artykuł Daniela Wyszogrodzkiego
Transkrypt
artykuł Daniela Wyszogrodzkiego
LOVE NEVER DIES – UPIÓR KONTRATAKUJE! Świat musicalu wstrzymał oddech: 9 marca 2010 Andrew Lloyd Webber prezentuje w Londynie kontynuację „Upiora w operze”. Miałem szczęście obejrzeć ten niezwykły spektakl na pokazie przedpremierowym. W całej historii musicalu nie było do tej pory projektu, który wzbudzał podobne kontrowersje. I to na całe lata przed powstaniem! Lord Lloyd Webber postanowił uszczęśliwić swoich fanów, ale takie próby mają często nieprzewidywalny skutek. Na początek nieco statystyki. Oryginalny musical „Upiór w operze” odniósł spektakularny sukces. Blisko ćwierć wieku po londyńskiej premierze spektakl nadal wystawiany jest codziennie w Londynie i w Nowym Jorku. Po obu stronach Atlantyku przekroczył już liczbę 9000 przedstawień. Na Broadwayu nadal jest hitem numer jeden w historii, w Londynie ustąpił jedynie „Les Misérables” – musical według powieści „Nędznicy” Hugo w styczniu 2010 przekroczył magiczną liczbę 10 000 spektakli. Oryginalny „Upiór” zapisał się w historii nawet w Polsce – warszawski Teatr Muzyczny ROMA wystawił w lutym 500. przedstawienie, a spektakl obejrzało rekordowe pół miliona widzów! Fantastycznie. Ale to właśnie tutaj leży problem. Czy można porywać się na klasykę, zajmująca tak utrwaloną pozycję w światowej kulturze popularnej? I czy publiczność naprawdę chce obejrzeć „dalsze losy” Upiora? Sequel do książki sprzed niemal wieku? Zbiorowa świadomość może się okazać materiałem wybuchowym, kiedy potrząsa się nią zbyt silnie. A z drugiej strony: przecież miliony ludzi od lat pytają od sequel… Odpowiedź na te pytania przyniosą najbliższe miesiące i lata. Mówi się w Londynie, że krytycy „ostrzą ołówki”. Część fanów bez ogródek oprotestowała inicjatywę Lloyda Webbera – zaroiło się w sieci od wezwań do porzucenia tego „chorego pomysłu”. To zrozumiałe, że część wielbicieli oryginalnego musicalu chce, żeby wszystko zostało tak jak jest. A zarazem ciekawość publiczności jest olbrzymia. Bo co właściwie mogło się stać z Upiorem po finale, w którym podążał jego tropem mściwy tłum? Jak przeżył? Jakim cudem trafił do Ameryki? I co się stało z miłością, która „nigdy nie umiera”? Uwaga. W tych dwóch akapitach zdradzam fabułę drugiej części. Tak, Upiór przeżył. Madame Giry i jej córka Meg pomogły mu w przedostaniu się do Anglii i dalej. Nowy Świat nie okazał się bardziej przyjazny dla przerażającego odmieńca, który w końcu znalazł swoje miejsce w wesołym miasteczku w Coney Island. Pośród dziwolągów i szarlatanów prowadzi tam wielki show. Jego gwiazdą jest tancerka, Meg Giry, która porzuciła balet, bo kocha się w tajemniczym szefie. Rzecz jasna bez wzajemności – Upiór nadal ma w swoich komnatach manekina o rysach i o figurze Christine. Nie mogąc znieść odrzucenia – chociaż minęło dziesięć lat – Upiór zastawia pułapkę na ukochaną śpiewaczkę, której głos „ożywiał jego muzykę”. Zwabiona horrendalną sumą honorarium gwiazda światowej opery przyjmuje zaproszenie nieznanego impresaria i przybywa do Nowego Jorku z mężem Raoulem i synem Gustavem. Od początku widać, że w tej rodzinie nie dzieje się dobrze. Wicehrabia Raoul nie ma serca dla syna i topi w alkoholu swoje życiowe porażki, nałogowo trwoni bowiem w kasynach fortunę żony, słynnej primadonny. Kiedy zaś syn Christine objawia przed gospodarzem wyjątkowe zdolności muzyczne nie mamy wątpliwości: Gustav jest… dzieckiem Upiora. Raoul staje przed trudnym ultimatum i gra z Upiorem o rodzinę, co ostatecznie pogrąża go we własnych (i w naszych) oczach. Jednak największy cios uderza w wierną Madame Giry i jej córkę. Matka liczyła na fortunę po Upiorze, córka – na jego miłość. Kiedy pomiędzy Christine i Upiorem rozpala się dawna namiętność, Meg Giry porywa chłopca i zamierza go zabić. W finale ginie jednak ktoś inny… Wystarczy. Andrew Lloyd Webber dokładnie opisał swoje zmagania z fabułą tego dzieła – zajęło mu ono ponad 20 lat (w tym czasie stworzył oczywiście wiele innych przedstawień). Teraz najważniejsza jest muzyka, ta zaś nie zawodzi. Eklektyczna i czasami zupełnie „od czapy” (od wodewilu po rock), nie tyle towarzyszy opowieści, co jest jej motorem napędowym. Są w niej miejsca przepiękne, takie jak aria tytułowa, czy solowy popis Upiora „Til I Hear You Sing”. Są zabawne – kapitalny kwartet „Dear Old Friend” (kiedy bohaterowie oryginalnej opowieści spotykają się po latach). Na mnie największe wrażenie wywarł porywający „pojedynek” słowny Upiora i Raoula z początku drugiego aktu, „Devil Take The Hindmost”. Lecz fantastyczne wrażenie wywołują także sekwencje „jarmarczne” z Coney Island („Heaven By The Sea”). Tematem „tajemniczym”, niejako przypisanym do opowieści o Upiorze, jest tym razem „Beautiful” – piosenka małego Gustava. Warto podkreślić, że poza jednym, nieznacznym wyjątkiem, kompozytor zdecydował się nie ulegać pokusie cytowania tematów z UPIORA W OPERZE. Jest to więc wyłącznie muzyka premierowa. Lloyd Webber twierdzi, że pisał ją przez ostatnie 18 miesięcy [z dwoma wyjątkami, ale kompozytor sam tłumaczy to dokładnie w tekście do programu]. Oczywiście jego wielbiciele nie zapomnieli, że przymierzał się kilkakrotnie do napisania musicalu według „Mistrza i Małgorzaty”, a część muzyki z LOVE NEVER DIES ma wyraźnie słowiański charakter (via Rachmaninow przede wszystkim, ale i Szostakowicz z pewnością nie jest Lloydowi Webberowi obcy). Grunt, że jest to muzyka nowa. Bo muzyka ze spektaklu robi tak powalające wrażenie, że dosłownie nie mogę się doczekać edycji płytowej. A ta jest już gotowa i czeka jedynie na premierę musicalu. LOVE NEVER DIES to w specjalnym wydaniu 2CD i DVD z materiałami dodatkowymi. Album ukazuje się w tym tygodniu w Wielkiej Brytanii, w przyszłym zaś – za granicą. Atrakcje przedstawienia LOVE NEVER DIES zaczynają się od muzyki, ale bynajmniej się na niej nie kończą. Inscenizacja to autonomiczny walor tego przedstawienia. Reżyserował je Jack O’Brien, amerykański mistrz, którego bogaty dorobek obejmuje przedstawienia tak różne, jak dramaty Szekspira, „Porgy And Bess” czy… „Hairspray”. Ostatnio zdobył kilka prestiżowych nagród za „Wybrzeże Utopii” Toma Stopparda, jest także doświadczonym reżyserem operowym związanym z Metropolitan Opera. Scenografia, dzieło Boba Crowleya, zapiera dech w piersiach. Teatr muzyczny zrobił wielki krok naprzód od czasu premiery „Upiora w operze” w 1986 roku. A są w LOVE NEVER DIES sceny, w których widać nie tylko teraźniejszość, ale przyszłość musicalu. Dyrektor warszawskiej ROMY, Wojciech Kępczyński, nawiązał w rozmowie z twórcami przedstawienia właśnie do jego walorów inscenizacyjnych, kiedy powiedział: Musical is born. LOVE NEVER DIES wyznacza standardy, o jakich się dotychczas nie śniło. Pozostaje w pamięci kalejdoskop scen. Projekcje Coney Island z początków wieku. Wyjście pasażerów z transatlantyku i wjazd kryształowej karocy. Oczywiście komnata Upiora. Tym razem – zgodnie z intencjami twórców – żyje on ponad swoją domeną, a nie pod nią, jak miało to miejsce w Paryżu. Nadal jest to jednak istny gabinet osobliwości, a cyrkowe sztuczki potęgują atmosferę niesamowitości i tajemnicy. W musicalu najważniejsze są jednak głosy i to aktorzy Andrew Lloyda Webbera zbierali owacje na stojąco – Ramin Karimloo (Upiór) i Sierra Boggess (Christine). Doskonali głosowo, doskonali aktorsko – po prostu: doskonali. A magnetyzm i zmysłowe wibracje, jakie we dwoje wyzwalali, udzielały się całej publiczności. Dodatkowym walorem obojga aktorów jest ich niezaprzeczalna atrakcyjność. Byłem także pod wrażeniem wspaniałej Summer Strallen w roli Meg Giry. To ważna i trudna rola. Dziewczyna zaczyna od tego, że jest wielką gwiazdą wielkiej rewii (i tutaj faktycznie pokazuje cuda, śpiewając i tańcząc „Bathing Beauty”). W trakcie spektaklu jej rola nabiera dramatyzmu i wielowymiarowości. Aż po tragiczny finał. Ale Summer Strallen ma wszystko – talent, urodę, wdzięk. Oni tam wszyscy mają… wszystko. A jakie są mankamenty tego projektu? Ja sam miałem z nim od początku problem natury podstawowej. Nie podobał mi się pomysł „kontynuowania historii Upiora”. Ale nie z przyczyn sentymentalnych, choć przywiązałem się niebywale do „warszawskich” realiów Opera Garnier w Paryżu, prezentowanych tak pięknie na scenie Teatru ROMA. Obawiałem się najbardziej „degradacji Upiora”. Bo jak to? Z Paryża do Coney Island? Doskonale znam Coney Island, jak każdy, kto mieszka na Brooklynie. Dzisiaj jest to miejsce upadłe, smutny relikt minionej epoki, której pamiętać nie mogę, ale której świetność wydaje się dziś niepojęta. Oczywiście świetność Coney Island to fakt, niestety faktem pozostaje także radykalność przemiany: z opery do lunaparku?... Upiór w oryginalnym przedstawieniu – tak jak w powieści Gastona Leroux i w jej licznych ekranizacjach – jest Duchem Opery, księciem nocy, artystą-arystokratą. Tu, jako impresario wesołego miasteczka, traci wiele z aury tajemniczości. W jednej ze scen – uwaga, zdradzam zaskakujący moment – podszywa się pod… barmana w spelunce dla straceńców położonej pod Mostem Brooklyńskim. LOVE NEVER DIES ma wszelkie walory wspaniałego dzieła teatru muzycznego i byłbym tym musicalem zachwycony bez zastrzeżeń, gdyby nie to, co z postacią Upiora zrobili twórcy sequelu. Spotkana po latach Christine jest żoną i matką, ale przede wszystkim primadonną światowej sławy. Takiego rozwoju wypadków można się było spodziewać po zakończeniu UPIORA W OPERZE. Jej mąż Raoul, romantyczny kochanek, stał się romantycznym nieudacznikiem, ale to postać z głębią, a ojcostwo Gustava tłumaczy – na poziomie podświadomości – rozgoryczenie wicehrabiego. Losy obu pań Giry, matki i córki, związane są z Upiorem na dobre, ale czy także na złe?... Nowe wątki wszystkich tych postaci poprowadzone są w interesujący i wiarygodny sposób. Uważny widz na upartego doszuka się w akcji UPIORA W OPERZE momentu poczęcia Gustava – niech im będzie. Problematyczny pozostaje jedynie sam Upiór, bo tak mało w nim zostało… z Upiora. Czepiam się? Obawiam się, że nie jestem w tych zastrzeżeniach odosobniony. A reasumując: dla mnie nie musiał to być Upiór. Lecz najnowszy musical Lloyda Webbera zachwyca dzięki temu i pomimo tego. Musical LOVE NEVER DIES jest porywającym widowiskiem o imponującej inscenizacji. Spodziewam się ocen skrajnych – potępienia i zachwytu. Krytycy ostrzą ołówki? Szykują się na bal, bo czekali na taką okazję od lat. Nowe dzieło Lloyda Webbera nietrudno będzie sprowadzić do absurdu i zganić. Oby znaleźli się wśród niech ludzie na tyle bezstronni, by nie przeoczyć licznych i niewątpliwych atutów tego musicalu. A publiczność? I tutaj można się spodziewać dość radykalnej polaryzacji ocen. Przyjdzie tłumnie wiedziona ciekawością. I albo tę nowa opowiastkę kupi, albo nie. Ale nie wyjdzie obojętna. Bo tylko miłość fanów do Lloyda Webbera nie umiera nigdy. Czy narażę się nowojorskim Czytelnikom wypominając… zmierzch Broadwayu? Musical amerykański wyznaczał standardy przez niemal sto lat – od Gershwina po Bernsteina. Były to jednak często standardy czysto rozrywkowe. Z czasem przy całym profesjonalizmie śpiewu, tańca i aktorstwa – tych trzech komponentów, bez których nie ma musicalu – Broadway zaczął zjadać własny ogon. Oznaką końca amerykańskiej supremacji było bijące rekordy przedstawienie „A Chorus Line” – musicalu o robieniu musicalu, ostatniego wielkiego amerykańskiego sukcesu na Broadwayu. Potem zaś przyszli twórcy europejscy, Andrew Lloyd Webber i ClaudeMichel Schönberg. Czyli „Jesus Christ Superstar” i „Koty”. Czyli „Miss Saigon” i „Les Misérables”. Czyli teatr muzyczny w odróżnieniu od „czystego” musicalu z Broadwayu. Literackie spektakle z muzyką. Przedstawienia teatralne, w których najważniejszy jest tekst, a wszystko inne – śpiew i taniec – musi być podporządkowane fabule dramatycznej. Albo – jak w przypadku „Kotów” – jej absolutnemu brakowi. Dzisiaj Broadway to drugie światowe centrum musicalu, gdzie największe sukcesy odnoszą repliki spektakli z londyńskiego West Endu. Trzy największe tytuły w całej historii (!) Broadwayu, to dzisiaj „Upiór w operze”, „Koty” i „Les Misérables”. Dzieła Anglika i Francuza. Największy zaś ostatnio sukces amerykańskiego twórcy, czyli „Producenci” Mela Brooksa, to musical będący pastiszem formy musicalu i całej tradycji Broadwayu. Kolejny przejaw schyłku. A czemu służy ta dygresja? Nadziei. Nadziei, że najnowsze dzieło Lloyda Webbera odniesie w Nowym Jorku spektakularny sukces. Oryginalny „Upiór w oprze” jest nadal grany na Broadwayu. Akcja nowej części dzieje się w Coney Island i realia (umowne, ale jednak) można określić jako amerykańskie. Upiór przyjechał do Ameryki i tutaj znajdują rozwiązanie wszystkie wątki tej wielowarstwowej opowieści. Może więc amerykańska publiczność pokocha ten kontrowersyjny sequel, tak jak pokochała kontynuacje licznych filmowych hitów? Mam nadzieję, że tak się stanie. Daniel Wyszogrodzki [NOWY DZIENNIK (Nowy Jork) – wydanie weekendowe, 6-7 marca 2010]