Saga "Zmierzch" - Stephenie Meyer

Transkrypt

Saga "Zmierzch" - Stephenie Meyer
Saga "Zmierzch" - Stephenie Meyer
Wpisał Marzena Hryniszak
Wtorek, 14. Czerwiec 2011 19:03
gatunek: horror / romans
Tajemnica, groza, istoty z nadprzyrodzonymi siłami wśród zwyczajnych śmiertelników, potęga
prawdziwej miłości scalająca przeciwstawne moce i zwycięska wobec wszelkiego zła. Tym
zapewne miała być saga Zmierzch. Trzymającą w napięciu, niezwykłą historią. Niepierwszą o
miłości i wampirach, jednak wyjątkową i genialną. Jednak czy nią jest? Czy wielka,
niezniszczalna miłość nie ma tu aby duszącego zapaszku tandety, a nadprzyrodzone istoty nie
są kolejny raz odgrzanym wampirzo-wilkołaczym kotletem? Oczywiście nawet najbardziej
organy temat można przedstawić na nowo tak, żeby sprzedał się jak najnowsza nowość. Tego
oczekuje się od bestsellera.
Pospolita, introwertyczna siedemnastolatka bierze narrację w swoje ręce i opowiada na bieżąco
historię swoich nieoczekiwanych, niezwykłych przeżyć. Swego odbiorcę ma zapewne za
sklerotyka, któremu trzeba stale powtarzać o problemie utrzymania równowagi zawsze niejako
trzeźwej, aczkolwiek niezdarnej nad wyraz bohaterki, jak również o innych poglądach tudzież
myślach czy spostrzeżeniach. Niestety sprawia to, że próba budowanie napięcia staje się
nieudolna niczym sama panna Swan na krętej leśnej ścieżce pełnej niebezpieczeństw w postaci
wystających z ziemi korzeni i wysuwających złośliwie gałęzie krzaków.
Naturalnie zwykła dziewczyna musi uwikłać się w niezwykłą historię i zakochać się w
mężczyźnie, z pewnością również niezwykłym. Któż może być bardziej niesamowity od
zabójczo przystojnego, smutnego wampira-ideała z mroczną przeszłością i jeszcze bardziej
osobliwą rodziną. Skoro wampir, to wilkołak. To sprawa oczywista. Skoro jeden z rodziną, to i
drugi. A główna bohaterka jako równoważnia sił w samym centrum między nimi. Sukcesu
powinni dopełnić komplikujący fabułę kolejni bohaterowie, z którymi przyjdzie się zmierzyć.
Piękna historia. Szkoda, że tak przewidywalna i wyprana z elementu zaskoczenia. Miłość
rozkwita - to jasne. Komplikuje się i musi przerwać wiele prób, odeprzeć wielu wrogów i
przeciwności losu - a jakże. Nawet jeśli to kolejna tysięczna powieść o niej, to rozkwit jej piękna
zawsze ma szansę nasycić głodne oczy czytelnika, nawet najbardziej wytrawnego. Niestety nie
w tym przypadku. Zbyt wiele nieudolnych prób budowania napięcia, zepsutych powtarzalnością
oczywistości i rozwleczonych monologów wewnętrznych bohaterki, zbyt wiele naiwnych
dialogów i grafomańskich opisów. Wiele słów o miłości, ale bez porywu namiętności. Sporo
mowy o niebezpieczeństwie, ale bez dreszczyku grozy czy innych emocji. Akcja pełna
wydarzeń, ale bez zaskakujących zwrotów. Teoretycznie wyśmienita opowieść, lecz czytana
bez wypieków na policzkach, grozi przysypianiem czytelnika podczas lektury.
1/2
Saga "Zmierzch" - Stephenie Meyer
Wpisał Marzena Hryniszak
Wtorek, 14. Czerwiec 2011 19:03
W zasadzie jedynym zaskakującym i to bardzo elementem powieści jest paradoksalna kreacja
bohaterów, gdyż w zamyśle tak niesamowicie wyjątkowi, inni od zwyczajnych ludzi, po części
idealni, posiadający niezwykłe zdolności i cechy są jednocześnie rażąco bezbarwni i
powierzchowni. Okraszani wieloma długimi opisami, zwłaszcza dotyczącymi wyglądu
zewnętrznego, istniejąc w centrum wydarzeń zdają się być emocjonalnie bierni, choć narracja
wciąż podkreśla ich głębokie zaangażowanie.
Nie można podważyć, że koncept autorki był atrakcyjny i ciekawy. Połączenie romansu z
horrorem nasyconym niesamowitością połączenia światów - rzeczywistego z fantastycznym.
Piękna historia pełna niebezpieczeństw, niemal mistycyzmu i sytuacji z pozoru bez wyjścia.
Esencja aromatyczna, niezwykła i bogata, ale nawet ta najlepsza rozpuszczona w hektolitrach
wody traci na atrakcyjności. Problem zdaje się tkwić w pułapce w jaką wpadła autorka, pułapce
schematyzmu i przy okazji w niewystarczającym warsztacie. Można zarzekać się, że
zbudowana drewniana chata to wieżowiec ze stali, ale choćby nie wiem jak żarliwie się chciało,
by nim była jest nadal tylko drewnianą chatką, skoro budowniczy dysponował jedynie drewnem i
to w ograniczonej ilości. Owszem można jej urodę cenić i kontemplować, lecz w kategorii
drewnianych chat, nie nowoczesnych drapaczy chmur.
Dodatkowym gwoździem do trumny, czy też owej metaforycznej chaty, jest polskie tłumaczenie
powieści. Niestety zauważa się od pierwszych stron nieudolność przekładu, który dodatkowo
irytuje i spłyca treść między innymi bardzo ubogim słownictwem. Niech jednak nie zwiedzie
czytelnika. Nawet najlepszy przekład nie zmieniłby takiej książki w faktyczne arcydzieło.
Zastanawiające jest jednak to, że pomimo świadomości komercyjnie napędzonej popularności
powieści, której bohaterowie już od samego początku bywają irytujący, a obiecywana niezwykła
historia w jaką są uwikłani trąci naiwnością i przewidywalnością, po przeczytaniu pierwszego
tomu sięgam po drugi, a potem następny i następny, chociaż przecież dobrze wiem, że cudów
nie ma... Może to dlatego, że nadzieja umiera ostatnia, a czytelnik w swym odbiorze wcale nie
musi być mniej naiwny od przedmiotu zainteresowania.
2/2