raz i drugi po wargach. Domyślałem się, czemu tych kluczy jest cały pęk. Korzystając z tego, że mieszkają na najwyższym piętrze, lokatorzy wprawili zamek w drzwi dzielące korytarz od klatki schodowej. Dopiero między pierwszym piętrem a parterem kobieta odezwała się: 1 – Pogoda niby ciepła, ale zimno jednak, co? – Tak – podjąłem skwapliwie – godzinę temu wyszedłem na dwór w jesionce, a teraz już, jak pani widzi, w futrze... zimne wietrzysko... Spośród tematów, jakie porusza się w windzie, ona wybrała temat pogody. Z tym wybranym przeze mnie nie zdążyłem wystartować. Znowu przegrałem wyścig, innego rodzaju wyścig. Bo moje myśli też krążyły wokół stosownego tematu: „Może by o tych kluczach?” Miałem na końcu języka: „Obciążyła się pani dodatkowym kluczem, od korytarza, coście go zaanektowali.” „Aneksja korytarza”, brzmiałoby to jak cytat z podręcznika historii XX wieku. Nic nie wiem o swoich sąsiadach. Pojęcia nie mam, kim są, czym się zajmują. Nie znam ich nazwisk ani imion. Rad nierad obdarzam ich pseudonimami przez siebie w pocie czoła wymyślonymi. Sąsiada z trzeciego piętra, faceta, którego widuję z pudlem na smyczy, nazywam po cichu: pan Ponto. Ponto to imię pudla z pewnej powieści. Tak sobie radzę. Sąsiad z czwartego znany mi jest najdłużej. Obaj, ja i on, jesteśmy najstarszymi lokatorami, wprowadziliśmy się zaraz po oddaniu budynku do użytku, trzydzieści parę lat temu. Obaj należymy do starej gwardii, toteż mężczyznę z czwartego nazywam w duchu Gwardzistą. . A jak nazwać chłopaka z piątego? Widziałem go kiedyś w miejskiej bibliotece, gdzie odbywał staż, więc może dać mu miano Praktykant? Dobra, niech będzie Praktykant. Tylko o sąsiedzie z ósmego, jegomościu najbliższym, graniczącym ze mną o ścianę, wiem – siłą rzeczy – nieco więcej. Niewiele, ale przynajmniej znam jego imię: Józef. Jedyny, którego nie muszę „chrzcić”. Z sąsiadami, o których niczego się nie wie, których zna się tylko z widzenia, z nimi wszystkimi nie wiadomo, o czym gadać. Gdy się zdarzy wspólna jazda windą – kłopot. Żenujące jest takie stanie tuż obok siebie w milczeniu, jednakże wykrzesać temat do rozmowy nie tak łatwo. Raz przy spotkaniu z panem Ponto wpadło mi w ucho: – Taka praca. Były to słowa skierowane do mojego sąsiada, wracającego do domu z psem na smyczy. Rzuciła je w przelocie kobieta obarczona torbą. Potem ona wyszła z przedsionka, a mój sąsiad ruszył ku drzwiom dzielącym przedsionek od klatki schodowej. Ja za nim, rad, że będzie możność zagajenia rozmowy. Niech mi wyjaśni, co miała na myśli tamta mówiąc: „Taka praca.” W windzie pan Ponto zacytował mi niedawną wymianę zdań. Była to kolporterka zapychająca skrzyneczki na korespondencję reklamowym śmieciem. Na widok psa uczuła pietra. – Nie ugryzie? – Jest nieszkodliwy, nie ugryzie. Chyba że... za to rozrzucanie reklam. I wówczas z ust kobiety, ozdobionych uśmiechem nieco zakłopotanym, padło coś w rodzaju usprawiedliwienia: – Taka praca. Pretekst do rozmowy nasunął się także przy spotkaniu na parterze z Gwardzistą. Razem weszliśmy do ciemnej kabiny, po czym dźwig ruszył. – Głupio tak wchodzić do ciemnicy – wszcząłem paplaninę. – Czy te żarówki ktoś kradnie? Trudno uwierzyć, żeby tak często nawalały. – Cały czas się świeci – zauważył przytomnie sąsiad. – Ano tak – uśmiechnąłem się z zażenowaniem. – Lampa bez wyłącznika. On, wysiadając: – Niestety, mają swój czas. Jasność myślenia, jaką w ciemnej kabinie wykazał sąsiad, zaimponowała mi. Praktykanta znam od pędraka. Wspólne jazdy, podczas których staliśmy w kabinie ramię przy ramieniu, pozwalały skonstatować, jak mój młodociany sąsiad rośnie. Była kiedyś faza, gdy 2 przewyższałem go o głowę, teraz on mnie o pół głowy przewyższa. – Przestał pan pracować w bibliotece – zagaiłem – ale z książkami chyba się pan nie rozstał? Niedawno skończył studia, słyszę, na obcowanie z beletrystyką nie bardzo mógł sobie pozwolić, na pierwszym planie była literatura fachowa. – Jaka specjalność? – Ekonomia. – Gratuluję. – Dziękuję. Dobrze, że zainicjowałem tę rozmowę. Było to nie tylko zabicie żenującej ciszy. Dodatkową korzyść stanowiła uzyskana informacja. Chłopak – nie tylko w sensie fizycznym – idzie w górę. Magister! Ale był jeszcze jeden powód, żeby sobie pogratulować rozmowności, ten, iż dało mi to okazję do przejścia z ty na pan. Zwykle z pan przechodzi się na ty, a tu odwrotnie. Chce się po prostu skwitować fakt, że to już dorosły mężczyzna. Pierwszym rozmowom towarzyszyło, ma się rozumieć, tykanie i przyszedł czas, by z tym skończyć. Najbardziej jednak uśmiechają mi się jazdy samotne. Najpomyślniejsza sytuacja: przybywając z ulicy znajduję na dole pustą windę. Zdarza się to nierzadko, choć... różnie z tym bywa. Wchodząc do klatki schodowej zauważyłem padający z kabiny blask elektrycznego światła. A więc winda znajduje się na dole, nie trzeba czekać, aż zjedzie, a zazwyczaj jest to zjazd z ósmego piętra i człek kona z niecierpliwości zanim będzie mógł ruszyć na górę. „Ileż ja jednak mam szczęścia! – wykrzyknąłem w duchu zbliżając się do drzwi z wyciągniętą ręką. – Jestem po prostu w czepku urodzony!” Gdy już palce miały dotknąć klamki, dał się słyszeć krótki łoskot: winda ruszyła. Ktoś tam w górze nacisnął guzik, by sprowadzić kabinę na swoje piętro. Do tego, aby pociągnąć za klamkę, zabrakło mi ćwierć sekundy. Zakląłem. Coś podobnego zdarzyło mi się na samej górze. Nacisnąłem guzik windy jeszcze przed zamknięciem własnego mieszkania. Zdążyłem obrócić klucz w jednym tylko zamku; na wetknięcie klucza do drugiej dziurki nie starczyło czasu, bo kabina dochodziła już do ósmego piętra. Pośpieszyłem z wyciągniętą ręką i w momencie, gdy zaledwie jeden centymetr oddzielał końce moich palców od żelaznych drzwi, stuknęło i oświetlona kabina jęła się opuszczać. Czy zakląłem? Czy znów ogarnęła mnie desperacka myśl o braku szczęścia? Nie, bylem zadowolony ze spóźnienia, z tego, iż zabrakło mi ułamka sekundy do otwarcia kabiny. A powodem zadowolenia było to, że ominął mnie przykry moment na dole: wyszedłbym, by nadziać się na kogoś czekającego w półmroku. Znajomy? Nieznajomy? A może znajoma, której trzeba czym prędzej powiedzieć dzień dobry, nie dopuszczając, aby ona pozdrowiła pierwsza. Wytrzeszczanie na wpół oślepłych ze starości oczu w celu rozpoznania sytuacji – do licha z tym. Oczywiście, jeśli znajoma jest w wieku Marusarzówny, to pół biedy. Jeśli przegram wyścig z istotą, która mogłaby być moją wnuczką, nie ma się czym przejmować. Okazało się, że dziewoja nazwana przeze mnie Marusarzówną nie zanadto na ten przydomek zasługuje. Tamta jej wspinaczka była czymś sporadycznym. Ona bez windy nie mogłaby żyć. Jej tarabanienie się tym środkiem lokomocji zalazło mi za skórę. Porządnie zalazło mi za skórę, jako że było to tarabanienie się nocną porą. Zaczęła od pewnego czasu wracać do domu o jedenastej wieczór. Dzień w dzień, świątek-piątek, przez okrągły rok. Leżę w łóżku z książką w ręku. Z dołu dochodzi do mych uszu odgłos startującej windy. Spojrzenie na zegarek: jedenasta. „Aha, Marusarzówna.” Mozolne, wśród dygotów, wspinanie się kabiny na ósme piętro. Jęk hamowania. Cisza trwająca dwie sekundy – potrzebne Marusarzównie na dojście do mieszkania. Szczęk odmykanej klamki, łoskot zamykanych drzwi. Westchnienie ulgi z mojej piersi. O każdym powrocie Marusarzówny dowiadywałem się zanim jeszcze została uruchomiona winda. Dziesięć minut wcześniej słyszało się na moim piętrze odgłos odmykanych drzwi; ktoś z 3 domowników ułatwiał Marusarzównie wstęp do mieszkania. Zaalarmowany zgrzytem przekręcanego zamka, nie byłem już zdolny do niczego poza czekaniem. Jak wytłumaczyć sobie tę piekielną regularność powrotów? Skąd wraca, z pracy czy od amanta? Zastanawialiśmy się nad tym z Józefem, moim drugim sąsiadem zza ściany. Orzekł, iż jego zdaniem Marusarzówna jest kelnerką w knajpie czynnej do dwudziestej trzeciej. Mnie to pachniało amorami, powrotami od amanta i ta moja hipoteza okazała się trafna. Dekoracja z kolorowego plastyku, którą ujrzałem pewnego letniego dnia, zamieniła wejście do klatki schodowej w bramę triumfalną. Marusarzówna się żeni! Fakt został potwierdzony przez jej ojca. Gdzie? W windzie, ma się rozumieć. Nie musiałem natężać mózgownicy, bo to mój współpasażer zaczął prosto z mostu: – Wydałem córkę za mąż. Nie ona wyszła za mąż, tylko on ją za mąż wydał. Obżeniona Marusarzówna przeprowadziła się do innego domu, do chałupy męża, i koszmar nocnych jej powrotów rozwiał się. 4