Ptasi śpiew
Transkrypt
Ptasi śpiew
Ptasi śpiew S. Leszczyńska - Pyrek Był słoneczny poranek, ale Leoś miał ponurą minę. Po raz pierwszy szedł do szkoły. Zjadł owsiankę, którą ugotowała mu matula i wyszedł przed dom, aby poczekać na kolegów i grubego Walka. Razem z nimi udał się do Baranowic. Minęli Nepomuka. Leoś pozdrowił świętego i nic nie mówiąc, popatrzył na pobliski staw. Pływały po min dzikie gęsi. – Zazdroszczę im, mogą polecieć, gdzie tylko chcą – pomyślał. Chłopiec był smutny. W głowie miał ciągle słowa tatula, że nauka mu chleba nie da. Tego dnia myślał tak samo jak tata. Przecież więcej się nauczy, pomagając dziadziuniowi w oborze. -Ze zwieszoną głowa podszedł do Walka i zagadnął: – Walek, a jak tam w tej szkole jest? – Wyrośnięty sąsiad chwilę milczał, a potem zaczął coś mruczeć pod nosem. On też nie był zachwycony początkiem nowego roku szkolnego. Jedno było pewne. Nie lubił się uczyć. – Walek, no powiedz… - zagadnął ponownie Leoś, do którego zbliżyli się inni chłopcy. – E tam, nie ma co gadać. Trzeba siedzieć, być cicho. Nudno, że hej. – wydukał w końcu starszy kolega. – Na szczęście niedługo będzie przerwa kartoflana. – Ledwie to powiedział, a już pędził co sił w nogach, bo na horyzoncie pojawiły się dziewczyny z Piekucza. Zbliżali się do Kojzaroka. Leosia bolały nogi. Nagle chłopiec usłyszał przeciągły gwizd i ptasi śpiew.Leoś od razu poczuł się lepiej i pomyślał, że może jednak to matula miała rację, mówiąc, że w szkole nauczy się pisać i jeszcze będzie umiał przeczytać listy od wuja z dalekiej Ameryki, i pozna kraj, z którego od czasu do czasu rodzina dostaje takie kolorowe prezenty. Pierwsze dni nauki upłynęły wszystkim szybko. Tylko Leoś był niepocieszony. Gdy w kuchni kierownika szkoły pytał kolegów, kiedy w końcu pokażą im, jak w Ameryce obiera się kartofle, dostawał kuksańca, a jego ucho coraz bardziej przypominało dojrzałą marchewkę. Wolał więc milczeć. W sali lekcyjnej też niewiele mówił. Ciągle musiał powtarzać: - a, be, ce, de … - Tyle przyjemności w tej szkole było, że Zośkę albo Maryśkę za warkocz się pociągnęło, a na lekcjach gimnastyki można było poszaleć. Któregoś dnia, idąc do szkoły, Leoś znowu usłyszał śpiew ptaka. Był pewien, że coś ciekawego się wydarzy. Dzieci z młodszych klas nie poszły w tym i w następnych dniach do kuchni. A do sali wszedł na zastępstwo młody nauczyciel. Nareszcie Leoś zrozumiał, o czym mówiła jego mama. Pan Józef opowiadał o ludziach i miejscach w taki sposób, że chłopcy zapomnieli o warkoczach koleżanek. Minęły lata. Wybuchła wojna. Leon musiał opuścić swoją ukochaną i bezpieczną wieś. Został powołany do niemieckiego wojska. Nie miał wyboru, musiał walczyć. Zawędrował aż do Francji. Gdy w wigilię 1942 r. dowiedział się, że tuż obok stacjonuje jednostka wojskowa, w której są koledzy z Baranowic, zapakował resztki prowiantu i udał się do nich. Spotkanie okazało się niezwykle serdeczne. Wszyscy wspominali stare, dobre czasy. Rodzinę, znajomych, szkołę. Leon zagaił o obieraniu ziemniaków. Wszyscy zaczęli sobie przypominać lekcje z p. Józefem, który opowiadał im o Lechu, Czechu i Rusie, o mądrym błaźnie Stańczyku, o domu, który rozkradli sąsiedzi, o miłości do wolnej ojczyzny. Po tym spotkaniu Leon czuł się dziwnie nieswojo. Oprócz zwyczajnego strachu o życie, czuł nieznany mu dotąd niepokój. Początkowo nie potrafił go nazwać, aż któregoś dnia zrozumiał: - Moje miejsce, bez względu na konsekwencje, jest po drugiej stronie linii frontu, bo tylko tam mogę walczyć o wolną ojczyznę. – W kilka tygodni później wraz z dwoma kolegami uciekli z niemieckiego wojska. Przez kolejne lata wojny walczyli przeciwko niemieckiemu okupantowi. A po zakończeniu działań wojennych szczęśliwie wrócili do Baranowic. W wiele lat później Leon dowiedział się, że w czasie, gdy on walczył daleko od kraju, tu, na Śląsku, jego ulubiony nauczyciel nie tylko mówił o miłości do ojczyzny, ale oddał jej, co miał najcenniejszego – swoje życie. Warto , o tym pamiętać, idąc główną ulicą Baranowic.