Kobieta ktora widziala za duzo 5.indd

Transkrypt

Kobieta ktora widziala za duzo 5.indd
Śpiewające kanarki
Pierwszy śnieg, który zaczął padać tego dnia, przypomniał
mi święta Bożego Narodzenia i pełne żalu słowa męża: „Choinki też nie będzie?”. Pomyślałam, że drzewko musi być –
dla Sidneya.
Następnego dnia była sobota. Mąż, dla którego to był
dzień wolny, od rana przeglądał gazety, które właśnie dotarły do Waszyngtonu z Rosji. Wieczorem miał przyjść na
kolację Paul Ericson.
Parking przed „Searsem”, gdzie sprzedawano choinki,
był zapełniony ludźmi. Wiele radosnego hałasu i dźwięki
kolęd. Ludzie uśmiechali się do siebie i pozdrawiali słowami: „Merry Christmas”. Nagle spoza drzewek wyjrzała
twarz Earmana.
– Nie bój się, Kaya. Nie przyszedłem cię skrzywdzić.
Zrobiłam krok w jego stronę.
– Tak samo jak kilka dni temu? – zapytałam.
Earman pokręcił przecząco głową. Jego rudoblond włosy,
zawsze tak starannie uczesane, teraz były rozwichrzone. Na
twarzy miał dwudniowy zarost. Zielonkawe oczy, które zwykle figlarnie patrzyły na świat, wypełniał strach. Miał na sobie tę samą cieniutką bluzę co tego dnia, kiedy go pchnęłam
nożem, ze śladami tego incydentu. Lee zauważył, że patrzę
na to miejsce.
167
– Mam nadzieję, że nie masz ze sobą noża – próbował
żartować.
– Nie, ale mam broń. Czego ode mnie chcesz?
– Chciałem cię przeprosić. Czekałem, aż wyjdziesz
z domu, bo twój mąż by mnie nie wpuścił. I pojechałem
za tobą.
– Nigdy więcej tego nie rób. Zdaję sobie sprawę, że
już nie jestem bezpieczna i że albo ty, albo Martin, któryś
w końcu mnie zabije. Za dużo wiem. Cóż, zginę, walcząc
o prawdę i sprawiedliwość. Ale jeśli jeszcze raz zobaczę, że
za mną łazisz, to ja cię zabiję.
Poszłam do kasy, ciągnąc za sobą choinkę. Gdy zmierzałam już w stronę samochodu, Lee mnie dogonił.
– Poczekaj, Kayu, nie odchodź. Jesteś moim jedynym
przyjacielem. Nie zabiłem Alana i Donny. Dlaczego mi nie
wierzysz?
– Bo ciągle kłamiesz i kręcisz. Tak już to wszystko zamotałeś, że może wkrótce sam nie będziesz wiedział, co zrobiłeś, a co wymyśliłeś. Zabiłeś czy znalazłeś zabójcę – co to
za różnica?
Położyłam choinkę na ziemi, obok samochodu. Podeszłam do Earmana.
– Rozejrzyj się dookoła. Przypatrz się, jak ludzie radują
się z powodu nadchodzących świąt. Alan i Donna już nigdy nie będą cieszyć się świętami, nigdy nie usłyszą kolędy,
nie zobaczą drzewka. Ty i Martin odebraliście im tę radość.
Byli tacy młodzi. Za sześć tygodni mieli brać ślub.
Podniosłam choinkę i przymocowałam do dachu samochodu. Odjeżdżając, słyszałam kolędy i widziałam Earmana
stojącego ciągle w tym samym miejscu z ręką podniesioną
na pożegnanie.
Podczas kolacji mąż i Paul Ericson namawiali mnie, żebym wyjechała do Szwajcarii. Zamieszkałabym przez jakiś
168
czas z bratem i bratową w domu, który kupiliśmy na spółkę
w peryferyjnej, uroczej dzielnicy Zurychu. Co roku jeździliśmy tam na narty. Mąż po dwóch tygodniach wracał, a ja
zostawałam na miesiąc.
Odmówiłam.
Śnieg, tak rzadki w Waszyngtonie, zaczął mocno sypać.
Chłopak, który dostarczał „The Evening Star”, spóźniał się.
Wyjrzałam niecierpliwie przez okno. Kroczył właśnie powolutku po śniegu, ciągnąc za sobą sanki. Zamiast przynieść
gazetę pod drzwi, jak to zazwyczaj robił, rzucił ją w stronę
schodów.
Nasz dom stoi na wzgórzu, z ulicy do drzwi prowadzi
dziesięć schodków. Postanowiłam zejść i przynieść gazetę.
Kiedy wyciągnęłam po nią rękę, usłyszałam jakiś świst koło
głowy. Pewnie dzieci bawią się petardami, pomyślałam. Potem usłyszałam drugi i trzeci świst. Nagle zrozumiałam: ktoś
do mnie strzela. Zgięta wpół, rzuciłam się do domu.
– Ktoś do mnie strzela! – krzyknęłam.
Gdy przyjechała policja, byłam już w łóżku. Śledczy przeszukiwali okolicę domu, a ja leżałam z kołdrą naciągniętą
na głowę. Nie chciałam nic widzieć ani słyszeć.
Na drugi dzień wyleciałam do Szwajcarii. Na waszyngtońskim lotnisku Dulles – zimnym, obcym i nieludzkim –
żegnali mnie mąż i Paul.
– Będzie mi cię brakowało – szepnął Sidney. Jego duże
piwne oczy patrzyły na mnie ze smutkiem. Bez słowa pogłaskałam go po twarzy.
Paul powiedział czule z wysokości swoich prawie dwóch
metrów:
– Uważaj na siebie, mała.
Kiedy przechodziłam przez barierkę, odwróciłam się na
169
chwilę. Chciałam podnieść rękę, żeby pomachać im na pożegnanie, ale opuściłam ją w pół ruchu. To byłby pusty gest.
Łzy spływały mi po twarzy.
Spoza niebieskawej mgiełki wyłoniły się budynki lotniska
w Zurychu. W terminalu niecierpliwie wypatrywałam brata.
Wyrósł przede mną nagle. W ręku trzymał kwiaty, a jego
oczy śmiały się do mnie. Był wprawdzie rok młodszy, ale
zawsze traktował mnie jak młodszą siostrę. Może dlatego,
że był wysoki, a ja niska? Nagle wróciły wspomnienia z Nakła: staw, wędka, ja zawsze krok za nim.
Zostałam z bratem i jego żoną Helgą prawie trzy tygodnie. Chodziliśmy na długie spacery, jeździliśmy na nartach.
Ostatniego piątku przed wyjazdem pojechaliśmy z bratem
na długą przejażdżkę saniami. W pewnej chwili koń stanął
dęba. Nic go nie przestraszyło, bo ulica była pusta. Krzyknęłam i schowałam głowę w ramionach brata.
– Nie bój się, Kayu – próbował mnie uspokoić Waldy.
Patrzył na mnie swoimi ciemnymi, poważnymi oczami. –
Przy mnie nic ci nie grozi. Coś musiało przestraszyć konia.
– O nie. Ktoś go zatrzymał. Dał mi znak. Wiem kto.
– Na miłość boską, Kayu, myślałem, że już wyrosłaś
z tych głupot. Czasami, gdy jako dziecko gadałaś o tych
dziwnych zjawiskach, sam zaczynałem się bać. Pamiętasz,
jak byliśmy razem w domu, gdy mama umierała w szpitalu
w Tarnowskich Górach? Popatrzyłaś na zegar i powiedziałaś: mama umarła. Dlatego zegar stanął. Ale ja widziałem, że
wskazówki się poruszają. Miałaś jednak rację. Mama zmarła
o drugiej po południu, dla ciebie wówczas stanął czas. –
W głosie brata czułam troskę.
– Nie chcę wiedzieć, co mnie spotka. Nie chcę widzieć
zmarłych. Nie chcę z nimi rozmawiać. Oni sami do mnie
170
przychodzą, jakby mnie wybrali na swojego łącznika z tymi,
których zostawili na ziemi. Przykro mi, jeśli czujesz się przy
mnie nieswojo.
– Zawsze różniłaś się od innych dzieci. Gdy utopił się
Pawełek, przez całe tygodnie po jego śmierci mówiłaś do
niego, jakby ciągle żył. Zachowywałaś się tak, jakby wszyscy go widzieli i każdy mógł z nim rozmawiać. Myślałem,
że z tego wyrosłaś, że to były tylko dziecinne rojenia.
– Nadal rozmawiam z mamą i z Jurkiem. Opowiadam
im, co się dzieje w moim życiu. Mamę często proszę o radę.
Nikomu o tym nie mówię. Tylko tobie, bo ty jesteś częścią
mojego życia. Opiekowałeś się mną zawsze i rób to dalej,
proszę.
Brat przytulił mnie. Powiedział woźnicy, żeby nas zawiózł do „Rudi’s”. Była to kawiarenka, w której podawano najlepszy tort orzechowy ze śmietaną. W kącie siedział właściciel – właśnie Rudi – i śpiewał, przygrywając
sobie na pianinie, piosenki z lat trzydziestych. Jego lekko
zachrypnięty głos upodabniał go do hollywoodzkiego piosenkarza Hoagy’ego Carmichaela. Och, jak Rudi śpiewał
Ramonę, Małego gigolo i tę starą piosenkę Ala Johnsona
Sonny Boy.
Śpiewał ją po niemiecku:
Strahlende Sterne
leuchten für dich gerne,
Ich hab dich lieb, Sonny Boy.
Po kawie i dużych porcjach tortu poszliśmy piechotą
Bahnhofstrasse – najbogatszą ulicą świata.
Za skromnymi frontonami kamienic kryły się banki,
w których miliarderzy trzymali swoje fortuny, a pomiędzy
bankami sklepy, które kusiły bogactwem. Gdy mijaliśmy
171
sklep jubilerski, pomyślałam, że przypomina dekoracje teatralne do Szecherezady Borodina.
Nagle drzwi jednego z eleganckich sklepów z kolekcją
Coco Chanel otworzyły się i przemknęła obok nas znana
gwiazda Hollywoodu. Za nią snuł się zapach drogich perfum.
– Jak się ma twój syn, a mój jedyny bratanek? – zwróciłam się do brata.
– Dziękuję, że o nim pomyślałaś. Ludzie już o niego
nie pytają. To przez Helgę. Chce, żeby wszyscy o nim zapomnieli. Nie potrafi zaakceptować, że mamy upośledzone
dziecko. – Waldy przystanął. – Ale dla mnie jest synem i zawsze będzie. Choć serce mnie boli, gdy go widzę i myślę
o nim. Życie nie było łaskawe ani dla mnie, ani dla ciebie,
Kayu, twój syn nie żyje, a mój nawet nie wie, że jestem jego
ojcem. Ma piękną twarz. Duże niebieskie oczy i ciemne
włosy, jak twoje. Jest bardzo wysoki.
– Mam w Waszyngtonie młodego przyjaciela, jest bardzo wysoki, patrząc z góry, mówi do mnie „mała”.
– Jest dla ciebie trochę jak syn?
– Nikt nigdy nie będzie dla mnie jak syn. Ale to prawda,
że ciągnie mnie do młodych. Patrząc im w oczy, szukam
mojego Jurka. Zawsze mnie to będzie bolało.
– Jesteś szczęśliwa? – zapytał brat szeptem. – Twój amerykański mąż robi wrażenie zimnego i nieprzystępnego.
– Co za ironia. – Uśmiechnęłam się. – On tak właśnie
mówi o mnie. Że jestem chłodna i nieprzystępna.
– Chłodna na pewno nie jesteś. Nieprzystępna – o tak,
bywasz, gdy chcesz. Mama też taka była. Tak, jesteś podobna
do mamy. Również fizycznie. Tylko mama miała ciemne
oczy, które ja po niej odziedziczyłem, a ty masz fiołkowe.
Ale patrzysz na świat jak mama. Też miała takie nieruchome
172
spojrzenie. I śmiejesz się jak mama – jakbyś chciała ukryć
siebie i to, co myślisz. Nikt cię naprawdę nie zna.
– Pamiętasz moją Aranę, Waldy? Ona też mówiła, że
nikt mnie nie zna.
– Och, ten twój domowy cerber. Co z nią? Macie kontakt?
– Tak, piszemy do siebie. Ona wie, że rozmawiam ze
zmarłymi. Ciągle nazywa mnie gołąbkiem.
– Ty gołąbek? Raczej sokół.
Roześmiałam się.
– Tak. Sokół. Czarownica, twarde babsko. Tak mnie
ktoś niedawno nazwał.
Wiedziałam, że jestem nieprzystępna, nawet dla bliskich,
ale nie chciałam już dłużej o tym rozmawiać.
– Moglibyśmy pojechać jutro na narty? Ale wysoko
w góry, nie na oślą łączkę.
– Oczywiście.
Narciarze na stoku wyglądali jak kosmici. W nowoczesnych
goglach, najnowszych modelach butów i drogich kombinezonach. Jak to się stało, że my, bez tego sprzętu, w maleńkim
śląskim Nakle nauczyliśmy się tak dobrze jeździć? – pomyślałam.
Brat na chwilę podniósł gogle i w jego śmiejących się
oczach zobaczyłam tę samą radość, którą widziałam w nich,
gdy jeździliśmy na nartach zrobionych przez tatę ze starej
beczki. Sprawdziłam zapięcia butów i rzuciłam do brata:
– Gotowe.
Wiatr targał moją kurtkę i smagał twarz. Narty sunęły po
śniegu jak po maśle. Miałam uczucie, że wyrosły mi skrzydła.
Jeszcze trzysta metrów, dwieście... Meta. Jestem pierwsza.
173