Postępy
Transkrypt
Postępy
18 Postępy W ellington posadził trzech podwładnych do pracy nad sprawą. Wszyscy mieli doświadczenie w śledztwie, a co ważniejsze, często zajmowali się dochodzeniami natury politycznej, przy których obowiązywała absolutna dyskrecja. Sam Wellington miał za zadanie wskazywać swoim ludziom nowe kierunki śledztwa oraz sprawdzać i łączyć ze sobą informacje, które napływały na jego biurko w Departamencie Sprawiedliwości. Największą sztuką było tak zbierać dane, by nie zorientował się w tym śledzony obiekt. Wellington domyślał się słusznie, że pod tym względem Ryan przysporzy mu wiele kłopotu. Zastępcy dyrektora CIA trudno było odmówić spostrzegawczości, a na poprzednich stanowiskach dał się poznać jako ktoś, kto słyszy, jak trawa rośnie i nie ma sobie równych we wróżeniu z fusów. To zaś oznaczało, że nie trzeba się spieszyć w śledztwie... ale bez przesady. Młodemu prokuratorowi wydawało się na szczęście, że dowody, które miał zebrać, nigdy nie trafią na salę sądową, co pozwalało na duży margines swobody w sposobach gromadzenia materiału. Inna rzecz, że Ryan nie był na pewno taki głupi, żeby otwarcie złamać prawo. Naruszył może albo obszedł przepisy Komisji Papierów Wartościowych, lecz analiza późniejszego raportu Komisji w tej sprawie wykazywała niezbicie, że Ryan działał w dobrej wierze i w pełnym przekonaniu, że nie narusza żadnego przepisu. Co z tego, że uniewinniono go z przyczyn formalnych? Cały wymiar sprawiedliwości opiera się na podobnych kruczkach. Owszem, Komisja mogła mocniej przycisnąć Ryana, może nawet uzyskać orzeczenie winy, ale nawet to nie doprowadziłoby do wyroku... Chyba, żeby załatwiono wtedy sprawę polubownie, a Ryan wziąłby winę na siebie. Wellington nie wierzył, by Ryan zgodził się na taki układ. Przecież kiedy zaproponowano mu dobrowolne przyznanie się do winy i koniec sprawy, odpowiedział krótkim nie. Nie był kimś, kogo dało się wodzić na pasku. Zabił paru ludzi, co nie przerażało Wellingtona, lecz unaoczniało mu siłę charakteru tego człowieka. Ryan był nie byle kim – był twardym skurwielem, który przyparty do muru wybierał walkę. – I na tym się właśnie przejedzie – dodał Wellington na głos. Ryan woli bezpośrednią walkę, nie podchody. Brakuje mu subtelności. To zwykła cecha ludzi uczciwych, potwornie zgubna w środowisku polityków. Niestety, Ryan miał też popleczników w polityce. Trentowi i Fellowsowi trudniej już było odmówić zręczności i sprytu. Suma wszystkich strachów 363 Taktycznie bardzo interesujący problem. Wellington oceniał jako najpilniejsze dwa zadania: po pierwsze, znaleźć coś, co obciąży Ryana. Po drugie, znaleźć argument, który zamknie usta jego potężnym mocodawcom. Carol Zimmer. Wellington sięgnął po kolejną teczkę akt. Na wierzchu leżała fotografia z Biura Imigracyjnego. Pochodziła sprzed lat i zdradzała, jak niewiele przesady bywa czasem w określeniu „smarkata oblubienica”. Kiedy Carol Zimmer przybyła do Ameryki, była nastoletnim maleństwem z twarzą wschodniej lalki. Inne zdjęcie, wykonane niedawno ukradkiem przez jednego z inspektorów, przedstawiało Zimmer jako kobietę dojrzałą, choć wciąż jeszcze przed czterdziestką, o twarzy, której dawną porcelanową gładkość zeszpeciły pierwsze zmarszczki. Wellington ocenił, że Zimmer była teraz jeszcze piękniejsza niż w młodości. Na pierwszym zdjęciu miała minę ściganego zwierzątka, czemu się trudno dziwić, skoro dopiero co uciekła z Laosu. Dziś widać było, że Carol Zimmer czuje się w życiu pewnie. Ma ładny uśmiech, stwierdził Wellington. Przypomniał sobie azjatycką koleżankę ze studiów, Cynthię Yu. Cholera, ta się umiała rżnąć... Bardzo podobne oczy. Orientalna kokietka... Może tędy się dobrać do Ryana? W tak prosty sposób? Ryan był żonaty. Z Caroline Muller Ryan, doktorem medycyny, chirurgiem ocznym. Zdjęcie: wcielenie białej, anglosaskiej protestantki (choć katolickiego wyznania). Szczupła, atrakcyjna, matka dwójki dzieci. Nie szkodzi. To, że się ma ładną żonę, wcale jeszcze nie znaczy... Ryan ustanowił fundusz edukacyjny... Wellington otworzył kolejną teczkę i wyłowił kserokopię właściwego dokumentu. Oho, Ryan sam sporządził ten zapis, wynajmując notariusza, a nie prawnika, z którym zwykle współpracował. Notariusz z Waszyngtonu. Caroline Ryan nie podpisała dokumentu, może nawet nie miała pojęcia o jego istnieniu? Dokumenty na biurku zdawały się na to wskazywać. Wellington sprawdził z kolei odpis metryki urodzenia najmłodszego z dzieci Carol Zimmer. Mąż zginął podczas „lotu ćwiczebnego”... Z dat zgonu i narodzin nie wynikało nic wiążącego. Zimmer mogła zajść w ciążę w tym samym tygodniu, w którym jej mąż miał wypadek. Mogła albo i nie mogła. Które to już dziecko, siódme? Nie, ósme. Nie widać po niej, też typowe. Ciąża, powiedzmy, krótsza niż dziewięć miesięcy, spóźnione porody zdarzają się raczej przy pierwszym czy drugim dziecku, potem przychodzą na świat wcześniaki. Waga urodzonego dziecka dwa tysiące czterysta pięćdziesiąt gramów, mniej niż wynosi przeciętna, ale matka Azjatka, Azjaci są niżsi, więc może i noworodki mają mniejsze? Wellington zaczął kreślić notatki, widząc już, że znów, zamiast konkretnego faktu, ma przed sobą serię znaków zapytania. Ale zaraz... Kto powiedział, do diabła, że trzeba szukać faktów? Następna sprawa, chuligani. Ochroniarze Ryana, Clark i Chavez, pokiereszowali jednego z nich. Inspektor specjalnie pojechał do komendy policji w okręgu Anne Suma wszystkich strachów 364 Suma wszystkich strachów Arundel. Miejscowi gliniarze podpisywali się oburącz pod wersją Clarka. Zgraja chuliganów miała od dawna kartotekę za różne drobne wykroczenia, parę wyroczków w zawieszeniu, nadzór kuratora dla nieletnich... Gliniarze byli zachwyceni, że sprawa rozwiązała się sama. „Dla mojej przyjemności pan Clark mógł strzelić w łeb temu pierdolonemu gówniarzowi” – oświadczył sierżant, a taśma inspektora zarejestrowała jego śmiech. „Pyta pan o Clarka? Poważny klient, nie powiem, jego kolega też, owszem. Gówniarze sami sobie winni, że zadarli z kimś takim. Trudno, życie nie jest bajką, nie? Najmłodsi z tych małych drani potwierdzili, że wszystko było tak, jak mówił pan Clark. Zamknięta sprawa, kolego”. Dobrze. Dlaczego jednak Ryan nasłał na tych gówniarzy swoją ochronę? W przeszłości zabijał, broniąc rodziny. Ktoś taki jak on nie będzie tolerował gróźb wobec swoich przyjaciół, krewnych, swojej... kochanki? Więc to jednak możliwe. – Hmm... – zdziwił się trochę Wellington. Zastępca dyrektora CIA pozwala sobie na skoki na boki. Niby mu wolno, ale można się pośliznąć. W dodatku rzecz zupełnie nie pasuje do naszego anioła, doktora Johna Patricka Ryana. Kiedy miejscowa banda nachodzi jego kochankę, najspokojniej w świecie szczuje na chuliganów swoich goryli, niczym capo z sycylijskiej mafii, tak wielkopańskim gestem, że żaden policjant nie ośmieli mu się później podskoczyć. Wystarczy jako materiał na Ryana? Nie. Wellington potrzebował czegoś więcej. Potrzebował dowodów, jakichkolwiek. Słabszych niż takie, które przekonają ławę przysięgłych, ale zawsze dowodów, konkretów, które powoła... Właśnie, co? Wszcząć oficjalne dochodzenie. Naturalnie. Oficjalne dochodzenie trudno już przecież utrzymać w tajemnicy. Zaczną się szepty, plotki... Łatwizna. Najpierw jednak Wellington musiał znaleźć hak na Ryana. Suma wszystkich strachów * – Ten mecz to prawie wstęp do Superpucharu, sam zobacz: grają go w trzeciej kolejce sezonu, na stadionie Metrodome, obie drużyny dwa mecze do przodu, obie mają widoki na pierwsze miejsce w swoich grupach. Zobaczysz, w Superpucharze Szturmowcy z San Diego znów zagrają z Wikingami z Minnesoty. – Ale popatrz, pierwszy zawodowy sezon Tony’ego Willsa zaczął się jeszcze bardziej błyskotliwie niż jego występy w lidze akademickiej – wtrącił się drugi sprawozdawca. Zaledwie dwa mecze, a już czterdzieści sześć razy utrzymał się przy piłce, przebiegając łącznie trzysta sześć jardów. Policzmy. Sunie sześć, siedem jardów do przodu na jedno przejęcie piłki. W dodatku blokowali go już tacy mistrzowie jak Niedźwiedzie i Sokoły, którzy mają dwie najlepsze linie obrony w całej lidze. – Dziewięć razy wybiegał po piłkę do przodu, łącznie przebiegł sto dwadzieścia pięć jardów. Nic dziwnego, iż mówi się o Tonym, że wystarczy za całą drużynę. – Powiedz mi tylko, kto z drużyny ma, tak jak on, doktorat z Oksfordu? – Sprawozdawca roześmiał się. – Proszę tylko popatrzeć: najlepszy futbolista w lidze Suma wszystkich strachów 365 akademickiej, stypendysta Rhodesa, człowiek, który własnoręcznie wywalczył dla Northwestern miejsce w lidze i dwie wycieczki na finały Pucharu Rose.Aczy zgadzasz się z powiedzeniem, że Wills prześcignie pocisk w locie? – Tego się dowiemy za chwilę. Pamiętajmy, że środkowy napastnik Szturmowców Maxim Bradley to największy wynalazek w Alabamie, dorównujący klasą Dickowi Butkusowi z Illinois. Zawodnik z tej samej szkoły, z której wyszli Tommy Nobis, Cornelius Bennett i masa innych zawodowych graczy. Nie darmo nazywają Bradleya „sekretarzem obrony”. Żartobliwe przezwisko powtarzano w całej pierwszej lidze, czyniąc aluzję do właściciela drużyny z San Diego i prawdziwego sekretarza obrony USA Dennisa Bunkera. – Tim, złapaliśmy w telewizji mecz! – Sam bym się tam wybrał – rozmarzył się Brent Talbot. – Dennis to pojechał. – Gdybym mu nie pozwalał jeździć na te mecze, złożyłby dymisję – zauważył prezydent Fowler. – Zresztą, jak się ma własny samolot... Dennis Bunker rzeczywiście był właścicielem małego odrzutowca i chociaż zostawiał pilotaż fachowcom, nadal miał w kieszeni ważną licencję pilota–amatora. Między innymi dlatego właśnie tak go szanowali wojskowi. Jako odznaczony pilot myśliwski z dawnych lat, Bunker mógł zasiąść za sterami prawie każdej maszyny. – Jakie prognozy na ten mecz? – Wikingowie trzema punktami – odpowiedział prezydent. – W końcu grają u siebie. Inna sprawa, że drużyny mają równą klasę. Widziałem tego Willsa w zeszłym tygodniu, jak grał z Sokołami. Chłopak ma talent. – Tony to chodzący talent. Kapitalny chłopak. Inteligentny, z życiem, lubi zajmować się dziećmi. – Może by został naszym rzecznikiem w Krucjacie Antynarkotycznej? – Zabierał już głos przeciwko narkotykom, w Chicago. Jeśli chcesz, to do niego zadzwonię. – A, zadzwoń, Brent – zgodził się prezydent. Za politykami rozsiedli się wygodnie na kanapie Pete Connor i Helen D’Agustino. Prezydent Fowler wiedział, że obydwoje są zapalonymi kibicami futbolu amerykańskiego, poza tym sala telewizyjna w Białym Domu była przestronna i wygodna. – Komu piwa? – zapytał Fowler, który bez piwa nie wyobrażał sobie meczu. – Ja przyniosę – D’Agustino poderwała się z kanapy i poszła do lodówki stojącej w pomieszczeniu obok. Jej zdaniem, piwo stanowiło największą zagadkę w prezydencie, najbardziej skomplikowanym człowieku, jakiego znała. Fowler wyglądał, ubierał się, kroczył i zachowywał się jak arystokrata. Był poza tym ogromnie inteligentny i przeraźliwie zarozumiały, lecz przed telewizorem, w którym szedł mecz piłkarski – baseball prezydent oglądał tylko wtedy, kiedy musiał – Fowler zmieniał się w typowego proletariusza, co wgapia się w ekran, pożerając prażoną kukurydzę i strzelając piwko za piwkiem. Oczywiście nawet tutaj słowa „komu piwo?” nie były pytaniem, lecz rozkazem. Ochroniarze nie mogli jednak pić na służbie, a Talbot wręcz brzydził się piwem. Daga dla siebie wzięła dietetyczną colę. Suma wszystkich strachów 366 Suma wszystkich strachów – Dziękuję – odezwał się prezydent, kiedy D’Agustino podała mu szklankę. Jedynie mecze przypominały mu o dobrych manierach. Może dlatego, pomyślała Helen, że oglądał je niegdyś razem z żoną. I dobrze, przynajmniej stawał się dzięki temu bardziej ludzki, inny niż zwykle. – O, rany! Bradley tak trzasnął w Willsa, że tu było słychać! – Na ekranie obaj zawodnicy podnieśli się jednak i zamienili kilka słów, co wyglądało jak kłótnia. Pewnie po prostu śmiali się obaj ze starcia. – Prezentację mają z głowy. Lepiej niech się zaprzyjaźnią, bo często przyjdzie im się spotykać. Drugie wyjście z linii trzydziestu jeden jardów, obie drużyny dopiero się rozkręcają. Bradley świetnie umie wzmacniać pierwszą linię. Puścił środek i zatkał dziurę na skrzydle, jak gdyby wiedział, co się święci. – Jak na nowy nabytek Bradley umie czytać nuty. Przypomnijmy, że reszta pierwszej linii Wikingów występowała w zeszłorocznym pucharze zawodowców – wtrącił spoza ekranu sprawozdawca. – Świetne siedzenie ma ten Bradley – zauważyła cicho Daga. – Ten ruch wyzwolenia kobiet zupełnie już ci przewrócił w głowie, Helen – zauważył żartobliwie Pete i usadowił się wygodniej na kanapie, gdyż służbowy rewolwer wbijał mu się w nerkę. Suma wszystkich strachów * Günther Bock i Marvin Russell przystanęli na chodniku przed ogrodzeniem Białego Domu wraz z setką innych turystów, którzy zgodnie celowali aparatami fotograficznymi w okna prezydenckiej rezydencji. Obaj wspólnicy wylądowali w Waszyngtonie poprzedniego wieczora i zamierzali jutro zwiedzić gmach Kapitolu. Na głowach mieli czapki baseballowe, których daszki chroniły ich przed gorącym jesiennym słońcem. Bock powiesił na szyi aparat, dyndający na pasku z wizerunkami Myszki Miki. Żeby się nie wyróżniać w tłumie, także pstryknął parę zdjęć, lecz do rzeczywistej obserwacji wystarczył mu wprawny wzrok. Biały Dom stanowił trudniejszy cel, niż się spodziewał. Budynki wokół rezydencji były na tyle wysokie, że spokojnie mogli w nich czuwać snajperzy, bezpiecznie ukryci za kamiennymi gzymsami. Bock domyślił się, że prawdopodobnie obserwuje go i teraz wiele par oczu, lecz nawet służby amerykańskie nie miały czasu ani pieniędzy, by porównywać każdą twarz w tłumie z portretami z kartoteki. Prócz tego Bock na tyle zmienił wygląd zewnętrzny, że w Ameryce mógł się niczym nie przejmować. Sto metrów od miejsca, gdzie stali, wylądował wewnątrz ogrodzenia prezydencki śmigłowiec. Ktoś z ręczną rakietą przeciwlotniczą bez trudu strąciłby maszynę, gdyby mógł się zaczaić. To jednak było praktycznie niemożliwe. Potrzebna byłaby w tym celu kryta furgonetka z dziurą w dachu, przez którą celowniczy mógłby wymierzyć rakietę i wystrzelić, a potem spróbować ucieczki. Niestety, strzelcy wyborowi... Bock nie łudził się, że ochrona prezydenta może chybić. Amerykanie wymyślili całą tę sztukę, łącznie ze słowem „snajper”, a do czuwania nad głową państwa wybrali Suma wszystkich strachów 367 z pewnością najlepszych. Nie ulegało także wątpliwości, że część turystów to przebrani tajniacy. Tylko jak ich rozpoznać? Można by podjechać aż do tego miejsca ciężarówką i odpalić bombę. Hosni ostrzegał jednak przed urządzeniami wykrywającymi. Inne rozwiązanie to przemycić bombę w pobliże Kapitolu, na przykład kiedy prezydent będzie wygłaszał doroczne orędzie o stanie narodu... Pod warunkiem, że zdążą do tego czasu skończyć prace nad bombą, co nie było takie pewne. Do tego dochodził problem transportu – trzy tygodnie – jak nic. Bombę trzeba wysłać z Latakii do Rotterdamu, a stamtąd z kolei do portu w USA. Najbliżej Waszyngtonu znajdował się port w Baltimore, dalej Norfolk–Newport News, oba przyjmowały tysiące kontenerów dziennie. Można wprawdzie wysłać bombę przesyłką lotniczą, ale kontenery lotnicze często prześwietla się na lotniskach, więc nie mogli ryzykować takiego sposobu. Chodziło o to, żeby dopaść prezydenta w dzień świąteczny – w sobotę albo niedzielę. Inaczej akcja nie miała szans powodzenia. Pozostałe części akcji, poprawił się Bock, który zdawał sobie sprawę, że poświęca najważniejszy element dobrego planu: prostotę. Żeby jednak operacja udała się w całej rozciągłości, musiało dojść do kilku zamachów, i to w dzień świąteczny. I znów problem: amerykański prezydent rzadko zostawał w Białym Domu po zakończeniu roboczego tygodnia, a jego podróże między Waszyngtonem, Ohio i innymi miastami nie dawały się w ogóle przewidzieć. Niespodziewane podróże stanowiły dla prezydenta najprostszy środek zaradczy przeciwko zamachom, bo choć podawano do wiadomości terminy, wszystkie szczegóły i minutowy rozkład wizyt otaczała ścisła tajemnica. Żeby przygotować pozostałe akcje, Bock potrzebował tymczasem znać termin eksplozji na tydzień z góry, optymistycznie licząc. W Waszyngtonie prędko stracił nadzieję, że się to uda osiągnąć. Łatwiej byłoby już zaplanować akcję z użyciem broni konwencjonalnej, zdobyć awionetkę, uzbroić ją w rakiety SA–7... Łatwiej, albo i nie. Prezydencki śmigłowiec na pewno miał instalację mylącą czujniki rakiet przeciwlotniczych... Jedyna szansa. Drugi raz się nie uda. A gdyby tak cierpliwie zaczekać? Ukryć bombę i przemycić ją do Stanów Zjednoczonych za rok, tuż przed kolejnym wystąpieniem prezydenta w Kongresie? Przetransportować bombę w jakiś sposób tuż pod gmach Kapitolu i zburzyć go... Na oko nic trudnego. Bock słyszał, a jutro zresztą sam się przekona, że Kapitol wzniesiono jeszcze starymi metodami: dużo murów, mało stalowego szkieletu. Gdyby więc zdać się na cierpliwość? Nic z tego. Kati nigdy na to nie zezwoli, zarówno ze względu na groźbę wpadki, jak i z ważniejszego powodu. Komendant uważał, że jest umierający, a od człowieka na łożu śmierci trudno domagać się cierpliwości. Zresztą nawet wtedy akcja mogła się nie udać. Jak pilnie strzegą Amerykanie miejsc, o których wiadomo z góry, że będą gościć prezydenta? Czy w centrum Waszyngtonu umieszczono wykrywacze promieniowania? Ja bym tam je umieścił, pomyślał Bock. Jedna, jedyna szansa. Nie da się już jej powtórzyć. Suma wszystkich strachów 368 Suma wszystkich strachów W dodatku trzeba ustalić datę tydzień naprzód. Inaczej skończy się na masowej rzezi. Potrzebne będzie miejsce, gdzie nie ma czujników promieniowania. Waszyngton odpada. Bock odszedł od ogrodzenia z czarnych żelaznych prętów. Czuł złość, lecz nie zdradzał tego najmniejszym drgnięciem twarzy. – Co, do hotelu? – zapytał Russell. – Tak, czemu nie – odpowiedział mu Bock. Obaj słaniali się ze zmęczenia po wczorajszej długiej podróży. – Świetnie, akurat zdążę na początek meczu. Wiesz, że to jedyne, co mam wspólnego z Fowlerem. – Taak? O czym mówisz? – O meczach futbolowych – wytłumaczył wesoło Russell. – Słyszałeś? Futbol amerykański. Poczekaj, nauczę cię, jak się gra. Piętnaście minut później siedzieli już w swoim pokoju. Russell przełączył telewizor na kanał sieci NBC. Suma wszystkich strachów * – Tim, podobał mi się ten ostatni atak. Wikingowie musieli zatrzymać sześć podań, dwa razy trzeba było mierzyć odległość, piękna gra! – Raz był spalony – dodał od siebie prezydent Fowler. – Sędzia twierdził co innego – zwrócił mu uwagę Talbot. – Tonny Wills jest kryty bez przerwy, przeciwnicy naciskają go tak, że przeciętnie przebiega z piłką zaledwie trzy jardy, chociaż pamiętają państwo ten jeden jego rajd, dwadzieścia jardów po przejęciu piłki. – Szturmowcy byli kompletnie zaskoczeni – trajkotał sprawozdawca. – Strasznie się napocili, żeby wymęczyć trzy punkty, Tim, ale zarobili je. – Teraz szansę na przejęcie inicjatywy mają Szturmowcy. Obrona Wikingów trochę się jakby zachwiała, dwóch obrońców zeszło z pola na opatrunek. Założę się, że będą tego zaraz żałować. Ubezpieczający Szturmowców zajął pozycję do ataku między swoją pierwszą i drugą linią, pochylił się i rzutem między nogami podał piłkę obronie, cofnął się pięć kroków i odzyskując piłkę, posłał ją skrzydłowemu po przekątnej boiska. W locie ktoś potrącił jednak piłkę, która trzasnęła prosto w twarz zaskoczonego obrońcę Wikingów. Obrońca wyłapał ją jednak i padł na linii czterdziestu jardów. Bock potrafił z dystansu docenić emocje, jakie niosła gra, nadal jednak kompletnie nie rozumiał jej zasad. Russell próbował mu wytłumaczyć reguły, lecz niewiele wskórał. Günther znalazł pociechę w piwie i wyciągnięty na łóżku zastanawiał się nad topografią amerykańskiej stolicy. Wiedział z grubsza, co chce osiągnąć, lecz szczegóły – zwłaszcza tu na miejscu, w Ameryce – sprawiały nieoczekiwane trudności. Szkoda że... – Co powiedział ten sprawozdawca? Suma wszystkich strachów 369 – Sekretarz obrony – powtórzył Russell. – To jakiś żart? – Coś w tym stylu. Tak przezywają środkowego napastnika Maxima Bradleya. Grał w drużynie uniwersytetu Alabama. Przezywają dlatego, że prawdziwy sekretarz obrony Dennis Bunker prowadzi te całą drużynę. O, pokazują go! Kamera najechała na Bunkera, siedzącego w jednej z górnych lóż. Interesujące, pomyślał Bock, i zapytał: – Co to za Superpuchar, o którym mówili? – Mecz o mistrzostwo Stanów. Cały sezon trwają rozgrywki między najlepszymi drużynami, a finał to właśnie Superpuchar. – Coś jak Mundial? – No, mniej więcej, tyle że jest co roku. W tym roku, znaczy się na początku następnego, Superpuchar będzie w Denver, na nowym stadionie, na Skydome, chyba tak się miał nazywać. – A dlaczego mówią, że właśnie te dwie drużyny będą grały w Denver? – Tak myślą. – Russell wzruszył ramionami. – Normalny sezon trwa szesnaście tygodni, potem trzy tygodnie dogrywek, tydzień przerwy i Superpuchar. – To taki ważny mecz? – Pewno, ludzie biją się o bilety, cały szpan, żeby siedzieć na trybunie, jak jest Superpuchar. Wszyscy idą o zakład, że do finałów dojdą właśnie Szturmowcy i Wikingowie, ale tak naprawdę, to wcale nie wiadomo, kapujesz? – Mówisz, że prezydent Fowler to taki kibic? – Tak słyszałem. W Waszyngtonie ciągle go widać, jak grają Czerwonoskórzy. – Nie boją się go puszczać na trybunę? – zapytał Bock. – Ani podejść. Prezydent siedzi w specjalnej loży, na pewno dali tam pancerne szyby i w ogóle. Straszna głupota, skomentował w myśli Bock. Na stadionie łatwiej, oczywiście, zapewnić bezpieczeństwo niż mogłoby się to wydawać postronnym. Ciężki sprzęt, czołg czy armatę można wprowadzić tylko przez bramę wjazdową, której łatwo upilnować. Ale z drugiej strony... Bock przymknął oczy. W głowie czuł gonitwę myśli, gdyż wciąż wahał się między rozwiązaniem konwencjonalnym a bombą. Wiedział, że za dużo uwagi poświęca rzeczy nieistotnej. Przydałoby się, rzecz jasna, zabić amerykańskiego prezydenta, lecz nie było to wcale niezbędne. Niezbędne dla powodzenia planu było zgładzenie możliwie dużej liczby osób w możliwie widowiskowy sposób i koordynacja tej masakry z innymi akcjami, co w sumie miało wywołać... Myśl! Skup się na planie akcji! – Ta transmisja jest chyba strasznie ważna – zauważył Bock po dłuższej chwili. – Jasne, ludzie ze skóry wyłażą, żeby wszystko grało. Przewoźne anteny satelitarne i co tam jeszcze – burknął Russell, który całą uwagę skupił na grze. Wikingom udało się zdobyć punkty za touchdown, cokolwiek to znaczyło. Wynik wynosił obecnie dziesięć zero. Przeciwna drużyna zaczęła teraz pędzić w drugą stronę. Suma wszystkich strachów 370 Suma wszystkich strachów – Pamiętasz, czy były incydenty na takich meczach? – Co mówisz? – Marvin odwrócił się do Günthera. – A, pewnie, jak była wojna z Irakiem, strasznie pilnowali kibiców, robili rewizje, i co chcesz. Poza tym pamiętasz tamten film...? – Film? – zdziwił się Bock – Film, przygodowy, nazywał się chyba „Czarna niedziela”. O terrorystach gdzieś z Bliskiego Wschodu, którzy próbują rozwalić stadion pełen ludzi. Widzisz, nie pierwszy wpadłeś na ten pomysł – zaśmiał się Russell. – Hollywood cię wyprzedziło. Ci terroryści na filmie uprowadzili najpierw sterowiec, więc kiedy grano Superpuchar w czasie wojny z Irakiem, sterowiec telewizji miał zakaz lotów nad stadionem. – W Denver też grają dziś mecz? – Nie, dopiero jutro wieczorem. Mustangi przeciwko Orłom Morskim. Marny mecz, Mustangi jeszcze się nie pozbierały po zeszłym roku. – Ach tak? – skwitował wieść Bock i zszedł do recepcji, żeby zamówić na następny dzień bilety lotnicze do Denver. Suma wszystkich strachów * Cathy wstała razem z Jackiem, zrobiła mu nawet śniadanie. Jej troskliwość w ciągu ostatnich paru dni doprowadzała Jacka do rozpaczy. Trudno było mu się jednak skarżyć na żonę i jej gesty, choć drażnił go nawet sposób, w jaki go żegnała, poprawiając mu krawat i całując jeszcze przed progiem. Uśmiech, czułe spojrzenie, a wszystko to dla męża, któremu nie staje, pomyślał ponuro Jack, maszerując do samochodu. Taką samą troskliwą opieką otacza się żywe trupy na wózkach inwalidzkich. – Witam doktora. – Jak się masz, John. – Oglądał pan wczoraj mecz Wikingów ze Szturmowcami? – Nie dałem rady, syn chciał iść na mecz baseballowy, kupiłem bilety na Wilgi. Przerżnęli sześć do zera. – Nawet przy ostatnim pieskim szczęściu Jack Ryan mimo wszystko zdołał spełnić obietnicę i zabrał syna na mecz. Przynajmniej tyle mu się udało. – Była dogrywka, końcowy wynik dwadzieścia cztery do dwudziestu jeden. Boże, ten ich chłopak, Wills, jest niewiarygodny. Przydusili go na dziewięćdziesięciu sześciu jardach, ale wszystko zależało od niego, więc wyrwał na dwadzieścia jardów i zdobył punkt – dzielił się wrażeniami Clark. – Postawiłeś coś na ten mecz? – W agencji, pięć dolców, ale pomyliłem się o dwa punkty. Trudno, forsa pójdzie na fundusz. Ryan nareszcie się uśmiechnął. W CIA, podobnie jak we wszystkich instytucjach rządowych, hazard był surowo wzbroniony, lecz gdyby ktoś serio chciał zakazać biurowego totalizatora futbolowego, skończyłoby się to przewrotem pałacowym. Jack mógł się założyć, że to samo dotyczy FBI, które chroniło przed zalewem hazardu wszystkie stany kraju. Niepisana zasada głosiła, że wolno się pomylić tylko o pół