LOVE NEVER DIES – dyrektor Wojciech Kępczyński dzieli się
Transkrypt
LOVE NEVER DIES – dyrektor Wojciech Kępczyński dzieli się
LOVE NEVER DIES – dyrektor Wojciech Kępczyński dzieli się wrażeniami po spektaklu Jestem wielbicielem muzyki Andrew Lloyda Webbera i każde jego dzieło robi na mnie ogromne wrażenie. Temu musicalowi dodają smaku delikatne nawiązania do UPIORA W OPERZE. Muzyka była cudowna, a do tego zagrana przez świetną orkiestrę. Artyści prezentowali fantastyczny poziom. Oczywiście miałem pewne wątpliwości po lekturze książki Forsytha „Upiór Manhattanu”, która najlepsza nie jest. Na szczęście pracują nad takimi projektami specjaliści od librett musicalowych – w tym przypadku świetny Ben Elton – i dalszy ciąg UPIORA okazał się bardzo interesujący. Nie wiem, czy mogę zdradzać treść, bo zaskoczenie jest duże na samym końcu, ale wiadomo, że Christine z Raoulem i synem przybywają do Ameryki na zaproszenie tajemniczego impresaria… Jest w tej inscenizacji kilka przepięknych plastycznie scen. Scenograf umieścił tego nowego UPIORA w secesji – doszukałem się elementów przypominających Mehoffera czy Wyspiańskiego. Przenosi to spektakl w inną epokę i bardzo dobrze wygląda na scenie. Jesteśmy w Nowym Jorku na początku XX wieku, co narzuca wyraźny styl. Osobny atut to piękne połączenie scenografii teatralnej i projekcji – animacji i filmu. Obecnie jest to dominujący trend, a w tym musicalu zrobione zostało perfekcyjnie. Największe zastrzeżenia mam do finału spektaklu. Powiedziałem to zresztą po przedstawieniu producentom musicalu. Warto chyba pomyśleć nad nieco innym rozwiązaniem, bo finał jest zbyt długi, a zakończenie – nie do końca czytelne. Niewykluczone, że zostanie to jeszcze dopracowane – po to w końcu urządza się prezentacje przedpremierowe. Po kilku takich drobnych poprawkach, LOVE NEVER DIES może stać się kolejnym wielkim przebojem na West Endzie, na Broadwayu, a może także na ulicy Nowogrodzkiej. Jak zwykle przy naszych polskich produkcjach pewne rzeczy bym pozmieniał, być może przyspieszył nieco tempo. Tymczasem jednak wielkie chapeau bas dla twórców i wykonawców LOVE NEVER DIES. Jest rzecz jasna teoria, że sequele się nie sprawdzają – kto na przykład pamięta drugą część DIRTY DANCING? Bardzo trudno jest mi dzisiaj przewidzieć, jakie będą losy tego musicalu. Ale w rozmowie po przedstawieniu powiedziałem producentom, że musical is born. Bo mówimy tyle o „kryzysie musicalu”, zwłaszcza na Broadwayu. O tym, że nie powstają ostatnio wielkie, nowe dzieła, na miarę UPIORA właśnie. Mam nadzieję, że LOVE NEVER DIES otworzy nową drogę dla gatunku i pokaże, że musical nie umarł, że ma się dobrze. I że – co najważniejsze – widzowie będą chodzić na ten i na inne musicale. Myślę, że ten spektakl ma szanse wskazać drogę, co trzeba zrobić, aby przywrócić musicalowi niezwykłą popularność, jaką cieszył się ten gatunek w latach 70. i 80. Chciałbym, aby cały światowy teatr muzyczny rozkwitał. Jestem przekonany, że nasza rekordowa publiczność UPIORA W OPERZE – polską inscenizację obejrzało już ponad pół miliona widzów – przyszłaby chętnie na drugą część, jaką jest LOVE NEVER DIES. Choćby dla samego porównania obu części. Mogę się spodziewać, że porównania wypadałyby na korzyść części pierwszej, ale to nie znaczy, że druga część nie zasługuje na obejrzenie. Przeciwnie. I w moim odczuciu, tysiące widzów odwiedzających teatr przy Nowogrodzkiej, powróciłyby do nas zwabione aurą jednego i drugiego dzieła. Gorzej, że – wbrew tytułowi – w kontynuacji UPIORA W OPERZE, love niestety dies. Ale jest pięknie.