Pobierz PDF - Nowa Konfederacja

Transkrypt

Pobierz PDF - Nowa Konfederacja
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
W numerze:
www.nowakonfederacja.pl
Żeby polskie NGO-sy były polskie
Piotr Trudnowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3
Pro publico bono bez udziału państwa
Z prof. Cliffordem Angelem Batesem Jr. rozmawia Michał Kuź. . . . . . . . . . . . . . . 9
Ludowy trybun zmian?
Bartłomiej Radziejewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15
To nie koniec Platformy – to koniec epoki
Rafał Matyja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20
Duch Bismarcka znów rządzi Niemcami
Krzysztof Rak. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25
Kronika przepoczwarzenia
Krzysztof Wołodźko . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29
Niedźwiedź i smok, czyli klucz do przyszłości świata
Jacek Bartosiak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34
Najważniejsza bitwa PiS-u
Tomasz Mincer . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37
2
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
Żeby polskie NGO-sy były polskie
PiOtr trudNOwski
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”,
członek warszawskiego zespołu Klubu Jagiellońskiego
Nic tak nie uniezależni organizacji pozarządowych od zagranicy i krajowej
grantozy, jak uzależnienie ich od oddolnych darczyńców i zaangażowanych wolontariuszy
Choć umknęło to uwadze większości komentatorów, we wrześniu 2014 roku w polskim sektorze pozarządowym nastąpiło
ogromne poruszenie. Ponad 350 organizacji, od Banku Żywności w Ciechanowie,
przez Ośrodek Wspierania Rozwoju Osobowości „Poza Kozetką” po Towarzystwo
Przyjaźni Polsko-Francuskiej, postanowiło
wspólnie wystąpić w obronie „niezależności społeczeństwa obywatelskiego od
rządzących”, wyrazić „niezgodę na dyktatorski sposób sprawowania władzy” i potępić „nasilające się przejawy autorytaryzmu”.
Mobilizacja nie dotyczyła jednak
ochrony „trzeciego sektora” w Polsce, ale
na Węgrzech. Co znamienne, apel nie był
skierowany ani do władz węgierskich, ani
do polskich: jego adresatami byli najwyżsi
oficjele Unii Europejskiej i Rady Europy.
Powód? Latem minionego roku rząd
Viktora Orbana zintensyfikował działania
kontrolne wobec węgierskich organizacji
pozarządowych. Zawieszone zostały konkursy grantowe z Norweskiego Mechanizmu Finansowego, a na początku wrześ-
nia węgierska policja dokonała rewizji
dokumentów fundacji Ökotárs i DemNet,
które na Węgrzech są operatorami norweskich grantów.
W słynnym przemówieniu o „nieliberalnej demokracji” wprost do tych działań odniósł się Orban. „Obecnie świat
węgierskich organizacji obywatelskich
przedstawia szczególny obraz. Modelowo
powinno być tak, że obywatelscy politycy
w odróżnieniu od polityków zawodowych
organizują się oddolnie, samodzielnie się
finansują i ich zaangażowanie jest oczywiście dobrowolne. W odniesieniu do
tego, kiedy patrzę na świat węgierskich
organizacji pozarządowych, na te, które
czynnie udzielają się na forum publicznym
– teraz na światło dzienne wyciągnęły to
też dyskusje wokół funduszy norweskich
– to widzę, że mamy tu do czynienia
z opłacanymi aktywistami. I ci opłacani
polityczni aktywiści są w dodatku aktywistami opłacanymi przez obcokrajowców.
Opłacanymi przez określone zagraniczne
kręgi interesów, o których trudno sobie
wyobrazić, by uznawały to za inwestycję
3
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
społeczną, o wiele bardziej uzasadnione
jest stwierdzenie, że za pośrednictwem
tych narzędzi chcą one w danej chwili
i w pewnych kwestiach wywierać wpływ
na życie państwa węgierskiego” – mówił
stanowczo premier Węgier. – „Dlatego
ważnym jest, jeśli zamiast państwa liberalnego chcemy na nowo zorganizować
nasze państwo narodowe, by wyjaśnić,
że nie jesteśmy tu przeciwko organizacjom
obywatelskim ani one przeciwko nam,
ale jesteśmy przeciwko opłacanym politycznym aktywistom, którzy próbują na
Węgrzech realizować obce interesy”– przekonywał Orban.
www.nowakonfederacja.pl
tańską administrację Fundacji Ökotárs
i DemNet.
Historia zeszłorocznej mobilizacji
jest doskonałą ilustracją funkcjonowania
organizacji pozarządowych w modelu drabiny, o którym jako o powszechnie obowiązującym w Polsce modelu awansu
i sukcesu mówił na łamach „Nowej Konfederacji” Krzysztof Mazur. W dużym
skrócie: pozycja organizacji pozarządowych nie zależy w Polsce od oddolnego
uzależnione od pieniędzy
z grantów, polskie NGO-sy
Pozarządowa drabina awansu
realizują cudzą agendę,
zamiast wypełniać swoje
Nie jest moją intencją zachwalanie posunięcia Orbana: podzielając bowiem diagnozę dotyczącą skolonizowania organizacji
obywatelskich w naszym regionie, trudno
oceniać z polskiej perspektywy specyfikę
funkcjonowania węgierskich NGO. Tym
bardziej jednak dziwi, że tak wiele polskich
organizacji łatwo opowiedziało się po jednej ze stron, choć większość z nich na co
dzień wcale nie zajmuje się tematyką międzynarodową czy monitorowaniem praw
i wolności obywatelskich za granicą.
Skąd więc „oddolna mobilizacja” polskich NGO-sów w sprawie węgierskiej?
Z góry. W Polsce akcję międzynarodowego
protestu (apel poparło 900 organizacji
z 32 państw, organizacje z Polski stanowiły
więc ponad 1/3 wszystkich sygnatariuszy!)
koordynowała Fundacja im. Stefana Batorego. Trudno uznać to za bezinteresowną
troskę o wolność i demokrację na Węgrzech: w ostatnich latach to właśnie Fundacja Batorego była w Polsce operatorem
funduszy norweskich dla organizacji pozarządowych. Czyli polskim odpowiednikiem kontrolowanych przez budapesz-
misje
ciśnienia osób ją wspierających (zarówno
w wymiarze wolontariatu, jak i wsparcia
finansowego), ale od tego, czy są podczepione pod układ zarządzający dystrybucją
grantów. Zaangażowanie w sprawę węgierską można potraktować więc jako
swoistą deklarację lojalności: „wiemy, że
od Was, Fundacjo Batorego i rządzie Norwegii, zależy nasz codzienny los, dlatego
będziemy przy Was trwali i bronili Waszych interesów, także na Węgrzech”.
Kolonizacja III sektora po polsku
Ta hipoteza wydaje się tym bardziej prawdopodobna, że poparcie pod apelem składano w przededniu ostatniego naboru do
programu „Obywatele dla demokracji”.
Do rozdysponowania przez Fundację Batorego było ponad 36 milionów złotych.
Łącznie w ciągu dwóch ostatnich lat z gran4
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
tów norweskich sfinansowano realizację
532 projektów za łącznie 130 milionów
złotych! To o ponad 20 milionów więcej,
niż zebrano w czasie dwóch ostatnich finałów Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Jakie priorytety rządzą norweskimi
środkami? Jak czytamy: „Celem programu
jest wsparcie rozwoju społeczeństwa obywatelskiego i zwiększenie udziału organizacji pozarządowych w budowaniu sprawiedliwości społecznej, demokracji i zrównoważonego rozwoju”. Konkretniej zaś:
„Program przywiązuje dużą wagę do takich
kwestii jak: zwalczanie mowy nienawiści,
przestępstw z nienawiści i ekstremizmów,
przeciwdziałanie zjawiskom rasizmu i ksenofobii, homofobii i antysemityzmu, molestowaniu seksualnemu, przemocy wobec
kobiet i handlowi kobietami, problemom
mniejszości romskiej oraz promocji tolerancji i porozumienia między kulturami”.
W praktyce środki rozdawane były w pięciu
obszarach tematycznych: „Partycypacja
obywatelska”, „Kontrola obywatelska”,
„Dzieci i młodzież”, „Zwalczanie dyskryminacji” i „Przeciwdziałanie wykluczeniu”.
Większość projektów realizowanych
w trzech pierwszych obszarach to ciekawe,
lokalne propozycje zwiększające wpływ
obywateli na życie publiczne albo aktywizujące młodzież, ale już w obszarach
dotyczących przeciwdziałania dyskryminacji i wykluczeniu zaczyna się propaganda.
Mamy więc przykładowo: edukację
nauczycieli w zakresie tolerancji dla gejów
i lesbijek, szkolenia z „praw reprodukcyjnych” dla opiekunów placówek opiekuńczo-wychowawczych, hostel interwencyjny” dla osób LGBT, monitorowanie
przejawów dyskryminacji „wyznaniowej
i religijnej” przez sprawdzanie dostępności
lekcji etyki, a nawet projekt antydyskry-
www.nowakonfederacja.pl
minacyjny dla gejów i lesbijek wychowujących dzieci. Oczywiście, obok projektów
kierowanych przeciwko rzekomej dyskryminacji osób homoseksualnych w ramach
funduszy norweskich realizowany jest
cały szereg ciekawych inicjatyw pomagających osobom niepełnosprawnym, zadłużonym czy mieszkańcom wsi. Jednak
znaczna część projektów wspieranych ze
środków norweskich to awangarda obyczajowej rewolucji. Trudno traktować to
inaczej niż jako działanie na rzecz kulturowej kolonizacji, jeżeli działania te finansowane są ze środków rządów Norwegii, Islandii i Liechtensteinu.
Bojkot czy dywersja?
W 2010 roku Agnieszka Graff na łamach
„Gazety Wyborczej” opublikowała głośny
i szeroko dyskutowany tekst „Urzędasy,
bez serc, bez ducha”, mówiący o „grantozie” rządzącej sektorem pozarządowym.
Uzależnione od pieniędzy z grantów, polskie NGO-sy realizują cudzą agendę, zamiast wypełniać swoje misje – dowodziła
autorka.
Co warto zaznaczyć: tekst, w którym
publicystka „Krytyki Politycznej” nagłośniła systemową patologię zależności organizacji od dystrybutorów grantów, był
rozszerzoną wersją wystąpienia Graff na
konferencji „Gender w UE. Przyszłość
unijnej polityki równościowej”… organizowanej przez przedstawicielstwo Fundacji
im. Heinricha Bölla, a więc finansowaną
przez rząd RFN fundacją związaną z niemiecką partią Zielonych. Jak się więc
okazuje, nawet debata o grantozie została
zainicjowana… dzięki niemieckim grantom.
W lutym 2010 roku przysłuchiwałem
się organizowanej przez Fundację Batorego
debacie „Społeczeństwo obywatelskie:
5
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
mity i rzeczywistość”, która była pokłosiem
szerokiej dyskusji wywołanej tekstem
Graff. Pod koniec dyskusji, po dość zaciętej
polemice, Graff zwróciła się do Dariusza
Gawina z arcyciekawą (cytowaną przez
autora z pamięci) deklaracją: „Choć na
lewicy zdajemy sobie sprawę z patologii
systemu grantowego, to my jednak bierzemy od systemu granty, za której chcemy
ten system obalić”. Banałem jest przypomnienie, że ta postawa to trzeciosektorowa
wersja słynnej strategii „długiego marszu
przez instytucje”, sformułowanej przez
włoskiego komunistę Antonio Gramsciego,
która radykalnej lewicy ma umożliwić
realizację rewolucyjnych idei drogą instytucjonalnej ewolucji.
Tymczasem prawica nad sformułowaniem lub odrzuceniem analogicznej
strategii najzwyczajniej w świecie nawet
się nie zastanowiła. Na spotkaniach
z przedstawicielami nieliberalnych NGOsów rzadko mówi się o świadomym bojkocie programów grantowych, a częściej
można usłyszeć deklaracje w duchu „jesteśmy antyrządowi, więc i tak nam nic
nie dadzą”. Tymczasem, będąc świadomym patologii obecnych w programach
grantowych trzeba mieć na uwadze, że
wykorzystanie ich do swoich celów jest
możliwe. Wymaga to jednak profesjonalizacji, wymiany wiedzy i współpracy,
a przede wszystkim przejrzystej strategii
korzystania ze środków zewnętrznych.
www.nowakonfederacja.pl
się, gdy przyjrzymy się proponowanym
przez największą partię opozycyjną rozwiązaniom. W większości oznaczają one
powoływanie nowych instytucji oraz nowych mechanizmów wsparcia dla organizacji z budżetu państwa.
wykorzystanie programów
grantowych do prawicowych
celów jest możliwe
PiS postuluje ustanowienie urzędu
pełnomocnika rządu ds. rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w randze sekretarza stanu w KPRM, który miałby
koordynować Narodowy Program Rozwoju
Społeczeństwa Obywatelskiego. Następnie
proponuje kilkanaście punktów, z których
większość albo pozostaje na poziomie
znacznej ogólności (jak słuszne postulaty
zmniejszenia biurokracji wokół NGO, wymóg ich większej transparentności finansowej czy decentralizacji procedur dostępu
do środków publicznych), albo oznacza
w praktyce stworzenie nowych programów
grantowych.
PiS postuluje też: państwowy system
edukacji obywatelskiej i wychowania patriotycznego, zwiększenie finansowania
Funduszu Inicjatyw Obywatelskich, stworzenie odrębnych programów finansowania dla watchdogów, think tanków i organizacji konsumenckich, ustanowienie
Funduszu Grantów Instytucjonalnych na
rzecz kapitałów żelaznych organizacji, powołanie Inkubatorów Aktywizacji Obywatelskiej i Lokalnej, wprowadzenie programów: Rewitalizacji Proobywatelskiej
Ochotniczych Straży Pożarnych i Kół Gospodyń Wiejskich, obywatelskiej aktywizacji
Szkodliwe pomysły opozycji
W programie Prawa i Sprawiedliwości
z 2014 roku osobny podrozdział poświęcono słabości sektora obywatelskiego.
Opracowana przez autorów diagnoza jest,
co do zasady, celna, a przekonanie o potrzebie reformy otoczenia instytucjonalnego sektora – słuszne. Problem pojawia
6
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
„Orlików” i Rozwoju Uniwersytetów Ludowych, wreszcie: utworzenie Funduszu
Inicjatyw Edukacyjnych. Niestety, trudno
szukać w tym programie pomysłów na
to, jak stworzenie szeregu nowych instytucji i programów miałoby realnie przełożyć się na zwiększenie niezależności
„trzeciego sektora”. Co więcej, z mgławicy
postulowanych przez PiS projektów wyłania się obraz odwrotny: jeszcze większej
zawisłości NGO-sów od państwa.
www.nowakonfederacja.pl
wałoby to rynek beneficjentów środków
publicznych, wymusiło zmianę sposobu
działania wśród szeregu organizacji parapozarządowych, w praktyce utrzymywanych niemal wyłącznie ze środków publicznych, i ograniczyłoby wpływ zagranicznych instytucji na polskie organizacje
pozarządowe . Wreszcie, co najistotniejsze,
byłoby to realnym impulsem dla organizacji do poszukiwania środków na działalność w sektorze prywatnym: wśród
obywateli i polskich przedsiębiorstw.
Po drugie, konieczna wydaje się systemowa reforma procedury 1% PIT. Dziś
najwięksi beneficjenci tego systemu to
dysponujące olbrzymimi nakładami na
promocję fundacje korporacyjne (w tym
fundacje związane z imperiami medialnymi, które naturalnie posiadają ułatwiony sposób dotarcia do wspierających)
i te organizacje, które transferują środki
na rzecz potrzebujących osób prywatnych
przez tzw. procedurę „celu szczegółowego”. W dużym skrócie: potrzebujące
osoby zgłaszają się do takiej organizacji
i otrzymują swój numer identyfikacyjny.
Następnie tysiące osób fizycznych i ich
rodzin prowadzą własną kampanię na
rzecz przekazania im 1%. Środki przekazywane są na konto organizacji-parasola i dopiero po jakimś czasie – często
po pobraniu prowizji – przekazywane
potrzebującym.
Pamiętając, że 1% nie jest działalnością charytatywną, a partycypacyjną formą
redystrybucji środków publicznych, należałoby w pierwszej kolejności ograniczyć
możliwość przekazywania 1% na rzecz takich „celów szczegółowych”. W drugim
kroku należy poważnie zastanowić się
nad tym jak sprawić, żeby rokroczna akcja
1% nie oznaczała przekazywania środków
głównie wielkim korporacjom.
Kontury reformy systemowej
Wbrew intuicjom głównej partii opozycyjnej działania na rzecz upodmiotowienia
polskich organizacji pozarządowych nie
muszą oznaczać rozrostu biurokracji i wielomilionowych nakładów finansowych.
Republikanizm każe szukać rozwiązań
nie w odgórnym sterowaniu i finansowaniu
NGO-sów, lecz w stworzeniu takiego otoczenia prawnego, które ograniczy patologie
i wywoła w nich prorozwojowy impuls
do większej aktywności na polu pozyskiwania wsparcia „na dole” (wśród darczyńców i wolontariuszy) zamiast „na górze”.
Po pierwsze należy rozważyć wprowadzenie przepisów, które umożliwią korzystanie z pewnych przywilejów tylko
tym organizacjom, które posiadają zdywersyfikowane źródła dochodu. Przykładowe ograniczenie mogłoby zakładać, że
organizacja chcąca współfinansować swoje
działania z 1% PIT i korzystać z grantów
publicznych powinna mieć w strukturze
swojego budżetu za poprzedni rok nie
więcej niż 50% przychodów ze środków
publicznych (1% PIT, granty rządowe, samorządowe, europejskie i od spółek skarbu
państwa) i nie więcej niż 20% środków
ze źródeł zagranicznych. Zdywersyfiko7
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
Uzależnić od obywateli
Po trzecie wreszcie, konieczne wydają się działania zachęcające obywateli
i podmioty prywatne do wspierania organizacji pozarządowych darowiznami.
Najprostszym mechanizmem jest popularyzacja instytucji odliczenia darowizny
od podatku (dla osób fizycznych). Najpilniejsze wydaje się przeprowadzenie
szeroko zakrojonej akcji edukacyjnej
w tym zakresie: wiele osób przekazujących darowizny nie ma świadomości korzystania z odliczenia. Równie istotne
jest umożliwienie korzystania z analogicznego odliczenia przez przedsiębiorców rozliczających się podatkiem liniowym lub kartą podatkową. Dziś w praktyce płacący CIT właściwie nie mają
możliwości odliczenia darowizn.
Ideologiczna kolonizacja III sektora i choroba grantozy to istotne problemy polskiego społeczeństwa obywatelskiego. Najlepszą metodą na ich przezwyciężenie nie
jest jednak brutalna ingerencja państwa
przez kosztowne alternatywne kanały finansowania NGO, ale mądra i poprzedzona debatą zmiana otoczenia prawnego.
Podstawowym celem tej reformy powinno
być skierowanie energii organizacji na
rzecz tego, co z definicji powinno być ich
podstawowym zadaniem: aktywizację obywateli. Nic tak nie uniezależni organizacji
od obcych rządów czy krajowej grantozy,
jak uzależnienie ich od oddolnych darczyńców i zaangażowanych wolontariuszy.
8
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
Pro publico bono bez udziału państwa
Z prof. Cliffordem Angelem Batesem Jr.
rozmawia Michał kuź
CliffOrd ANGel BAtes Jr.
Politolog i analityk,
pracuje w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW
Elitarne amerykańskie uczelnie to biegunowe przeciwieństwo tego, co tu
w Europie kontynentalnej bywa nazywane uczelnią prywatną i jest po prostu wypracowującym zyski przedsiębiorstwem edukacyjnym
Czym są elitarne, prywatne uczelnie
amerykańskie, takie jak Yale czy Harvard? Czy przypadkiem w Europie nie
zostałyby uznane za część sektora pozarządowego?
zysku korporacji, to jak są finansowane?
Tradycja takich non-profitowych instytucji
jest bardzo długa. Najstarsze uczelnie
z tzw. Ivy League pierwotnie były fundowane przez lokalne władze kolonii do
spółki z prywatnymi inwestorami. Porządny uniwersytet powstaje do dziś w ten
sposób, że stan najpierw przeznacza pod
jego budowę ziemię, a następnie fundatorzy zawierają spółkę. Od razu zastrzega
się też, że celem tej spółki nie jest wypracowywanie zysków. Nadwyżki mogą być
przeznaczane tylko na rozwijanie dalszej
działalności. Tworzy się wtedy specjalny
fundusz i jego zarząd. Nie wolno jednak
wypłacać zarządowi dywidendy, a jego
członkowie nie otrzymują żadnego wynagrodzenia. Nawet jeśli uniwersytet powstaje z inicjatywy jednego bogatego fundatora, to i tak przyjęte jest, że musi on
stworzyć organizację non-profit, a ta powinna wyłonić zarząd – od dziesięciu do
piętnastu osób.
Istotnie, uczelnie, o których pan mówi,
są organizacjami społecznymi, nie wypracowują w ścisłym sensie zysku i działają
wyłącznie na rzecz dobra publicznego.
Dobro to zaś rozumieją na stary, anglosaski, a nie nowy, „trzeciosektorowy”,
sposób. Nie są bowiem podpórkami rządu
czy też Unii Europejskiej, jak wiele nonprofitowych organizacji ze starego kontynentu. Z drugiej jednak strony można
śmiało powiedzieć, że elitarne amerykańskie uczelnie to biegunowe przeciwieństwo
tego, co tu w Europie kontynentalnej
bywa nazywane uczelnią prywatną i jest
po prostu wypracowującym zyski przedsiębiorstwem edukacyjnym.
Jeśli amerykańskie uczelnie nie przypominają skupionych wyłącznie na
9
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
Dlaczego to nie właściciel decyduje,
przecież to jego pieniądze? W Polsce
i Europie wiele całkiem dobrych uczelni
prywatnych obchodzi się bez listka figowego organizacji non-profit.
www.nowakonfederacja.pl
zmienia, uczelnia pozostaje dobrem publicznym, a nie czyjąś konkretną własnością,
co stanowi istotę „perpetual trust”. W momencie, kiedy fundator przekaże pałeczkę
zarządowi, traci kontrolę nad swoimi pieniędzmi. Co więcej, jeśli będzie starał się
zachować coś w rodzaju prawa veta, to
instytucja może narazić się agencjom
akredytacyjnym. Powiem wprost: zwykle
szkoły, które nie mają mechanizmu samozarządzania, po prostu akredytacji nie
otrzymują.
W tworzeniu zarządu spółki non-profit
chodzi o to, aby uniknąć indywidualnej
kontroli i arbitralnego zarządzania. Są
oczywiście w USA szkoły i uczelnie, które
tego nie przestrzegają, nie cieszą się one
jednak wysoką renomą i są omijane przez
zdolnych studentów i naukowców właśnie
ze względu na wątpliwości co do standardów zarządzania. Typowy sposób,
w jaki tworzy się w Polsce uczelnie prywatne, czyli niemal tak, jak zwykłe przedsiębiorstwa z ograniczoną odpowiedzialnością, wzbudziłby w USA wiele podejrzeń.
Te prywatne szkoły wyższe, które odnoszą
sukces, są zaś silne przede wszystkim
dzięki słabości uczelni państwowych, które
z kolei w USA jawiłyby się jako zbiurokratyzowane i zarazem zanarchizowane
molochy, w których każdy wydział jest
udzielnym księstwem niewspółpracującym
z resztą uczelni.
typowy sposób, w jaki
tworzy się w Polsce uczelnie
prywatne, czyli niemal tak,
jak zwykłe przedsiębiorstwa
z ograniczoną
odpowiedzialnością,
wzbudziłby w usA wiele
podejrzeń
Wróćmy do roli funduszu, z którego
finansuje się rozwój uczelni. W prawie
anglosaskim funkcjonuje pojęcie „perpetual trust” (funduszu wieczystego).
Dlaczego więc fundator zakłada uczelnię, skoro nie ma na nią potem żadnego
wpływu?
Dla dobra publicznego. Istnienie tych instytucji opiera się na bardzo starej, jeszcze
przednowoczesnej idei, że odnosząca sukces jednostka powinna podzielić się ze
społeczeństwem, a edukacja na naprawdę
wysokim poziomie nie jest czymś mającym
od razu przynieść wymierny zysk. Fundator po prostu chce rozwijać lokalne
elity i zapisać się w pamięci wspólnoty.
Oczywiście od dawna istnieją w USA
też szkoły biznesu, przyznające rozmaite
dyplomy, takie jak ten, który na ścianie
Nie jest od końca taki znowu wieczysty,
dlatego właśnie czuwa nad nim zarząd,
który co jakiś czas dokonuje jego odnowienia. Kiedy członkowie zarządu odchodzą na emeryturę, uczelnia musi ich też
jakoś zastępować. Harvard i Yale, pomne
swoich kolonialnych początków, zwracają
się wtedy z prośbą do gubernatora o dokonanie nominacji. W innych zaś przypadkach wyboru dokonują stowarzyszenia
absolwentów i profesorów. Jedno się nie
10
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
wiesza sobie bohater filmu „Hudsucker
Proxy”. Zadaniem tych instytucji nie jest
jednak rozwój nauki w dłuższej perspektywie. Aż do drugiej wojny światowej, po
której rząd zaczął masowo opłacać studia
weteranów, uniwersytety nie były ze swej
strony zainteresowane biznesem i zarządzaniem.
www.nowakonfederacja.pl
wnętrzne systemy stypendialne. Załamanie się edukacji na poziomie szkół
średnich w biednych miejskich dzielnicach tworzy owszem problem, ale ucząc
w Polsce zauważyłem, że tutejszy system
jest w gruncie rzeczy równie niesprawiedliwy.
Polscy studenci raczej by się z Panem
nie zgodzili. W naszym kraju każdy
może studiować za darmo, a różnice
w poziomie szkół średnich nie są aż
tak wielkie.
Elitarnym prywatnym uczelniom w USA
zarzuca się często, że to szkoły tylko
dla dzieci bogatych rodziców. Wysokość czesnego stanowi bowiem dla
przeciętnych zjadaczy chleba barierę
nie do przeskoczenia lub wpędza studentów w niewyobrażalne długi.
Ależ to przecież mit, że małe liceum na
prowincji daje taką samą edukację, jak
najlepsze szkoły w większych ośrodkach.
Tymczasem uniwersytety są utrzymywane
w Polsce z podatków wszystkich obywateli.
Elity edukują się więc za darmo w systemie, który w największej mierze subsydiują
ci, którzy z niego najmniej korzystają. To
przecież jest nieuczciwe!
Istotnie, przez ostatnich 20 lat obserwuje
się tendencję wypychania młodzieży
z biedniejszych domów z najlepszych
uczelni. Powodem nie jest jednak wysokie
czesne, tylko wymogi, jakie stawia się
studentom na wstępie, połączone ze słabym poziomem amerykańskich publicznych szkół średnich. Jeśli podejmuje się
decyzję jedynie w oparciu o wyniki ustandaryzowanych testów (SAT), to na uczelnie trafiają tylko dzieci rodziców, których
stać było na posłanie ich do dobrych
prywatnych ogólniaków lub też szkół
prowadzonych przez kościół. Należy też
zaznaczyć, że na najlepszych uczelniach
czesne płacą zwykle bogaci, ale mało
zdolni studenci. Uniwersytety takie jak
Harvard właściwie mogłyby na całe dekady zupełnie zrezygnować z czesnego
i radziłyby sobie doskonale. Nie robią
tego, by nie zostać zalane aplikacjami
i nie tworzyć wrażenia taniości edukacji.
Z drugiej strony ci, którzy dostają się
z dobrymi wynikami testów, mogą jednak
liczyć na to, że będą studiować za darmo.
W sumie na najlepszych uczelniach 60%
studentów studiuje w oparciu o we-
Polski system edukacji jako całość
jest jednak nadal bardziej egalitarny.
Nie zamyka przed nikim drogi w takim
stopniu, jak amerykańskie szkoły publiczne, np. w podupadłych śródmieściach. Otwarcie pisała o tym choćby
Amanda Ripley w książce „Smartest
Kids in the World”.
Tylko że to się już zmienia. Następuje
coraz większa polaryzacja: najlepsi polscy
nauczyciele i najlepsi uczniowie ciągną
do elitarnych szkół. Zaś na poziomie podstawówek ludzie zaczynają wręcz zmieniać
miejsca zamieszkania, celowo osiedlając
się w rejonach lepszych placówek. Za
jakiś czas Polska prowincjonalna może
mieć takie same problemy jak centra dużych amerykańskich miast, z których klasa
średnia uciekła na przedmieścia.
11
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
Opisuje pan uczelnie jako świątynie
czystej nauki. Tymczasem w USA powszechna jest praktyka fundowania
katedr i instytutów przez zamożnych
darczyńców. Czy nie zagraża to niezależności badań? Co, jeśli np. katedrę
historii naturalnej chce ufundować
kreacjonista?
www.nowakonfederacja.pl
dialne inwestują w think tanki. Są jednak
wyjątki. Na przykład koncern Coca-Cola
sponsoruje niezwykle dużo stypendiów
na Południu, wiele z nich trafia do uczelni,
wydziałów i naukowców o raczej prawicowym profilu.
W Europie szkolnictwo wyższe i nauka
obchodzą się bez tak dużych prywatnych funduszy. Niektórzy uważają, że
to zaleta, bo dzięki temu nauka pozostaje niezależna.
Takie fundusze także są zarządzane jak
organizacje pozarządowe działające poza
bezpośrednią kontrolą fundatora. Co więcej, szkoła nie musi się godzić na ufundowanie danej katedry. A kiedy fundator
umrze, uniwersytet nie musi się już z nim
liczyć zupełnie. Wiele całkiem konserwatywnych fundacji zajmujących się edukacją
z czasem stało się, na przykład, bardziej
lewicowych, m.in. The McArthur Trust,
Ford Foundation czy Carnegie Foundation.
w europie polityczne think
tanki są znacznie słabsze niż
w usA, to raczej wylęgarnie
średniego szczebla
biurokratów partyjnych,
Czyli tak czy inaczej, fundacje naukowe
zostają upolitycznione, tyle że przegrywają konserwatyści?
a nie kuźnie elit
Prawo europejskie nie lubi fundacji i instytucji w stylu „perpetual trust”. Nie jestem prawnikiem, więc nie wiem, jak jest
we wszystkich krajach. Mogę jednak powiedzieć, że w Polsce takie podejście
zabija społeczeństwo obywatelskie. Fundacje są tu w gruncie rzeczy traktowane
jak organizacje nastawione na zysk. Jeśli
rozwijają działalność i zwiększają się ich
koszty operacyjne, muszą zbierać dodatkowe pieniądze, by opłacić wyższy VAT
nakładany na konsumowane usługi. Mogą
to robić właściwie tylko przez słynny 1%,
bo w przeciwnym razie wpadają w pętlę
kolejnych podatków. Generowane przychody, np. z procentu od inwestycji, nie
mogą być kierowane przez fundusz wprost
na pokrycie kosztów operacyjnych, muszą
jeszcze opłacić podatki, czasami bardzo
Cóż, akademia jest w Stanach raczej liberalna dlatego, że młodzi ambitni konserwatyści robią częściej kariery w biznesie
i polityce. Lewicowcy są z definicji bardziej
przekonani, że świat i ludzi można zmieniać za pomocą intelektualnych konstruktów. I dlatego zostają na uczelniach. Poza
tym, praca na uniwersytecie to bezpieczne
zatrudnienie, odpowiada ludziom, którzy
nie chcieliby za żadne skarby świata zostać
przedsiębiorcami. Przedsiębiorca z kolei
z natury dość podejrzliwie podchodzi do
wykształcenia akademickiego. Postrzega
je jako coś, co ogranicza jego wolność
przez zmuszanie do mozolnego pokonywania kolejnych szczebli kariery w cieniu
starszych kolegów. Dlatego też konserwatyści częściej niż w fundusze stypen12
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
Mimo to pojawiają się coraz liczniejsze
głosy, że waszyngtońskie think tanki
mają za duże wpływy i sprzedają propagandę jako ekspertyzy.
wysokie. To sprawia, że stworzenie w Polsce czegoś w rodzaju „perpetual trust”
jest bardzo trudne. W politologii i ekonomii bardzo dobrze widać ten proces na
przykładzie think tanków, które w USA
mają silną i niezależną pozycję. W Europie
i Polsce muszą się zaś prostytuować,
sprzedawać drobne usługi, by przetrwać.
Amerykański think tank również musi
się od czasu do czasu do kogoś wdzięczyć,
ale robi to tylko wtedy, kiedy zabiega
o jakiś większy fundusz, który będzie mu
na dłużej starczał.
Są różne, poza słynnymi prawicowymi
braćmi Koch czy Heritage Foundation
jest też przecież lewicowy George Soros
czy the Kennedy Foundation. Nie da się
jednak uciec od jakiejś stronniczości.
Nauki społeczne, jak wszystkie nauki,
szukają prawdy, to jednak mit, że ta prawda nigdy nie ma barw politycznych. Jeśli
dane nie są naciągane, a metody poprawne, to nie wolno podważać jakichś wyników tylko dlatego, że zostaną upolitycznione.
Znana antropolog Janine Wedel
w książce „Shadow Elite” bardzo ostro
krytykuje jednak prawicowe think tanki
za to, że tworzą niejasne sieci powiązań
biznesowo-politycznych.
Czy jednak tak doprawionej prawdy
nie zamienia się wtedy przypadkiem
w półprawdę? Już dobór tematu badań
może być stronniczy. Weźmy firmy
farmaceutyczne, które wolą zajmować
się kremami na zmarszczki niż badaniami nad nowym lekiem na malarię.
Przecież prawa strona sceny politycznej
gdzieś musi kształcić i ćwiczyć swoje elity,
a na uniwersytetach nie jest zaś, jak już
mówiłem, dobrze reprezentowana. Bez
silnych prawicowych think tanków nie
byłoby skąd wziąć sprawnych republikańskich sekretarzy, ministrów i pracowników administracji wyższego szczebla.
W Europie, dla porównania, polityczne
think tanki są znacznie słabsze, to raczej
wylęgarnie średniego szczebla biurokratów
partyjnych, a nie kuźnie elit. Polityczne
elity europejskie kształtują się wewnątrz
partii, które mogą sobie na to z łatwością
pozwolić dzięki dotacji z budżetu. Think
tanki są tu traktowane tylko jako pomniejsze narzędzie służące jakiemu takiemu przeszkalaniu szeregowców i produkcji spinu. Amerykańskie think tanki
są zaś mocnym głosem społeczeństwa
obywatelskiego. Mogą swoje stronnictwa
nawet krytykować, mówić im, że idą
w złym kierunku. Publikują przy tym poważne i wartościowe badania.
Już Tocqueville zauważył, że demokratyczne społeczeństwo będzie tolerować
naukę tylko o tyle, o ile będzie dostrzegać
jej użyteczność. Społeczeństwo ma więc
prawo domagać się od swoich naukowców
odpowiedzi na pewne pytania w pierwszej
kolejności i rozwiązywania przede wszystkim trapiących je problemów.
Ale przecież Pan zajmuje się filozofią
polityki. Co w takim razie z filozofią?
Gdzie jej użyteczność?
Filozofia to luksus, na który nauka może
sobie pozwolić dopiero wtedy, kiedy już
zaspokoi ciekawość i potrzeby ludu w wielu
innych, mniej mnie zajmujących kwestiach.
13
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
MiChAł kuź
Redaktor „Nowej Konfederacji”
14
www.nowakonfederacja.pl
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
ludowy trybun zmian?
BArtłOMieJ rAdZieJewski
Redaktor naczelny „Nowej Konfederacji”
Spełniając oczekiwania wyborców, Andrzej Duda może upiec aż sześć pieczeni przy jednym ogniu
Budowanie na emocjach
Wraz z wyborami prezydenckimi zaczęła
się w polskiej polityce nowa epoka.
Wprawdzie zmiana dominującej emocji
społecznej ze „strachu przed PiS-em”
na zniechęcenie Platformą – z silnym
akcentem generalnie antyestablishmentowym – była widoczna od jakiegoś już
czasu, teraz jednak zyskała wreszcie silną
reprezentację polityczną. Kandydaci
zmiany (Duda, Kukiz, Korwin-Mikke,
Braun, Kowalski, Wilk) zebrali łącznie
w pierwszej turze ponad 9 milionów
(60,63 proc.) głosów, z czego pierwsi
dwaj – blisko 8,3 miliona (55,56 proc.).
W ciągu najbliższych miesięcy ta fala
może jeszcze wzrosnąć, jeśli PO nie znajdzie sposobu na przekonującą odnowę
wizerunku; przy czym na sukces nic tu
nie wskazuje.
Najciekawsze związane z tym pytanie
nie jest z dziedziny – wałkowanego do
znudzenia w głównym nurcie – marketingu politycznego. Brzmi: czy nowa reprezentacja polityczna sprosta oczekiwaniom zmiany, które ją wyniosły?
Emocje społeczne tego typu są z natury
enigmatyczne i mgławicowe; sądzę, że
żadne badania nie rozłożą ich na czynniki
pierwsze. Jedno wiemy, że zdecydowaną
większość niezadowolonych łączy emocja
patriotyczno-wspólnotowa, a nie rynkowo-indywidualistyczna (reprezentowana
w pierwszej turze przez Korwina-Mikkego
i Wilka). Poza tym: pozostaje próba
przekucia społecznej woli w polityczny
konkret.
Co jest zatem wspólnym mianownikiem pragnienia zmiany? Dlaczego status
quo przestało Polakom odpowiadać? Sądzę, że najbardziej dogłębną przyczyną
jest poczucie życia poniżej możliwości.
Rozmawiając ze znajomymi lub krewnymi,
którzy wyemigrowali, złościmy się na sam
fakt i na to, że nasze elity tak bardzo zajmują się sobą, a tak mało robią, żeby ten
drenaż ludzi zatrzymać. Denerwuje nas,
że za ciężką pracę i skrupulatne płacenie
podatków dostajemy w Polsce relatywnie
15
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
dużo mniej niż na „prawdziwym” Zachodzie, zapewniając zarazem zbyt wygodne
życie kaście polityczno-urzędniczej. Życie
nad Wisłą, czy chodzi o budowę domu,
czy o prowadzenie firmy, przypomina,
jak to ujął Rafał Ziemkiewicz, „pływanie
w kisielu”.
Platforma obiecywała „wyzwolenie
energii Polaków” metodą małych kroków.
Długo dostawała (mniejsza, czy słusznie)
kredyt zaufania, ale po ośmiu latach poczucie porażki lub oszustwa stało się niemal powszechne. Logiczną odpowiedzią
powinien być program politycznego przyśpieszenia. Zmiany personalne muszą być
tu narzędziem głębokich reform.
Jakie zmiany są w stanie efektywnie
zaspokoić pragnienie zmiany? Trojakie:
nastawione na państwo, gospodarkę i wojsko.
www.nowakonfederacja.pl
dlatego strategie pozostają na papierze,
a państwo dryfuje, miotane raz jedną,
raz w drugą stronę. Dlatego również – by
przejść do życiowego konkretu – Polacy
biorą kredyty na znacznie gorszych niż
Niemcy czy Amerykanie warunkach, zdani
na własne „negocjacje” z bankami. To
zwyrodnienie ustroju jest też przyczyną
sytuacji, w której stwierdzenie nieważności
pozwolenia na budowę bloku obciąża zwykłych ludzi, a nie urzędników i deweloperów. I tak dalej, i tym podobne.
Praprzyczyną polskiej
niemocy jest brak
podmiotowego państwa
Państwo
To nie tylko kwestia braku działań
propaństwowych. Z tego stanu rzeczy korzystają liczne współczesne królewięta,
grupy prywatnych interesów, które nasz
system polityczny skolonizowały i przez
26 lat utrwaliły swoją przewagę nad oficjalnymi decydentami.
Prawdziwa zmiana musi objąć ich
pokonanie. Problemem zasadniczym jest
słabość interesów propaństwowych. Jednak historia zna wiele przypadków przełamywania oporu elit dzięki wsparciu
ludu. Wraz z wyborami prezydenckimi
takie „okno możliwości” się w Polsce
otwarło. Żeby je wykorzystać, należałoby
w pierwszym kroku przejść w ustrojowej
dyskusji od didaskaliów w rodzaju ordynacji wyborczej czy liczebności parlamentu
do istoty rzeczy: budowy centrum rządu,
odchudzenia sektora publicznego, otwarcia
„stanu” sędziowskiego.
Praprzyczyną polskiej niemocy, owego
„pływania w kisielu”, jest brak podmiotowego państwa. Od czasu rozwiązania
Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego i Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie powstał w naszym kraju
ośrodek zdolny do efektywnego przekładania woli narodu na realia życia. Rząd
tylko udaje, że rządzi, w praktyce ograniczając się do administrowania karuzelą
stanowisk i deficytem budżetowym, jak
to spuentowała Jadwiga Staniszkis.
To dlatego „istniejące tylko teoretycznie” państwo nie jest w stanie znieść
obowiązku meldunkowego, o budowie
elektrowni atomowych nie wspominając.
To dlatego ministrowie są często realnie
słabsi niż formalnie im podlegli dyrektorzy
departamentów, a rząd jako całość nie
jest w stanie kierować biurokracją. To
16
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
Gospodarka
www.nowakonfederacja.pl
tyle i aż tyle przełożyłoby się na realną
zmianę w gospodarce.
Drugą kluczową sferą jest gospodarka.
Polska jest nadmiernie uzależniona od
kapitału zagranicznego, który wyprowadza
z naszego kraju zbyt wiele zysków i nigdy
nie zbuduje tu zaplecza badawczego takiego jak u siebie. Znaleźliśmy się w pułapce średniego dochodu i bez zmian systemowych najprawdopodobniej na dobre
ugrzęźniemy w miernocie.
Warunkiem zasadniczej zmiany jest
repolonizacja. Ostatnie lata pokazały, że
może się ona stopniowo dokonywać
w newralgicznym sektorze bankowym nawet w niesprzyjającym ideologicznie otoczeniu politycznym. Trzeba ją kontynuować, przyśpieszając.
Niezależnie od tego, warunki działalności gospodarczej są dziś w Polsce
głęboko niesprawiedliwe i także oczekują
na zmianę. Jak długo można tolerować
fakt, że wielcy posiadacze mieszkań płacą
8,5 proc. podatku, podczas gdy drobni
„fizyczni” ciułacze: 18 proc., a średniacy
są wrzucani do jednego worka z bogaczami, wpadając w próg 32 proc.? Ten system
ma znamiona regresywnego, a progresywny jest najbardziej w blokowaniu rozrostu klasy średniej – której tak bardzo
nam przecież brakuje. Jaka jest siła właściciela rodzinnego sklepu z komputerami
w starciu z gąszczem zmiennych przepisów
i samowolą urzędników, w porównaniu
do multimilionera?
Nie potrzebujemy „Janosikowej” redystrybucji, która zwykle okazuje się nieefektywna i niesprawiedliwa. Samo zrównanie szans wyzwoliłoby eksplozję prywatnej energii, z nieuchronną korzyścią
publiczną. Likwidacja regresji podatkowych, powstrzymanie samowoli urzędniczej, deregulacja, depolityzacja – tylko
Wojsko
Kluczowy jest dziś kontekst geopolityczny.
Tak się składa, że on również domaga się
od Polski znacznie aktywniejszej polityki
i podmiotowej roli. Wojna na Ukrainie
to zaledwie preludium nadchodzącego,
globalnego przesilenia, największego od
czasu upadku Związku Sowieckiego. Chiny
otwarcie już kwestionują hegemonię Stanów Zjednoczonych. Wynik rywalizacji
jest otwarty, a wielcy tego świata szykują
się do planetarnego „ułożenia się” na
nowo. Następne rozdanie może oznaczać
degradacje słabych, biernych lub przegranych, ale też – awans ambitnych, dynamicznych i pomysłowych.
Obie opcje stoją przed Polską otworem. Żeby znaleźć się w drugiej grupie
lub przynajmniej istotnie nie stracić, musimy prowadzić dynamiczną i rozważną
jednocześnie politykę. Przede wszystkim
jednak: musimy mieć czym grać. Zostawmy teraz na boku kwestię sojuszy. Skupmy
się kartach. Oprócz sprawnego państwa
i znalezienia się we właściwym czasie we
właściwym miejscu, w takich rozgrywkach
liczą się przede wszystkim: wojsko i kapitał.
O tym ostatnim była już mowa,
a o znaczeniu silnej gospodarki dla pozycji
międzynarodowej nie trzeba chyba nikogo
przekonywać. Najlepszym przykładem rekompensowania innych niedostatków potęgą militarną jest Rosja. Ale na inne
sposoby są nimi też: Stany Zjednoczone,
Francja, Turcja czy Pakistan.
Polska ma mocarstwowy, trzydziestomiliardowy budżet obronny. Rozłazi się
on jednak na biurokrację i prywatne interesy, choć mimo to wystarcza na ambitny
17
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
program modernizacyjny, uruchomiony
przez tandem Komorowski-Siemoniak.
Program ten wygląda znacznie gorzej
w praktyce niż na papierze, czego symbolem mogą być niedawne przetargi na
antyrakiety i śmigłowce. Polityczne przyśpieszenie powinno objąć zarówno ograniczenie prywaty w obronności, jak i skierowanie modernizacji wojska na właściwe
tory, z preferencją dla polskich producentów lub dla jakości sprzętu. Wszystko
w warunkach znacznie większej rychliwości.
Warto pamiętać, że silna i nowoczesna
armia z własnym zapleczem produkcyjnym
wpłynęłaby pobudzająco także na gospodarkę niewojskową, stymulując innowacje.
www.nowakonfederacja.pl
też spełznie na czczym seansie antyestablishmentowego „hejtu”.
Najpoważniejszym rzecznikiem woli
zmian jest więc prezydent-elekt. Ma elementarne doświadczenie polityczne, duży
obóz za sobą, niewąskie grono potencjalnych współpracowników. Przeciwko niemu
grają: niska sprawczość urzędu prezydenta,
uwikłanie w słabo rozeznany w materii
i źle działający jako organizacja PiS, związanie rozdawniczymi głównie obietnicami
wyborczymi. Żadna z tych raf nie jest
jednak nie do ominięcia. A stawka – wysoka.
historia zna wiele
przypadków przełamywania
Przywódca
oporu elit dzięki wsparciu
Tak więc jednoczesne postawienie na państwo, kapitał i armię może być odpowiedzią
na społeczną potrzebę zmiany, która realnie przełożyłaby się na wzrost pozycji
kraju i poprawę osobistej sytuacji Polaków.
Rzeczywista zmiana – zamiast kolejnej
odmiany wizerunkowo-kadrowego kuglarstwa – jest w interesie polityków, którzy
chcą utrzymać się na fali przez lata, a nie
być gwiazdami jednego sezonu. Kto może
taką zmianę przeprowadzić?
Najbardziej wyrazisty przedstawiciel
niezadowolonych ze status quo, Paweł
Kukiz, jest dziś zagadką. Nie ma formacji,
zaplecza, programu. Dla wielu wyborców
głos na niego był gestem Kozakiewicza
w stronę establishmentu i samo utrzymanie tego efektu będzie trudne w warunkach wyborów parlamentarnych, a tym
bardziej – ewentualnej sejmowej i rządowej praktyki. Próżno dziś spekulować,
czy to się uda, a cóż dopiero, czy jeśli tak
– przełoży się to na realną zmianę, czy
ludu
Pomimo skromnych kompetencji,
prezydent ma potężny mandat i dużą (za
dużą zresztą) kancelarię. Może więc być
organizatorem prac programowych, autorem wizji, inspiratorem. Może być też
kimś więcej: ludowym trybunem zmian,
przekuwającym wolę narodu w konkrety
i rozliczającym rządy z ich realizacji. Przełamanie fatalnej passy PiS dało mu szczególny tytuł do odnowy wizerunku tej partii
– bez jego dyskretnego, ale wyraźnego
wsparcia formacji Kaczyńskiego wciąż
grozi „szklany sufit”. Macierzyste ugrupowanie będzie więc do jesieni od Dudy
głęboko zależne, co otwiera elektowi unikalną opcję błyskawicznego zbudowania
silnej, niezależnej pozycji.
Może to zrobić, w zgodzie z dotychczasowym wizerunkiem będącego blisko
18
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
ludzi „współczującego konserwatysty”,
właśnie jako ludowy trybun zmian. Jej
niezbędnym dopełnieniem byłby rząd PiS
po kolejnej elekcji.
www.nowakonfederacja.pl
w stopniowym „transferowaniu” tych wyborców do PiS-u. Po czwarte, zwiększyłby
szanse na wysoką wygraną partii Kaczyńskiego. Po piąte, uprawdopodobniłby swoją reelekcję. Wreszcie, miałby szansę przejść do historii jako najwybitniejszy prezydent III RP.
Czy to się uda? Jestem sceptyczny:
ogrom wyzwań kontrastuje ze skromnością
tak dorobku, jak i programu. Dajmy jednak
Dudzie szansę pokazać wielkość. Jeszcze
niedawno nikt się nie spodziewał, że
będzie prezydentem. Oby zaskakiwał dalej,
z obopólną korzyścią.
Sześć pieczeni
W ten sposób prezydent upiekłby kilka
pieczeni przy jednym ogniu. Po pierwsze,
spłaciłby kredyt zaufania ze strony wyborców, oczekujących wizji i reform. Po
drugie, otworzyłby się szerzej na elektorat
Kukiza i rozczarowanych wyborców PO.
Po trzecie, mógłby odegrać rolę pośrednika
19
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
to nie koniec Platformy – to koniec epoki
rAfAł MAtyJA
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”
Kilka momentów ostatniej kampanii wyborczej mówi o polityce więcej niż
drobiazgowe analizy szczegółów. Oprócz faktu, że wybory wygrał Andrzej
Duda, ważne są trzy liczby i trzy obrazy
Te liczby to wyniki Dudy, Komorowskiego
i Kukiza w pierwszej turze (5,2 miliona;
5 milionów; 3,1 miliona). Obrazy to atak
Kukiza na TVN w wieczór 10 maja, odstawienie przez Komorowskiego chorągiewki PO, nieobecność Jarosława Kaczyńskiego na wieczorze wyborczym Dudy.
Szczegóły są dobre w czasach stabilizacji, gdy nic nie dzieje się „z dnia na
dzień”. Przez osiem ostatnich lat warto
było je destylować. Fragmenty „taśm
prawdy”, wyniki sejmowych głosowań dowodzące istnienia frakcji konserwatywnej.
Niektórzy popadli nawet w obłęd, badając
„strategię polityczną” posła Godsona i ekstrawagancje jego kolegi Kłopotka, analizując każdy wyborczy klip, każdy tweet
Grasia.
10 maja szczegóły straciły na znaczeniu. Do tego stopnia, że prezydent Komorowski w ciągu dwóch tygodni dzielących pierwszą i drugą turę przejawił więcej
politycznej inicjatywy niż we wcześniejszych pięciu latach. Ten aktywizm okazał
się zaraźliwy dla Pani Premier, która zapowiedziała ustrojową rewolucję i nowy
program partii. Szczegóły straciły na znaczeniu do tego stopnia, że przenikliwi komentatorzy nie zauważyli nawet gładkiego
przejścia od hasła JOW do idei ordynacji
mieszanej, jakiego dokonywali politycy
PO. Kto by się tym przejmował w chwili,
gdy stawką jest załamanie się istniejących
porządków.
Obrazy
Tej stawki nie wyznaczyła kampania Dudy
ani twarda opozycyjność PiS, głoszącego
potrzebę wyciągnięcia państwa z upadku,
w jaki stoczyło się pod rządami PO. Wyznaczył ją bezceremonialny atak Kukiza
na TVN, najlepsze i najciekawsze przemówienie wyborczego wieczoru 10 maja.
To ono, jak sądzę, a nie głosy wyborców
Kukiza, wywołało ripostę Adama Michnika, który tym razem zachował się cokolwiek bezrefleksyjnie i samobójczo. Kukiz chciał powiedzieć, że gra nie toczy się
o ordynację wyborczą ani o to, kto będzie
prezydentem, ale o to, jak będzie wyglądać
życie publiczne Polaków w najbliższych
20
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
latach. To Kukiz – a nie Duda czy Komorowski – określił stawkę drugiej tury.
Atak Kukiza bardziej niż wszystko
co powiedział w kampanii Andrzej Duda
nadał wyborom posmak antyestablishmentowego buntu. „Mamy dość i możemy
wreszcie powiedzieć to w dotkliwy dla
was sposób” – taka była treść kartek, na
których zaznaczono krzyżyk przy nazwisku
nowego lidera sprzeciwu. Przemówienie
Kukiza sprawiło, że druga tura dotyczyła
już tylko wyboru między zmianą a kontynuacją. Duda pasował do tego scenariusza
bardziej niż inni politycy PiS – wiekiem,
sposobem mówienia, zachowaniem tak
bardzo różnym od adwersarza. Świetnie
podkreślili to autorzy kampanii, organizując jej ostatnie 24 godziny jako manifestację fizycznej siły kandydata i jego
dobrego kontaktu z różnymi grupami polskiego społeczeństwa.
Jednak najważniejszym gestem, który
wykonał w kampanii Duda, było postawienie chorągiewki PO na blacie Bronisława Komorowskiego. Gestem wielokrotnie wzmocnionym przez samego prezydenta, który pozbył się jej jak gorącego
kartofla. To lepiej niż szczegółowe analizy
pokazało relację między partią a kandydatem. Komorowski uznał – nie wiadomo,
jak dawno – że logo Platformy nie ułatwi
mu wygranej. Uznał sondażowe poparcie
za „własne” i niezwiązane z aparatem politycznym, któremu zawdzięczał zwycięstwo pięć lat temu. Popełnił dziesiątki
medialnych błędów, ale najbardziej niezrozumiałym pozostanie ten polityczny
– myślenie o własnej partii jako o przynoszącym wstyd krewnym, którego należy
się wyprzeć przed publicznością.
To, że Platformy nie było w tej kampanii, nie było jednak wyłącznie „zasługą”
kandydata. Możliwe, że jako maszyny politycznej zdolnej do czegokolwiek nie było
www.nowakonfederacja.pl
jej od kilku miesięcy. To, co robił z nią
Tusk przez minione lata, pozbawiło ją
organizacyjnej podmiotowości. Działała,
gdy on chciał. Gdy nie chciał – była pasywna i potulna. Była kolejką do sklepu
z konfiturami, z listą kolejkową układaną
przez lidera, dwór, lokalnych baronów.
By przekształcić ją w zdolną do prowadzenia wojny wyborczej machinę, trzeba
było nie lada siły. Tuskowi się to udawało.
„Mamy dość i możemy
wreszcie powiedzieć to
w dotkliwy dla was sposób”
– taka była treść kartek, na
których zaznaczono krzyżyk
przy nazwisku kukiza
Tym razem nawet tego nie spróbowano, nikt nie dał sygnału do mobilizacji.
Ani Ewa Kopacz, ani lider żadnej z legendarnych frakcji. Platformę zlekceważył
nadmiernie pewny siebie Komorowski.
Oddając chorągiewkę Monice Olejnik, zakwestionował nie tylko swoje związki
z PO, ale prawomocną pozycję całego
obozu władzy, którego był zaledwie elementem.
Trzeci ważny obraz to nieobecność
Jarosława Kaczyńskiego na triumfalnym
wieczorze wyborczym Dudy. Nieobecność
przemyślana, wzmacniająca politycznie
zwycięskiego kandydata. Do wyborów parlamentarnych Kaczyński nie zrobi świadomie niczego, co osłabi pozycję Andrzeja
Dudy, bo nie jest politykiem, który „obstawia” jedynie najkorzystniejszy dla siebie
scenariusz. Wie, że jesienią może wygrać
koalicja antypisowska. Wie, że kryzys
21
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
w Platformie – nie wiadomo jeszcze jak
poważny – może prowadzić do bardzo
dobrego wyniku list Kukiza. Nie istnieje
zatem powód, by ograniczać sobie pole manewru i osłabiać najsilniejszego dziś i jedynego sojusznika w strukturach państwa.
Komentatorzy polityczni nad wyraz
chętnie posługują się partyjnymi etykietkami „PiS”, „PO” czy „SLD”, a ci subtelniejsi mówią o walce toczącej się wewnątrz.
Mam wrażenie, że można równie prawdziwie opisywać politykę polską jako walkę
kilku silnych ośrodków, w których partie
mogą być zarówno traktowane jako zasób,
jak i pole gry. W tym sensie Miller odegrał
się na Kwaśniewskim, przejmując SLD,
a Tusk zablokował Kaczyńskiego skutecznie, wprowadzając Komorowskiego na
fotel prezydenta. Zablokował też możliwość
frondy we własnej partii, skazując na wewnętrzną emigrację Schetynę.
W tym sensie – Kaczyński wygrał
walkę o przetrwanie i reputację. Wygrał
z tymi, z którymi przez lata walczył: z Tuskiem i Millerem. Trudno dziś na scenie
dostrzec poważnego rywala. Nie jest nim
i nie był Komorowski, nie jest nim Ewa
Kopacz. Nie wydaje się, by rolę taką mógł
wziąć na siebie – mimo wszystko – Kukiz.
Przeciwko Kaczyńskiemu skutecznie może
wystąpić tylko jakaś nieźle zorganizowana
ponadpartyjna spółdzielnia. Kaczyński
mógł sobie 24 maja pozwolić na nieobecność. Był jedynym z głównych graczy
ostatniego ćwierćwiecza, który tego dnia
wygrał. Nawet jeżeli nie wygra wyborów
jesienią, nie zejdzie ze sceny jako pokonany, wiecznie przegrywający polityk.
www.nowakonfederacja.pl
liczby. Platforma myli się, mówiąc o ośmiu
milionach zwolenników. W rzetelnych rachunkach liczą się głosy oddane w pierwszej turze wyborów prezydenckich. A i to
nie wszystkie. Bo na Komorowskiego głosowało zapewne wielu wyborców SLD
i PSL, wiedzących dobrze, że kandydaci
ich partii nie są „do końca serio”. Ale te
pięć milionów wyborców Bronisława Komorowskiego to tylko o 600 tys. mniej
od wyniku, z jakim Platforma wygrywała
wybory w 2011 roku. Myślę, że wielu polityków tej formacji chętnie zgodziłoby
się na taki wynik jesienią. Zwłaszcza jeżeli
możliwe byłoby zawarcie rządzącej koalicji
z SLD, PSL lub innymi podmiotami zdolnymi przekroczyć pięcioprocentowy próg.
Problem nie ma jednak charakteru
technicznego czy marketingowego, ale
polityczny. Partia znajduje się bowiem
w fazie dekompozycji, której nikt z jej
wnętrza nie potrafi nawet nazwać. Projekt
reform ustrojowych zaproponowanych
przez Panią Premier jest arytmetycznym
policzkiem wymierzonym jej własnemu
zapleczu. Gdyby kiedyś się udał, to 260osobowy klub posłów i senatorów nawet
przy powtórzeniu sukcesu z 2011 roku
musiałby zadowolić się najwyżej 100 fotelami w izbie niższej. A gdyby sukcesu –
z dziwnych zapewne dla autorki pomysłu
przyczyn – powtórzyć się nie udało, mogłoby to oznaczać redukcję do poziomu
30 procent dzisiejszego stanu kadrowego.
Oczywiście, powie ktoś, to tylko obietnice,
które pozostaną zawsze nierealne.
Może tak, ale pokazują one właśnie
utratę elementarnego wyczucia realiów.
Model polityczny wypracowany po 2007
roku przez Tuska i Schetynę polega na sterowaniu kolejką do sklepu z konfiturami
i surfowaniu na falach społecznych emocji,
a nie na reprezentowaniu tych emocji wobec
kolegów z kolejki. Tymczasem Bronisław
Liczby
Powyborczą sytuację ukształtowały trzy
obrazy. Stawkę jesiennych wyborów wyznaczają trzy wspomniane na wstępie
22
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
Komorowski dzień po pierwszej turze postanowił reprezentować te społeczne emocje
wobec kolegów z kolejki, atakując partie
polityczne, w tym PO. Nieco ponad dwa
tygodnie później poszła w jego ślady Ewa
Kopacz, zapowiadając radykalne zmiany
ustrojowe. Nawet jeżeli ktoś w PO sądzi
jeszcze, że ten wątpliwej jakości makiawelizm pozwoli na utrzymanie sondażowego
poparcia i bezpieczne dojechanie do wyborów – to szybko przekona się, że zabiegi
te są równie skuteczne, co nerwowa aktywność Komorowskiego między pierwszą
a drugą rundą. A wtedy proces dekompozycji Platformy ulegnie przyspieszeniu.
W walce o pięć milionów głosów PO
ma tylko jedno wyjście – popularne na
Zachodzie, a u nas lekceważone. Tym
wyjściem jest spektakularna wymiana
kierownictwa. Manewr, na który zdobyło
się spadające w sondażach poniżej pięć
procent SLD, wybierając na szefa Olejniczaka. Polityka wizerunkowo innego od
rządzącej w latach 2001–2005 ekipy. Dziś
jednak PO jest partią zadającą sobie pytanie „co jeszcze musimy zrobić, żeby nie
zmieniać personalnego status quo”? SLD
stawiało je sobie przez kilkanaście miesięcy, od wiosny 2004 roku do wiosny
roku 2005. Ale wybory wypadały jesienią
2005 roku. PO tego czasu nie ma.
Drugie istotne pięć milionów – to
głosy oddane w pierwszej turze na Andrzeja Dudę. PiS jako zwycięzca wyborów
będzie miał większą szansę na ich utrzymanie, a może nawet poszerzenie wpływów, niż PO. Będą postrzegani jako naturalny pretendent do objęcia władzy jesienią. Zarazem jednak: to, co dawało dodatkowe głosy SLD w 2001 r. czy AWS
w 1997 r., PO dwukrotnie w 2007 r.
i 2011 r., a nawet PiS-owi w 2005 r., nie
musi zadziałać w przypadku partii Jarosława Kaczyńskiego w 2015 r.
www.nowakonfederacja.pl
Po pierwsze dlatego, że znacząca
część elit społecznych, środowisk medialnych i opiniotwórczych nie żywi żadnych
nadziei na dogadanie się z PiS-em. Jest
świadoma, że ostentacja, z jaką krytykowała partię bądź co bądź opozycyjną, nie
ma precedensu w historii III Rzeczpospolitej. Słowa przesady, zapamiętałość
w krytyce opozycji i lekceważenie błędów
rządzących ustawiły część tych środowisk
w sytuacji klienta obozu władzy, niezdolnego do zmiany stanowiska nawet w obliczu zmiany społecznych nastrojów.
Postawę tych grup widać było w reakcji
na wyniki pierwszej i drugiej tury wyborów. Przedmiotem ich złości nie był tym
razem PiS. Nawet nie elektorat Andrzeja
Dudy, ale ci, którzy ośmielili się głosować
na Pawła Kukiza.
Przeciwko kaczyńskiemu
skutecznie może dziś
wystąpić tylko jakaś nieźle
zorganizowana
ponadpartyjna spółdzielnia
Drugi powód jest nie mniej istotny.
Prawo i Sprawiedliwość nie będzie w stanie
także zadowolić całego elektoratu zmiany.
Zwłaszcza jeżeli symbolicznym hasłem
tych wyborców staną się JOW, a kampania
wokół referendum 6 września wytyczy istotny podział polityczny. PiS może w tej
walce utrzymać większość z pięciu milionów wyborców Dudy, a mimo to nie wygrać wyborów. Wystarczy, że Kukiz przejmie odpowiednio dużo wyborców Komorowskiego, straszonych przez media widmem rządów PiS, a zarazem dostrzegają23
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
cych proces rozkładu samej Platformy.
Wiele zależy od tego, jak zachowa się
w najbliższych tygodniach. Czy do wizerunku nonkonformisty w walce z establishmentem doda zdolność dobierania ludzi, którzy będą równoważyć jego indywidualizm.
Jeżeli Kukiz połączy ogień z wodą
i do spektakularnej akcji antyestablishmentowej, której osią będzie hasło JOW,
doda pewien stopień odpowiedzialności
w wystąpieniach na temat polityki gospodarczej, relacji z Unią i potwierdzi go,
wskazując kilka osób, które mogą w imieniu jego ruchu pełnić poważne funkcje
państwowe – może poważnie pomieszać
szyki obu partii.
Przeciwko niemu działa fakt, że realia
tworzenia partii różnią się w sposób istotny od tworzenia aparatu wyborczego
w wyborach prezydenckich. Po to, by
nie powtórzyć losu Palikota, trzeba mieć
przynajmniej kilkudziesięciu rozsądnych
kandydatów na „jedynki” i niektóre
„dwójki” oraz kilku takich, którzy pomogą
w prowadzeniu klubu. A w sprzyjających
okolicznościach także rządzącej koalicji.
Czy Kukiz ma takich ludzi? Tego nie
wiemy. Samorządowcy, zwłaszcza prezydenci i burmistrzowie, rzadko kiedy
chcą rezygnować z realnej, sprawowanej
jednoosobowo władzy w znanym im
dobrze terenie na rzecz niepewnych karier
„centralnych”. Z prześwietlającymi zbyt
dokładnie warszawskimi tabloidami, z koniecznością występowania w telewizji,
poznawania setek nowych wpływowych
graczy, o których – inaczej niż we własnym mieście – tak naprawdę niewiele
wiadomo.
www.nowakonfederacja.pl
Gra podjęta przez Kukiza wiąże się
zatem z ryzykiem uzależnienia się od niewłaściwych ludzi – zarówno we własnej
„drużynie”, jak i wśród tych, którzy chętnie
okażą bezinteresowną pomoc na starcie.
To ta dość okrutna „gra w partię” nauczyła
Tuska i Kaczyńskiego skrajnej nieufności
i twardego odbierania podmiotowości
każdemu nadmiernie silnemu lub choćby
tylko obiecującemu ośrodkowi politycznemu wewnątrz. Szybki sukces oszałamia,
ale bardzo trudno go zagospodarować.
Jeżeli ma się jakieś KLD, jakiś „zakon
PC”, długie doświadczenie zbudowane
przez kolejne polityczne porażki – można
taką nową partię okiełznać.
Przyszłość w rękach Kukiza
Kukiz, utrzymując trzymilionowe poparcie
będzie sejmowym języczkiem u wagi. Decydującym o tym, z kim zawrzeć większościową koalicję. Ale w tej grze obóz
władzy dał Kukizowi kilka dodatkowych
szans, pozwalających na wyjście poza te
trzy miliony. Referendum 6 września jest
najważniejszą z nich. Brak zmian personalnych, nerwowe zgłaszanie projektów
ustrojowych, medialne ataki sojuszników
obozu władzy na wyborców Kukiza tworzą
z kolei zbiór okazji, których od 10 lat nie
miał żaden nowy podmiot na scenie politycznej. By je wykorzystać, Kukiz musiałby
się okazać nie lada politycznym talentem.
Paradoksalnie zatem od dwóch rywalizujących od kilkunastu lat partii zależy
dziś znacznie mniej niż od politycznych
zdolności (lub ich braku) nowego, na
razie nieposiadającego za sobą zorganizowanej siły lidera.
24
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
duch Bismarcka
znów rządzi Niemcami
www.nowakonfederacja.pl
krZysZtOf rAk
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”,
ekspert Ośrodka Analiz Strategicznych
Otto von Bismarck i Wilhelm II stworzyli dwa przeciwstawne modele polityki niemieckiej. Ten pierwszy uważał, że Niemcy winny stać na straży
europejskiego status quo, a ten drugi, że winny go zmieniać
Powstanie niemieckiego państwa narodowego w roku 1871 oznaczało rewolucję
w polityce europejskiej, czyli wówczas
również w światowej. Powstał nowy podmiot, który nie tylko zmienił konstelację
mocarstw, ale i reguły gier globalnych.
Problemem Niemiec był ich mocarstwowy
rozmiar. Z dzisiejszej perspektywy historycznej ewidentnie widać, że Niemcy były
za słabe, aby narzucić swoje porządki na
kontynencie. Dowiodły tego dwie przegrane wojny światowe. Ta oczywistość
stanowiła jednak problem poznawczy dla
niemieckich elit, które miały trudność
z właściwą oceną realnego potencjału
państwa. I właściwie mają ją po dziś dzień.
forsowna germanizacja składają się na
obraz Bismarcka jako wroga wszystkiego,
co polskie.
Tymczasem Żelazny Kanclerz jako
dyplomata to zupełnie inny człowiek. Był
zimnym, wyrachowanym zawodnikiem,
który po mistrzowsku potrafił grać na czas
i wykorzystywać nadarzające się okazje.
Jego najważniejszym dziejowym dokonaniem było zjednoczenie Niemiec. Dokonał tego „krwią i żelazem”, pokonując
na polu bitwy dwa mocarstwa. Najpierw
Austro-Węgry w roku 1866 pod Sadową,
z którymi Prusy od dziesięcioleci rywalizowały o przywództwo wśród Niemców.
Cztery lata później pod Sedanem Francję,
która chciała zdominować politykę europejską.
Tym zwycięstwom towarzyszyła skuteczna dyplomacja. Bismarck zyskał dla
zjednoczenia przychylność lub neutralność
reszty mocarstw: Rosji, Wielkiej Brytanii
i Włoch. Dzięki temu święcił największy
w swoim życiu triumf – proklamowanie
Cesarstwa Niemieckiego 17 stycznia 1871 r.
w sali lustrzanej Wersalu.
Rozwaga bismarckizmu
W Polsce Otto von Bismarck cieszy się
złą sławą. Jest dla nas symbolem niemieckiego imperializmu i szowinizmu,
kimś w rodzaju ojca chrzestnego Adolfa
Hitlera. Wszystko za sprawą zapamiętania
i brutalności, z jakimi niszczył żywioł polski. Kulturkampf, rugi pruskie, wreszcie
25
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
Klaus Hildebrand, jeden z najwybitniejszych znawców niemieckiej polityki
zagranicznej, w swoim wielkim dziele
„Das vergangene Reich. Deutsche Aussenpolitik von Bismarck bis Hitler” zauważa, że „epokowy wyczyn Bismarcka
polegał na tym, że stworzył on jedność
państwa i narodu niemieckiego w takich
ograniczonych ramach, które były do przyjęcia przez inne mocarstwa”.
Powstanie nowego państwa w sercu
Europy zmieniło jej sytuację geopolityczną
i bieg dziejów. Wielkość Bismarcka polegała na tym, że potrafił przewidzieć płynące
stąd zagrożenia. Swoich zagranicznych
partnerów przekonywał, że Niemcy są
„syte”. Nie pragną nowych zdobyczy terytorialnych i dążą do utrzymania status
quo. Będą odgrywać rolę „uczciwego maklera”. Bezstronnego pośrednika, który,
działając na rzecz pokoju i stabilności,
ułatwi mocarstwom porozumienie, sprawiedliwie uwzględniające ich interesy.
Bismarck uważał, że dążenie do hegemonii zakończy się porażką Berlina,
ponieważ państwa europejskie stworzą
zwycięską antyniemiecką koalicję. Dlatego
za pożądaną uważał „taką ogólną sytuację
polityczną, w której potrzebowałyby nas
wszystkie mocarstwa, a stosunki istniejące
między nimi uniemożliwiałyby utworzenie
przeciwko nam koalicji”.
www.nowakonfederacja.pl
wszechwładzy kanclerzem. To była nie
tylko zmiana pokoleniowa, ale istotna cezura w dziejach Niemiec i Europy.
Klaus Hildebrand wskazał na nowe
uwarunkowania, którym na początku lat
90. XIX wieku musiały sprostać Niemcy
na arenie międzynarodowej. Europa weszła w wiek imperializmu, a mocarstwa rozpoczęły gorączkową rywalizację o niezajęte
jeszcze terytoria. Poprawiła się koniunktura. Masy stały się coraz bardziej świadome politycznie, a opinia publiczna
silniej niż dotąd wpływała na decyzje rządzących.
Bismarck uważał, że dążenie
do hegemonii zakończy się
porażką Berlina, ponieważ
państwa europejskie
stworzą zwycięską
antyniemiecką koalicję
Największej zmianie uległa filozofia
relacji międzynarodowych. Jak zauważa
Hildebrand, w okresie Bismarckowskim
celem tworzenia sojuszy było niedopuszczenie do wybuchu wojny. W okresie Wilhelmińskim służyły one przede wszystkim
zwycięstwu w przypadku konfrontacji militarnej.
Wilhelm II i jego współpracownicy
nie rozumieli istoty systemu międzynarodowego, który budował Żelazny Kanclerz. Fundamentem jego stabilności były
relacje Berlin-Petersburg. Bezpieczeństwo
Niemiec zależało od ciągłego neutralizowania Rosji. Polegało na tym, aby nie
weszła ona w żaden antyniemiecki alians.
Tej polityce służyła zawarta w trakcie po-
Pokusa hegemonizmu
Następcy Żelaznego Kanclerza nie przyswoili sobie jego lekcji. Po bardzo krótkim
panowaniu Fryderyka III tron cesarza
niemieckiego zajął młody Wilhelm II.
Czas Bismarcka powoli zaczął dobiegać
końca. Wilhelm, w odróżnieniu do swych
poprzedników, chciał silniej oddziaływać
na rząd, co musiało doprowadzić do konfliktu ze starym, przyzwyczajonym do
26
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
wstania styczniowego konwencja Alvenslebena, pakt trzech cesarzy i traktat reasekuracyjny. Dzięki nim Petersburg utrzymywany był w orbicie Berlina.
Wilhelm II nie rozumiał sensu tej
konstelacji. Jedną z jego pierwszych, istotnych decyzji po dymisji Bismarcka było
nieprzedłużenie traktatu reasekuracyjnego.
W ten sposób otworzył drogę do zakończenia izolacji Francji i sojuszu Paryża
z Petersburgiem.
www.nowakonfederacja.pl
Niemcy w XX wieku ulegli jej dwukrotnie. I – jak przewidywał to Bismarck
– za każdym razem powstawały alianse,
które zadały im ciężkie klęski.
Strategiczny dylemat Niemiec polega
na tym, że są one za silne, aby być naturalnym elementem równowagi sił, ale i za
słabe, aby narzucić swoją dominację. Gregor Schöllgen, historyk zajmujący się niemiecką polityką zagraniczną, określił położenie geostrategiczne II Rzeszy Niemieckiej jako „półhegemoniczne”. Nie
mogła być ona ignorowana przez innych
i jednocześnie była za słaba, „aby o własnych siłach uzyskać hegemonię na kontynencie”.
strategiczny dylemat
Niemiec polega na tym,
że są one za silne, aby być
Bismarck w spódnicy
naturalnym elementem
Co jednak mają rozważania nad bismarckizmem i wilhelminizmem do współczesnych Niemiec doby Angeli Merkel?
To chociażby, że niemieccy politycy,
a nawet szerzej – elity państwowe, otwarcie
nawiązują do polityki Bismarcka i debatują
nad dylematami strategicznymi związanymi z hegemonizmem.
Minister spraw zagranicznych RFN
Frank-Walter Steinmeier bardzo często
wspomina w swoich publicznych wystąpieniach Żelaznego Kanclerza. Niedawno
zadeklarował nawet, że „dziedzictwo Bismarcka po dziś dzień kształtuje niemiecką
politykę zagraniczną”. To nawiązanie ma
nadawać sens jego polityce wschodniej.
Bez utrzymywania kontaktu z Moskwą,
bez silnego wektora wschodniego, niemiecka polityka zagraniczna byłaby pozbawiona możliwości manewru. Bismarck
zaś przestrzegał, aby nie zamykać sobie
geostrategicznych opcji.
Jakkolwiek kanclerz Angela Merkel
nie ma zwyczaju publicznie powoływać
się na swojego wielkiego poprzednika, to
równowagi sił, ale i za słabe,
aby narzucić swoją
dominację
Podstawowa różnica między Bismarckiem i Wilhelmem sprowadzała się do
oceny realnego potencjału Niemiec. Żelazny Kanclerz był przekonany, że w interesie Berlina jest zachowanie status
quo, ponieważ każda jego zmiana w ostatecznym rachunku oznaczać będzie osłabienie jego geopolitycznej pozycji, jeśli
nie wojnę i jej konieczny skutek – klęskę.
Wilhelm nie uważał się za zakładnika
systemu międzynarodowego. Był politykiem dynamicznym i w ten sposób zachowywał się na salonach dyplomatycznych. Był świadkiem wzrostu potencjału
mocarstwowego Niemiec na kontynencie
europejskim i chciał z tego wyciągnąć
konsekwencje dla niemieckiej polityki zagranicznej. Nie oparł się, jak jego wielki
poprzednik, pokusie hegemonii.
27
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
w praktyce stosuje jego metody. Za przykład posłużyć może mediacja w wojnie
rosyjsko-ukraińskiej, gdzie Berlin stara
się grać rolę bezstronnego pośrednika,
co sprawia wrażenie dystansowania się
od linii Zachodu. Kanclerz Merkel w podobny sposób pozycjonuje się wobec brytyjskich propozycji reform UE. W trakcie
spotkania z premierem Davidem Cameronem, które odbyło się w Berlinie pod
koniec maja br., zajęła stanowisko neutralne. Wyraźnie zasugerowała, że będzie
odgrywać rolę Bismarckowskiego „uczciwego maklera”.
Od kilku lat w Niemczech trwa dyskusja nad zdefiniowaniem roli RFN w polityce europejskiej i światowej. A to za
sprawą profesora Christopha Schönbergera z uniwersytetu w Konstanz i jego
artykułu, opublikowanego pod koniec
roku 2012, zatytułowanego „Hegemon
mimo woli”. Według niego RFN, ze względu na taki, a nie inny układ sił, winna
zająć pozycję hegemoniczną w Europie.
Nie definiuje jednak, co rozumie pod
pojęciem hegemona. Tekst ten wywołał
ogromną dyskusję. Obserwując jej prze-
www.nowakonfederacja.pl
bieg można zauważyć, że niemieckie elity
polityczne rozumieją geopolityczne wyzwania, związane z wyborem pomiędzy
Bismarckowską wstrzemięźliwością a Wilhelmińską asertywnością i problemami
wynikającymi z konieczności realnego
zdefiniowania przywództwa Niemiec na
kontynencie.
Bądźmy czujni
Bismarckizm na dobre zdominował świadomość elit politycznych w Niemczech.
Czy można jednak wykluczyć reakcję wilhelminizmu? Owszem, ale tylko w ograniczonym zakresie. Z pewnością nie dokona się ona za rządów obecnego pokolenia polityków niemieckich, czyli osób
urodzonych w pierwszej dekadzie powojennej. Pokolenia, dla którego najważniejszym doświadczeniem politycznym
były wydarzenia roku 1968. Dziś nie sposób jednak przewidzieć, jak narodowopaństwową tożsamość definiować będzie
następna generacja, która w przyszłości
weźmie na siebie odpowiedzialność za
Niemcy.
28
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
kronika przepoczwarzenia
krZysZtOf wOłOdźkO
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”
Zalewski proponuje czytelnikom klucz interpretacyjny dotyczący „warunków brzegowych” transformacji. Zgoda na te warunki oznaczała możliwość dołączenia do wąskiego grona „wtajemniczonych”
W trakcie kampanii wyborczej 2001 r.
Jarosław Kaczyński zaproponował Jerzemu Zalewskiego, by „zrobił prawdziwy
film o Polsce, a w istocie o polskiej polityce”. Dokumentalista miał już wówczas
w dorobku potępiony przez środowisko
„Gazety Wyborczej” film „Obywatel Poeta”
(poświęcony Zbigniewowi Herbertowi).
W 2003 r., w trakcie realizacji dokumentu,
Zalewski rozmawiał z ludźmi, którzy z bardzo bliska przyglądali się tajnikom transformacji. Byli wśród nich Jarosław i Lech
Kaczyńscy, Bogdan Borusewicz, Ryszard
Bugaj, Jan Maria Rokita, Jan Olszewski,
Antoni Macierewicz. Ale ostatecznie produkcja zatytułowana „Dwa kolory” nie
uzyskała aprobaty prezesa Prawa i Sprawiedliwości. Jak lakonicznie ujmuje to
reżyser: stało się tak „z nie do końca zrozumiałych dla mnie powodów”.
obszernej książki. Jest ona historycznym
świadectwem czasu przemian, za sprawą
których Polska Ludowa przepoczwarzyła
się w III Rzeczpospolitą. Istotnym punktem odniesienia jest Okrągły Stół, wydarzenia, które go poprzedziły i nastąpiły
niedługo po nim. Były to naznaczona
„wojną na górze” prezydentura Lecha
Wałęsy, rządy Tadeusza Mazowieckiego,
Jana Olszewskiego, Hanny Suchockiej,
zwycięstwo wyborcze postkomunistów
w 1993 r.
We wstępie do książki „Dwa kolory”
Zalewski zwraca uwagę na kilka istotnych
pytań, które uważa za aktualne: „Dlaczego
przegrywamy? Dlaczego państwo nie jest
nasze? Dlaczego jest iluzoryczne, a mimo
to opresyjne?”. Wymowna jest formuła
tych pytań. Ukazuje ona jeden z wciąż istotniejszych w naszym życiu publicznym
podziałów na dwie zantagonizowane, choć
różnie definiowane grupy: „my” i „oni”.
Kłopot z jednoznacznością tego podziału uświadamia czytelnikowi sam Zalewski, wskazując, że w „Dwóch kolorach”
„to samo wydarzenie opowiada kilkoro
Niepartyjnie, niepoprawnie
Ponad dekadę później zapis (nieautoryzowanych!) rozmów przeprowadzonych
na potrzeby filmu ukazał się w formie
29
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
świadków, pamiętając je inaczej i wyciągając z niego odmienne bądź różniące się
wnioski”. Być może właśnie ta niejednoznaczność przekazu, jego zniuansowanie
sprawiły, że film stanowiący punkt wyjścia
dla książki nie nadawał się na partyjny
„dokument światopoglądowy”.
Asumpt do powstania filmu i znaczniej późniejszej książki dały wydarzenia
z początku lat dwutysięcznych. Odsłoniły
one na moment „miękkie podbrzusze”
stabilizującego się już bez problemów –
jak się wydawało – systemu III Rzeczpospolitej. Jego istotą był okrągłostołowy
kompromis między beneficjentami transformacji, z których część reprezentowała
wąską grupę poopozycyjnej elity z czasów
Polski Ludowej, z drugiej – wpływowe
środowiska postkomunistyczne. Polityka,
szczególnie ta uprawiana na potrzeby
mas, była jedynie czubkiem góry lodowej,
jaką tworzyła rzeczywistość zbudowana
na tym wieloaspektowym kompromisie,
który przenikał głęboko struktury biznesowe, medialne, administracyjne III RP.
I całościowo zdeterminował nasze realia
społeczne.
W momencie, w którym Zalewski
rozpoczynał rozmowy z bohaterami
„Dwóch kolorów” prezydentem państwa
drugą kadencję był Aleksander Kwaśniewski, a Leszek Miller kierował rządem
koalicji SLD-UP-PSL. W tym czasie pracowała już sejmowa Komisja Śledcza
w sprawie „afery Rywina”. Jan Maria
Rokita, wówczas prominentny polityk
niedawno powstałej Platformy Obywatelskiej i błyskotliwy śledczy komisji sejmowej ds. „afery Rywina”, wieszczył
„szarpnięcie za cugle demokracji”. To
był dobry moment, by głośniej niż dotąd
zadać pytanie, wcześniej kompletnie niemal ignorowane przez mainstream: co
jest nie tak z Polską?
30
www.nowakonfederacja.pl
Skomplikowane warunki
„Dwa kolory” mogą sprawić części czytelników pewien kłopot. Dla młodszych
roczników bardzo nieraz szczegółowe opowieści bohaterów książki o wydarzeniach,
które doprowadziły do Okrągłego Stołu,
mogą być nużące jak lekcja prehistorii.
Ale drobiazgowość, dotycząca choćby rozbicia i sporów w obrębie schyłkowej opozycji czasów PRL, unaocznia, w jak skomplikowanych warunkach rodził się kraj,
w którym żyjemy. Zalewski proponuje
czytelnikom klucz interpretacyjny, który
na ogół potwierdzają jego rozmówcy, dotyczący „warunków brzegowych” przemian. Otóż zgoda na te warunki oznaczała
możliwość dołączenia do wąskiego grona
okrągłostołowych „wtajemniczonych”.
Obywatele Polski częściej
spotykają się z fasadą
demokracji niż z realną
demokracją
Zdaniem Jarosława Kaczyńskiego „rewizjoniści” z kręgu opozycji solidarnościowej,
na czele z Adamem Michnikiem, zaczęli
„traktować Okrągły Stół nie jako posunięcie taktyczne (…), tylko jako posunięcie
zmierzające do co najmniej prefiguracji
sytuacji w Polsce, na bardzo wiele lat”.
Powyższa teza jest dobrze utrwalona
w większości antymainstreamowych opowieści o transformacji. Nie była niczym
nowym w 2003 r., gdy różnymi słowami
przedstawiali ją rozmówcy Zalewskiego.
Nietypowe i zasługujące na uwagę było
to, że mniej więcej od czasu „afery Rywina”
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
Opowieść trójwarstwowa
zdecydowanie krytyczny obraz Okrągłego
Stołu przestał być „teorią spiskową” wartą
co najwyżej „drugoobiegowych broszur”
sprzedawanych w ultraprawicowych księgarniach i rozdawanych na bogoojczyźnianych wiecach.
Olbrzymi polityczny teatr – w dobrym
tego słowa znaczeniu – jakim były transmitowane przez telewizję obrady sejmowej
Komisji Śledczej sprawił, że bardzo wielu
ludzi przestało pokpiwać z „oszołomskich”
teorii dotyczących nieformalnej sieci powiązań tworzonej przez beneficjentów
transformacji. Nawet jeśli był to show
wymierzony przede wszystkim w rząd
Leszka Millera, to stał się narzędziem potencjalnej „strukturalnej korekty”, ponieważ w mało korzystnym świetle telewizyjnych reflektorów postawił niekwestionowanego „arbitra elegancji” z lat 90.,
czyli środowisko Agory/„Gazety Wyborczej”.
Od pierwszych lat XXI w. argumenty
ukazujące dwuznaczność Okrągłego Stołu
stopniowo wchodziły do głównego obiegu.
Stały się punktem odniesienia dla młodszych pokoleń Polaków, w tym młodej
inteligencji, która w czasach „afery Rywina” wciąż jeszcze studiowała, a dziś
coraz mocniej wpływa na treść debaty
publicznej. Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie, krnąbrni wobec mainstreamowej
narracji, o wiele słabszej niż w latach 90.,
są dziećmi tamtego momentu historycznego, który często przedstawia się jako
kompletnie zaprzepaszczoną szansę na
zasadniczą reformę państwa. Jestem głęboko przekonany, że – mówiąc publicystycznym skrótem – są oni dziedzicami
„Dwóch kolorów”, nawet jeśli często w różnym stopniu pozostają krytyczni zarówno
wobec „obozu Platformy”, jak i wobec
„obozu PiS”.
Wszystko to sprawia, że „Dwa kolory”
Zalewskiego można czytać jako specyficzną, trójwarstwową opowieść. Pierwsza
z nich dotyczy przełomu lat 80. i 90. XX
w. i literalnie zajmuje najwięcej miejsca.
Druga często zawiera się „między wierszami”. To próba uchwycenia, jak „realia
założycielskie” III RP doprowadziły do
takich wydarzeń jak „afera Rywina” i skąd
wzięły się nadzieje na zmianę, upatrywane
przez część społeczeństwa w przejęciu
„cugli demokracji” przez możliwą koalicję
PO i PiS. Wreszcie trzecia opowieść to
refleksja nad książką, na jaką muszą zdobyć się jej czytelnicy, dokonując bilansu
ponad dziesięciu ostatnich kontrowersyjnych lat.
Ostatnia kwestia jest o tyle niebagatelna, że wbrew dobrze już dziś ugruntowanemu przekonaniu o zasadniczej różnicy między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością, oba te ugrupowania w początkach swego istnienia przynajmniej sprawiały wrażenie bardzo podobnych centroprawicowych formacji.
W dodatku miały poopozycyjne korzenie.
Zarówno liderzy PO, jak PiS przekonywali,
że budują swoje ugrupowania na kontrze
wobec establishmentu i patologii III RP,
choć rzadko kto z nich był politycznym
nowicjuszem. Historia nazw tych ugrupowań, które dziś postrzegane bywają
niemal po manichejsku, to najlepsza „fotografia tęsknot” dużej części polskiego
społeczeństwa z początku XXI w. Uświadommy to sobie: rządy prawa, sprawiedliwość pojmowana nie tylko jako symbol
sprawnego aparatu sądowniczego, ale zaprzeczenie szeroko rozumianej korupcji
dotykającej „młodą demokrację” oraz obywatelskość, czyli partycypacja „zwykłych
31
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
ludzi” w życiu publicznym i istotnych decyzjach politycznych. Na tych politycznych
nadziejach miało powstać państwo oczyszczone z dość szeroko rozumianego postkomunizmu i jego możnych sojuszników
z kręgów byłej opozycji. Sprawa okazała
się o wiele bardziej skomplikowana.
www.nowakonfederacja.pl
import, a równocześnie zostały wprowadzone mechanizmy powodujące kłopoty
w normalnym prowadzeniu przedsiębiorstw państwowych, które zostały z dnia
na dzień w sytuacji braku środków obrotowych i niesłychanie drogiego kredytu,
w związku z tym produkcja stała się niekonkurencyjna nawet w tych działach
gospodarki, zdolne do konkurowania z importem z zagranicy”. Zdaniem premiera
Olszewskiego, równocześnie totalnemu
rozkładowi uległ stan polskiej ochrony
celnej, a wszystko to działo się przy aprobacie Leszka Balcerowicza: powyżej opisane zjawisko było wmontowane w jego
plan „żywiołowego uzdrowienia gospodarki”. Parafrazując znane powiedzenie
Olszewskiego: niewidzialna ręka rynku
okazała się ręką Balcerowicza. A droga
do ponownej kolonizacji stanęła otworem.
ludzie, którzy ponad
dziesięć lat temu składali
obietnicę, że „szarpną za
cugle demokracji”,
przyspieszą procesy zmian
na lepsze, przejęli państwo
dla siebie
„Dwa kolory” są książką przede
wszystkim o kuluarach polityki z początku
lat 90., mniej tutaj o kwestiach ściśle
społeczno-gospodarczych. Sprawy peryferyjności naszego państwa, nowych możliwych form jego kolonizacji, oligarchizacji
gospodarki są na dalszym planie. Więcej
światła na te wątki rzuca w książce Jan
Olszewski. Premier przypomina o uzależnieniu III RP w jej początkach od wymogów Międzynarodowego Funduszu
Walutowego. Wskazuje potężny kryzys
polskiego przemysłu i uruchomienie przestępczej patologii w świecie gospodarki.
Pozwolę sobie na dłuższy cytat, który
można potraktować jako glossę do współczesnych rozmów o neokolonializmie:
„nasilenie się afer było przede wszystkim
spowodowane tym, że uruchomiono
wcześniej, jeszcze za rządu Rakowskiego
mechanizm, który całkowicie otworzył
[polską – K.W.] gospodarkę na gospodarkę
światową i praktycznie na nieograniczony
Fundamenty polskiej korupcji
Czytelnik tej recenzji (i „Dwóch kolorów”)
może postawić pytanie: dlaczego dziś,
w 2015 roku, mamy zajmować się tak odległymi sprawami jak wydarzenia
(około)okrągłostołowe lub obalenie rządu
Jana Olszewskiego? Nie mają one przecież
bezpośredniego wpływu na naszą bieżącą
politykę. Ktoś może argumentować: zostawmy to historykom albo ludziom, którzy
potrzebują tego rodzaju dyskusji na użytek
sporu między Platformą Obywatelską
a Prawem i Sprawiedliwością. Ale sedno
sprawy nie leży w archiwaliach ani partyjnej „polityce historycznej”. Rozwiązania
systemowe przyjęte na początku lat 90.
są fundamentem naszej rzeczywistości.
Nawet jeśli politycznie postkomunizm
znaczy już niewiele (co pokazuje coraz
słabsza pozycja SLD), to jednak fundamenty polskiej korupcji, czyli zepsucia
32
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
państwa, sięgają czasów ukazanych
w „Dwóch kolorach”. Widać to przede
wszystkim w modelu relacji między elitami
a ogółem społeczeństwa. Elity mają dostęp
do „reglamentowanej wiedzy” o realnych
mechanizmach sprawowania władzy i zarządzania państwem. Elity mają także
nieskrępowany dostęp do zasobów gospodarczych, intratnych stanowisk w administracji i wielkich pieniędzy dostępnych
dla osób skoligaconych z rodzimym polityko-biznesem. Elity wreszcie – choć sprawia im to coraz większą trudność – arogancko próbują narzucić społeczeństwu
własną „historiozofię transformacji”, która
zaprzecza poważnym bolączkom społeczno-gospodarczym, skutkującym wysoką
emigracją zarobkową wśród młodych.
„Dwa kolory” nie dają recept „na
dziś”. Stanowią przypomnienie o mechanizmach, które powodują, że wciąż borykamy się z poważnymi dysfunkcjami państwa, że obywatele Polski częściej spotykają
się z fasadą demokracji niż z realną demokracją. Dzięki tej książce łatwiej zrozumieć, że nie da się budować sprawnego
państwa, jeśli jego najistotniejszą część
stanowią nieformalne sieci powiązań między niekontrolowanymi przez nikogo beneficjentami transformacji. Zbiór wywiadów przeprowadzonych przez Zalewskiego
pokazuje, jak istotną część życia publicznego stanowi polityka historyczna jako
opowieść nie tylko o losach polis, ale metodach dalszego postępowania.
To od przyjętej opowieści, która często
jest równocześnie diagnozą i próbą nor-
www.nowakonfederacja.pl
matywnego wyrażenia stanu rzeczy, zależy
postawa wobec status quo. Mówiąc w skrócie: jeśli elity przedstawiają aktualną kondycję III RP jako „najlepszą z możliwych”,
to ich protagoniści nie będą widzieli potrzeby zmiany. I przeciwnie: antagoniści
mainstreamowej opowieści o Polsce będą
przekonani, że wcale nie żyjemy w opiewanym nie tak dawno przez Bronisława
Komorowskiego „złotym wieku”.
Arogancja i zepsucie
Problem w tym, co świetnie ukazują „Dwa
kolory” jako opowieść wielowarstwowa,
że możliwość zmiany to zarówno szansa,
jak i pułapka, a potrzeba korekty systemu
może – paradoksalnie – doprowadzić do
pogłębienia impasu, utrwalenia istniejącego od początku transformacji stanu rzeczy. Wszak ludzie, którzy ponad dziesięć
lat temu składali obietnicę, że „szarpną
za cugle demokracji”, przyspieszą procesy
zmian na lepsze, przejęli państwo dla siebie, w stylu podobnym, w jakim uczynili
ich poprzednicy przy Okrągłym Stole.
Ostatnie wybory prezydenckie, o wyniku których w dużym stopniu zdecydowały antysystemowe hasła i kontestacja
polskich realiów przez „młodych gniewnych”, pokazały, że znacznym problemem
jest wciąż arogancja politycznego establishmentu i zepsucie państwa, sięgające
czasów przepoczwarzania PRL w III RP.
„Dwa kolory”, Jerzy Zalewski, Wydawnictwo 2 Kolory, Warszawa 2015
33
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
Niedźwiedź i smok,
czyli klucz do przyszłości świata
JACek BArtOsiAk
Stały współpracownik „Nowej Konfederacji”
Książka Michała Lubiny jest obowiązkową lekturą nie tylko dla tych, którzy
interesują się Rosją, Chinami czy Azją, ale przede wszystkim dla tych, którzy chcą dobrze poznać meandry „polityki siły”
Unikalny realizm
Zupełnie wyjątkowa jak na polskie
warunki pozycja „Niedźwiedź w cieniu
smoka, Rosja – Chiny 1991–2014” pozwala
zrozumieć mechanizmy geopolityczne
w relacjach chińsko-rosyjskich. Mogą one
istotnie wpłynąć na kształt ładu globalnego
w nadchodzących dekadach. To zaś z kolei
może mieć bezpośrednie konsekwencje
także dla Polski.
Rozmach książki jest imponujący.
Prawie 600 stron bogato opatrzonego
przypisami i źródłami tekstu, robiące wrażenie dane statystyczne w postaci licznych
tabelek i zestawień, umożliwiające zarówno
weryfikację tez autora, jak i wyrobienie
własnego zdania, wreszcie: rozmowy Lubiny z osobami zaangażowanymi w kształtowanie relacji rosyjsko-chińskich.
Warto też zwrócić uwagę na wieloaspektowość „Niedźwiedzia…”. Stosunki
rosyjsko-chińskie są w niej przedstawione
w ujęciu historycznym; podzielone na
okresy i tematy, np. współpraca gospodarcza czy wojskowa – za każdym razem
w sposób bardzo szczegółowy, wręcz wyczerpujący.
I najważniejsze: to wszystko jest ujęte
w nieczęstym w polskich pracach naukowych dotyczących stosunków międzynarodowych duchu szkoły realistycznej
(względnie neorealistycznej). To w mojej
opinii nie tylko dodaje wiarygodności stawianym tezom, wręcz służy prawdzie, ale
świadczy o przenikliwości Lubiny. Ma też
wymiar wychowawczy dla polskiego odbiorcy, wciąż niewystarczająco oswojonego
z takim ujęciem tematyki międzynarodowej.
Kolejną zaletą książki jest niewyrażone wprost, lecz wyczuwalne dla wyrobionego czytelnika wybieganie w przyszłość poprzez prognozowanie per analogiam rozwoju relacji chińsko-rosyjskich
jako funkcji relacji tych państw ze Stanami
Zjednoczonymi. Ma to zasadnicze znaczenie, gdyż w tym trójkącie toczy się aktualnie wielka gra o architekturę bezpieczeństwa w Eurazji, a zatem porządku
świata w nadchodzących dekadach. Lubina
przekonuje o rosnącym podporządkowaniu Rosji Chinom. Sygnalizuje przyszłą
34
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
Z poczuciem niedosytu
możliwość balansowania Stanów Zjednoczonych przeciw rosnącemu w siłę Państwu Środka poprzez wzmocnienie Rosji
(również gospodarczo) przez USA w ramach starej polityki opartej na zasadzie
równoważenia sił w Eurazji, uniemożliwiającej powstawanie jednego ośrodka
dominacji, co utrzyma korzystny dla USA
status quo z wiodącą rolą Waszyngtonu.
Lubina jest przekonany, że niedźwiedź
z czasem zostanie zmajoryzowany przez
smoka i sytuacja się znormalizuje. W tych
rachubach – wydawałoby się oczywistych
– ważna będzie rola gry amerykańskiej w
celu osłabienia Chin i poddania naciskowi
rosyjskich wpływów na północnej granicy
i w Azji Środkowej.
Autor twierdzi, że narastająca słabość
Rosji w układzie z Chinami powinna z czasem zmusić Kreml do uniezależnienia się
od Pekinu. To może być novum dla polskich czytelników. Lubina przekrojowo
prześledził ewolucję relacji rosyjsko-chińskich od czasów Jelcyna, kolejne zbliżenia
z Chinami, aż po ostatnie, już po ogłoszeniu
amerykańskiego pivotu na Pacyfik i wybuchu wojny na Ukrainie. Z książki wyłania się obraz konfuzji rosyjskiego przywództwa à propos tego, co zrobić z rosnącym, na długą metę niekorzystnym,
uzależnieniem od Chin.
W publikacji pojawiają się bardzo
ciekawe fragmenty ilustrujące różnice
kulturowe percepcji pomiędzy Rosjanami
a Chińczykami. Poruszając wątki rywalizacji o wpływy w regionie, Lubina subtelnie
odnosi się do ewentualnej chińskiej kolonizacji rosyjskiego Dalekiego Wschodu
i przytacza argumenty obalające mit o zalewaniu tych ziem przez żywioł chiński.
Autor przybliża oddziaływania i Rosji
i Chin w Azji Środkowej, której znaczenie
będzie rosło wraz z postępami budowy
nowego Jedwabnego Szlaku.
Aż szkoda, że autor musiał w którymś
momencie zakończyć swoją książkę (jesień
2014). W tym czasie trwała chwilowa
pauza w wojnie na Ukrainie oraz dokonywało się przyspieszenie zbliżenia (pytanie tylko czy trwałego i niepozornego?)
w relacjach rosyjsko-chińskich. Tym samym siłą rzeczy brak w książce należytej
oceny skutków nowego porozumienia
Rosji i Chin dotyczącego dostaw gazu
(ponoć to największy kontrakt w historii
świata).
lubina sygnalizuje przyszłą
możliwość balansowania
stanów Zjednoczonych
przeciw rosnącemu w siłę
Państwu Środka poprzez
wzmocnienie rosji (również
gospodarczo)
Ponadto przyjęta cezura zakończenia
pracy uniemożliwiła ocenę ważnej zmiany
w polityce zagranicznej Chin, która od
grudnia 2014 roku stała się bardziej asertywna i stawia sobie najwyraźniej za cel
przełamanie amerykańskiej polityki powstrzymywania dalszego wzrostu Chin.
Zmiana ta zrywałaby z polityką Denga
Xiaopinga, który nakazuje unikać konfrontacji z USA.
Wadą książki jest natomiast szczegółowe przedstawienie relacji rosyjskochińskich punkt po punkcie na osi czasu,
co u mniej cierpliwego czytelnika może
wywołać znużenie. Brak jest też zdecydo35
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
wanej próby podróży w przyszłość wzajemnych relacji w kontekście kształtowania
nowego ładu w Eurazji i udziału Rosji
w nim.
www.nowakonfederacja.pl
kańskiego i postatlantyckiego świata.
A książka Lubiny może stanowić podsumowanie ostatniej fazy starego świata
z perspektywy dwóch państw, których
współpraca uruchomiła powstawanie nowego ładu.
Ruchy na suwnicy
Tymczasem nadchodząca rozgrywka
w trójkącie USA-Chiny-Rosja jest, jako
się rzekło, kluczem do zrozumienia przyszłości geopolitycznej świata. Stanowi oś,
po której przesuwane są jak na suwnicy
siły. Ich ruch zmienia podstawy geopolityczne, na których opierają się uwięzione
w Eurazji Chiny i Rosja. Komfortowo zlokalizowane za oceanem Stany Zjednoczone
są w położeniu umożliwiającym prowadzenie przemyślanej polityki rozgrywającej
interesy jednych kosztem do drugich.
Jeśli jednak zdeterminowane pragnieniem
zmiany ładu Chiny i Rosja sprzymierzą
się i pozyskają zaufanie krajów zachodniej
Europy, skuszonej wizją bogacenia się
z nowymi sojusznikami – mogą położyć
podwaliny zupełnie nowego, postamery-
Narastająca słabość rosji
w układzie z Chinami
powinna z czasem zmusić
kreml do uniezależnienia
się od Pekinu
Dlatego też z perspektywy geopolitycznej „Niedźwiedź w cieniu smoka” dotyczy sprawy obecnie najważniejszej.
Michał Lubina, „Niedźwiedź w cieniu
smoka, Rosja – Chiny 1991–2014”,
Księgarnia Akademicka, Kraków 2015,
ss: 632.
36
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
Najważniejsza bitwa Pis-u
tOMAsZ MiNCer
publicysta niezależny,
redaktor naczelny internetowego Miesięcznika Ewangelickiego
Czy partia Jarosława Kaczyńskiego może do jesiennych wyborów parlamentarnych stać się w oczach Polaków wiarygodną alternatywą programową?
Jeszcze przed najgorętszym okresem kampanii prezydenckiej PiS zgłaszał wyraziste
postulaty w debacie publicznej. Ale robił
to o tyle nieudolnie, że wpadał w pułapki
zręcznie zastawione przez PO. I tak, zamiast punktować koalicję rządzącą za to,
czego nie zrobiła w gospodarce czy sferze
socjalnej, PiS łapał się na lep kwestii światopoglądowych. Cokolwiek w tych sprawach mówiło PO, partia Jarosława Kaczyńskiego była przeciw. Efekt był łatwy
do przewidzenia: PiS stracił słuch społeczny, czego wymownym przykładem
było in vitro. W sprawie w gruncie rzeczy
marginalnej PiS wytoczył ciężkie działa.
Skorzystała Platforma.
zydentem. Istnieje tylko jedno wyjście
z tej sytuacji. Prezydent Duda może pomóc
swoim koleżankom i kolegom z Nowogrodzkiej, lekko się od nich dystansując.
Dylemat drugi wiąże się z antyestablishmentowym ruchem Pawła Kukiza,
który gromadzi wokół siebie zniechęconych rządami obecnej koalicji, przede
wszystkim ludzi młodych. Dla nich opowieść o sukcesie ostatnich 25 lat już nie
wystarcza. Jeśli PiS chce zdecydowanie
wygrać wybory i w dodatku pragnie rządzić
samodzielnie albo swobodnie dyktować
warunki ewentualnym koalicjantom, musi
mieć dla tej grupy ciekawą ofertę.
Tylko jak podgrzać debatę publiczną
i uruchomić społeczne emocje? I przy
okazji nie zrazić do siebie wyborców
umiarkowanych, zmęczonych tzw. wojną
polsko-polską? Czy partia Jarosława Kaczyńskiego może sprawiać wrażenie racjonalnej i przewidywalnej siły politycznej?
Ale przede wszystkim, czy PiS jest w stanie
jawić się jako wiarygodna alternatywa
programowa dla swego głównego konkurenta, PO?
Między Kukizem a Dudą
Teraz PiS ma dwa nowe dylematy. Pierwszy – człowiek tej partii niedługo zagości
w Pałacu Namiestnikowskim. Stanie się
elementem systemu władzy. A przecież
jak dotąd paliwem opozycyjnej działalności
Kaczyńskiego i jego akolitów była walka
z rządzącymi, w tym z urzędującym pre37
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
Odpowiedź na te pytania wydaje się
negatywna. PiS – poza okresem kampanii
wyborczej – zdaje się być partią jednego
tematu: katastrofy smoleńskiej. A dziś to
kwestie bezpieczeństwa spajają polityczne
agendy. I takiej tematyki według badań
oczekiwali w kampanii prezydenckiej wyborcy: bezpieczeństwa międzynarodowego,
militarnego, ale też socjalnego.
W kwestii armii PiS odpada w przedbiegach. Tematykę wojskową skutecznie
zagospodarował rząd z silną pozycją ministra obrony, będącego jednocześnie
wicepremierem. To również Bronisław
Komorowski (i z czasem kierownictwo
PO) forsował zwiększenie wydatków na
wojsko i modernizację polskiej armii.
www.nowakonfederacja.pl
czeństwa emerytalnego. Nie wystarczy
jednak populistyczna zapowiedź likwidacji
zmian „67”. Mimo że pracujących w Polsce
jest najwięcej od 25 lat, maleje liczba
osób w wieku produkcyjnym, a przybywa
w wieku poprodukcyjnym. Dlatego, zdaniem wielu ekspertów, budżet nie byłby
w stanie na dłuższą metę unieść ciężaru
wywołanego cofnięciem reformy emerytalnej.
Odzyskać młodych
O ile kwestie emerytur są ważne dla pokolenia 50+, o tyle trudno oczekiwać, że
rozpalają wyobraźnię młodych. Ci ostatni
świetnie zdają sobie sprawę z tego, system
zabezpieczeń społecznych może zmienić
się jeszcze 30 razy. Ale nawet dla tej kapryśnej grupy wyborców temat ten odpowiednio podany z zagadnieniami rynku
pracy mógłby stać się atrakcyjny. Chodziłoby więc o jakiś wariant „Polski solidarnej”, ale tak naprawdę o przedstawienie
wizji wspólnoty losu i jej solidarnego rozwoju.
Nowa polityka emerytalna PiS-u –
zapewne wsparta przez prezydenta-elekta,
który dostrzega ten problem – byłaby
sygnałem, że państwo nie pozostawi obywateli na łasce „chwilówek” i innych hochsztaplerów. Że nie kieruje się doraźnymi
potrzebami (waloryzacja), ale myśli o ludziach, którzy dziś wchodzą na rynek pracy. Młodzi pracujący karnie płacą składki,
ale nie mają żadnej pewności, czy państwowe daniny przełożą się kiedykolwiek
na przyzwoite emerytury.
A co z wyborcami Kukiza? Na pewno
nie da się ich kupić wojną polsko-polską.
Nie wystarczy też odświeżenie wizerunku
i dokooptowanie do kierownictwa partii
kilku trzydziestolatków. Nie będzie premii
od młodych dla PiS-u z tytułu młodego
Pis może podjąć rękawicę
w kwestiach wewnętrznych,
np. bezpieczeństwa
emerytalnego. Nie wystarczy
jednak populistyczna
zapowiedź likwidacji
zmian „67”
Jedyne więc, co PiS mógłby zrobić,
to zasiać wątpliwość w kwestii bezpieczeństwa. Ale nie może sobie na to pozwolić. Nie teraz. Nie w obliczu konfliktu
na Ukrainie i strachu przed Rosją w republikach bałtyckich. Tu musi stać ramię
w ramię z polskim rządem. Jeśli nie, szybko narazi się na zarzut braku lojalności
wobec własnego państwa. Postawi też
w niewygodnej pozycji prezydenta-elekta,
zwierzchnika sił zbrojnych in spe.
PiS może za to podjąć rękawicę
w kwestiach wewnętrznych, np. bezpie38
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
prezydenta. Dla nich partia Kaczyńskiego
to emanacja establishmentu, zainteresowana sobą klasa próżniacza zawodowych
polityków. Dla zwolenników Kukiza formacja ta niczym się nie różni od PO czy
SLD. Dlatego PiS powinien pokazać, że
jako taki będzie znakiem zmiany. Że nie
służy sobie, tylko innym. Że jest otwarty
na nowe środowiska. Potrzebne są czytelne
ścieżki awansu liderów młodzieżowych
wewnątrz ugrupowania. Na razie „młody
Duda” pozostaje jedynie kwiatkiem do
kożucha.
i legislacyjnej – byłaby szeroko rozumiana
komunikacja z elektoratem. Think tank
wraz z partyjną młodzieżówką mógłby
ponadto spełniać rolę łowcy politycznych
talentów.
Dookoła PiS jest mnóstwo inicjatyw (think
tanki, redakcje, kluby dyskusyjne). Wystarczy tylko wyciągnąć rękę. I zachęcać
do działalności w strukturach partii. Pokazywać, że awans w PiS-ie ludzi, dla
których sprawy merytoryczne są najważniejsze, jest możliwy. Faktycznie korzystać
z zaplecza eksperckiego, a nie wyłącznie
pokazywać się na konferencjach, zjazdach
i benefisach zasłużonych profesorów. Powołać oficjalny think tank partii w ramach
istniejących możliwości prawnych, którego
zadaniem – obok działalności badawczej
Przede wszystkim jednak nacisk trzeba położyć nie na sprawy obyczajowe
i światopoglądowe. Te nie rozwiążą problemu przymusowej emigracji zarobkowej.
Ściągnięcie wraku tupolewa nie zaowocuje
powstaniem tysięcy nowych miejsc pracy.
Podniesie morale przez chwilę, ale bezrobocie czy dziedziczenie biedy skutecznie
sprowadzi młodych do parteru. Pozowanie
do zdjęć z przedstawicielami episkopatu
nie zlikwiduje tak krytykowanego przez
młodych klientelizmu. I nie odblokuje
ścieżek awansu.
dookoła Pis jest mnóstwo
inicjatyw (think tanki,
redakcje, kluby dyskusyjne).
wystarczy tylko wyciągnąć
rękę
Docenić ekspertów
39
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
„NK” w potrzebie!
„Nowa Konfederacja” znalazła się w trudnej sytuacji finansowej, w związku
z utratą kilku Darczyńców. W kwietniu stałe przychody miesięcznika wyniosły
7 313 zł. Aby przetrwać, potrzebuje on 8 494 zł miesięcznie.
Koszty działalności „NK” obejmują wynagrodzenia za: artykuły, redakcję,
korektę, grafikę, księgowość, obsługę informatyczną, skład.
Jeśli cenisz „NK” – wesprzyj ją!
Podstawą istnienia miesięcznika są stałe, comiesięczne darowizny. Nawet
jeśli są niewielkie, dają poczucie stabilności i pozwalają planować aktywność.
Darowizny prosimy kierować na rachunek bankowy wydawcy „Nowej
Konfederacji”, Fundacji Nowa Rzeczpospolita: 09 1560 0013 2376 9529 1000
0001 (Getin Bank). W tytule przelewów najlepiej wpisać: „darowizna”. Jeśli
zamierzają Państwo wspierać nas stale, bardzo prosimy o tytuł przelewu:
„stała darowizna”.
Dlaczego warto nas wesprzeć? Przynajmniej z sześciu powodów:
1. „NK” jest próbą stworzenia niskokosztowej poważnej alternatywy dla
upadających – finansowo i intelektualnie – mediów głównego nurtu. Stąd
także nowy model pozyskiwania funduszy – poprzez mecenat obywatelski.
2. Dostajemy wiele sygnałów, że udaje nam się realizować założone
cele: poważnie debatować o państwie i polityce, transmitować do szerokiej
publiczności ważne idee naukowe i eksperckie, aktualizować polską tradycję
republikańską. Sygnały te płyną zwłaszcza od przedstawicieli inteligencji.
3. Począwszy od października 2013 r., udaje nam się regularnie publikować
kolejne numery „NK”, poruszając tematy tyleż ważne, ile nieobecne w debacie,
jak np. neokolonizacja Polski, przebudowa globalnego ładu politycznego
czy władza sondaży.
4. Mamy wpływ na kształtowanie opinii, zwłaszcza elit. Czyta nas 15–20
tys. osób miesięcznie, regularnie występujemy w telewizji, inspirujemy inne
media do podejmowania wprowadzanych przez nas tematów, nasze artykuły
są chętnie przedrukowywane przez popularne portale.
5. Wsparcie „NK” to także wsparcie młodego – prawdziwie niezależnego
i mającego odwagę płynąć pod prąd – ośrodka i środowiska intelektualnego,
niepoddającego się wszechobecnemu marazmowi i starającego się powoli
budować lepszą Polskę.
6. Darowizny na rzecz fundacji są w Polsce (art. 16 ustawy o fundacjach)
zwolnione z podatku. Co więcej, podlegają odliczeniu od podatku zarówno
przez osoby fizyczne, jak i prawne, zgodnie z przepisami ustaw o podatku dochodowym od osób fizycznych i prawnych.
40
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
O nas
„Nowa Konfederacja” to pierwszy w Polsce internetowy miesięcznik idei.
Koncentrujemy się na tematyce politycznej o znaczeniu strategicznym. „NK”
to medium misyjne, tworzone przez obywateli – dla obywateli. Jako pierwsi
w Polsce działamy profesjonalnie wyłącznie dzięki wsparciu Darczyńców.
Stawiamy sobie trzy cele główne.
Po pierwsze, chcemy tworzyć miejsce poważnej debaty
o państwie i polityce.
Dziś takiego miejsca w Polsce brakuje. Wskutek postępujących procesów
tabloidyzacji oraz uzależnienia mediów opiniotwórczych od partii i wielkiego
kapitału, brak ten staje się coraz bardziej dotkliwy.
Stąd, w środowisku skupionym dawniej wokół kwartalnika „Rzeczy
Wspólne” – poszerzonym po rozstaniu z Fundacją Republikańską w kwietniu
2013 o nowe osoby – powstał pomysł stworzenia internetowego tygodnika/miesięcznika idei. Niekomercyjnego i niezależnego medium, wskrzeszającego
formułę głębokiej publicystyki. Mającego dostarczać zaawansowanej wiedzy
o polityce w przystępnej formie.
Nasz drugi cel to pełnienie roli pośrednika
między światem ekspercko-akademickim a medialnym.
Współczesna Polska jest intelektualną półpustynią: dominacja tematów
trzeciorzędnych sprawia, że o sprawach istotnych mówi się i dyskutuje rzadko,
a jeśli już, to zazwyczaj na niskim poziomie. Niemniej w świecie akademickim
i eksperckim rodzą się niekiedy ważne diagnozy i idee. Media głównego
nurtu przeważnie je ignorują. „Nowa Konfederacja” – ma je przybliżać.
Cel trzeci to aktualizacja polskiej tradycji republikańskiej.
Republikanizm przyniósł swego czasu Polsce rozkwit pod każdym względem.
Uważamy, że jest wciąż najlepszym sposobem myślenia o polityce – i uprawiania
jej. Co więcej, w dobie kryzysu demokracji, jawi się jako zarazem remedium
i alternatywa dla liberalizmu. Jednak polska tradycja republikańska została
w dużym stopniu zapomniana. Dążymy do jej przypomnienia i dostosowania
do wymogów współczesności.
Dlaczego konfederacja? Bo to instytucja esencjonalna dla polskiej tradycji
republikańskiej – związek obywateli dążących razem do dobra wspólnego
w sytuacji, gdy inne instytucje zawodzą. W naszej historii konfederacje bywały
chwalebne (konfederacja warszawska 1573 r., sejmy skonfederowane jako
remedium na liberum veto), bywały też zgubne (Targowica). Niemniej, zawsze
były potężnym narzędziem obywatelskiego wpływu na politykę.
Dzisiejszy upadek debaty publicznej domaga się nowej konfederacji!
41
Internetowy Miesięcznik Idei, nr 6 (60)/2015, 3–30 czerwca 2015
www.nowakonfederacja.pl
„Nową Konfederację” tworzą
Stali Darczyńcy:
Dziewięćdziesięciu Siedmiu Anonimowych Stałych Darczyńców, Andrzej Dobrowolski, Paweł Gałus, Bartłomiej Kachniarz, Piotr Kubiak, Michał Macierzyński,
Jerzy Martini, „mieszkaniec Bytomia”, Marek Nowakowski, Krzysztof Poradzisz
Pozostali Darczyńcy:
Stu Czterdziestu Anonimowych Darczyńców, Jacek Bartosiak, Piotr Remiszewski,
Piotr Woźny.
(Lista Darczyńców jest uaktualniana na początku każdego miesiąca)
Redakcja:
Michał Kuź, Bartłomiej Radziejewski (redaktor naczelny), Aleksandra Rybińska,
Stefan Sękowski, Piotr Trudnowski
Stali współpracownicy:
Jacek Bartosiak, Michał Beim, Krzysztof Bosak, Tomasz Grzegorz Grosse,
Maciej Gurtowski, Bartłomiej Kachniarz, Krzysztof Koehler, Andrzej Maśnica,
Rafał Matyja, Anna Mieszczanek, Barbara Molska, Agnieszka Nogal, Tomasz
Pichór, Adam Radzimski, Krzysztof Rak, Stefan Sękowski, Zbigniew Stawrowski,
Tomasz Szatkowski, Stanisław Tyszka, Krzysztof Wołodźko, Piotr Woyke
Grafika (okładki): Kinga Promińska
Korekta i redakcja stylistyczna: Katarzyna Derdulska
Skład: Rafał Siwik
Wydawca: Fundacja Nowa Rzeczpospolita
Kontakt: [email protected]
Adres (wyłącznie do korespondencji):
Fundacja Nowa Rzeczpospolita
Al. Solidarności 115, lok. 2, 00-140 Warszawa
42