Szept Płomień ogniska sięgał ramionami coraz dalej, starając się
Transkrypt
Szept Płomień ogniska sięgał ramionami coraz dalej, starając się
Szept Opowieść Khurd Płomień ogniska sięgał ramionami coraz dalej, starając się dotknąć gwiazd. Jej towarzysze siedzieli blisko niego by się ogrzać, jedna z wilczyc grała na flecie wprowadzając powietrze w wibracje. Raz na jakiś czas do melodii dołączał dźwięk dzwoneczków, to Terbish poruszając kosturem przypominał o swojej obecności. Selenge drzemała wśród legowiska stworzonego ze skór, nadrabiając ostatnie dni. Sama siedziała z dala od ognia, pod jednym z drzew zawinięta w ciepły koc. Nie należała do ich grupy, nie była jedną z nich. Ale była tu. Już sama nie wiedziała czemu. butsakhAle może słusznie, że się pojawiła? Że nie pozostała na stepie. Może… Chociaż może nic by to nie zmieniło. Tak jak wtedy, z tą dziewczynką. Kiedy ją złapali, obiecała, że chcą ją tylko zaprowadzić do matki, że nie chcą jej zabić. A potem, gdy jej krew wsiąkała w grunt, gdy jej towarzysze leżeli ranni, ona stała patrząc w oczy swej siostry w pieśni. I śpiewały, śpiewały by wyrazić żal, by sprowadzić ją z powrotem. Nikt nie zapytał potem czemu. Może to i dobrze? *** Kolorowe szkiełka powieszone u wejścia do jurty uderzały o siebie dzwoniąc i rzucając na futra barwne plamy. Matka przeczesywała jej włosy kościanym grzebieniem, jednym z tych które ojciec przywiózł ze swoich wypraw i podarował małżonce. Wokół pachniało paloną żywicą i skórami. To był ciepły późnowiosenny poranek. Taki który zapamiętuje się do końca życia. - Khurd! - Głos przebił się przez ściany jurt wywołując ją na zewnątrz. - Chodź no tu. Poderwała się nie czekając na pozwolenie matki. Grzebień zaplątał się w kasztanowe sploty, szarpiąc ją gdy ruszyła ku wyjściu. Targnięta do żywego tym lekkim ukuciem bólu wybuchła płaczem. Wykrzywiła usta w podkówkę i wzbiła swój głos wydając z siebie na wpół histeryczny płacz na wpół krzyk. I w tym momencie czyjeś silne ramiona ją porwały a przed oczami pojawiła się zamazana męska twarz. - Ta…ta. Boli. - Wydukała przez łzy cieknące po policzkach ciepłym strumieniem. - Khurd. - Jej imię było niczym pomruk dzikiego kota gdy je wypowiadał. - Nie płacz. - Podniósł ją wyżej, tak, że miała na wyciągnięcie ręki błyszczące w słońcu szkiełka. Mała bez wahania wyciągnęła piąstkę próbując schwycić zabawkę. - Ktoś chce Cię zobaczyć brzdącu. Pamięta jak wtedy matka podniosła się gwałtownie rzucając w przód by odebrać z jego ramion dziecko. Jak jej twarz wykrzywia ból i chociaż dziś już nie pamiętała jak to oblicze wyglądało, to była pewna, że widziała w nim ból. - Nie! Nie możesz. Nie wolno Ci…- Wyciągnęła ręce, lecz mężczyzna odepchnął ją silnie, rzucając na legowisko ze skór. - Milcz głupia. Nie tobie decydować o tym. - Warknął w odpowiedzi i wyszedł a kolorowe szkiełka uciekły z zasięgu jej dłoni. Z podróży na grzbiecie wierzchowca pamięta dziś niewiele. Ramiona ojca przytrzymujące ją z przodu siodła, wiatr łagodzący gorąc słońca, to, że sierść gniadosza była przyjemnie miękka gdy swoją małą dłonią gładziła jego szyję. Pamięta zimną wodę w strumieniu i wręczone do ręki suszone owoce. I namiot stojący pośrodku ulatujący od wejścia dym i kobietę stojącą w wejściu. Nie rozumiała, czemu schronienie ciemnowłosej nie stoi pośród chat, czemu ojciec zatrzymał się kilka kroków przed nią ani czemu jej twarz znaczyły dwie czarne linie. Z czasem się dowiedziała. Ta kobieta była shulam, tą która wie. Była Wiedźmą i jak każda wiedźma żyła poza społeczeństwem, w pewien sposób z niego wykluczona. Linie które znaczyły jej twarz były zaś dowodem jej posługiwania się mocą, a zarazem ostrzeżeniem. Z czasem ona też takie linie dostała, ale wtedy nie mogła tego wiedzieć. Wiedziała coś innego. Że się nie bała. - To ona? - Spytała strojąca wciąż przy namiocie shulam. Jej ciemne włosy spięte, a po bokach znaczył siwe pasma, zaś twarz kiedyś pewnie piękną toczyły oznaki szarości. - Tak. Ma na imię Khurd. - Odparł ojciec kładąc dłoń na jej ramieniu. - A więc pozostaw swą córkę imieniem Khurd i odejdź. - Powiedziała po czym odwróciła się do namiotu. Jednak zanim znikła pod płachtą odwróciła się jeszcze patrząc na dziewczynkę. - Chodź dziecko. - I znikła. Postąpiła kilka niepewnych kroków w stronę namiotu po czym obróciła się niepewnie w stronę ojca. Ten z twarzą wykrzywioną bólem patrzył jak jego dziecko przepada na wieki, a mimo to skinął głową z przyzwoleniem. Uzyskując zgodę pobiegła w stronę namiotu, ciekawa co znajdzie w środku. Gdy dotknęła dłonią płachty, coś ją jednak powstrzymało. Głos ojca. - Khurd! Zaczekaj. - Stał przy gniadoszu, od którego boku odtroczył pakunek zawinięty w skóry. Bez strachu podszedł do namiotu i przykląkł przed nią wyciągając do niej trzymany pakunek. - Kiedyś ci się przyda. Powinnaś go sama zrobić, ale jesteś jeszcze za mała. Dbaj o niego. Zrobiłem go na wzór takich jak używał lud twojej matki. - Powiedział gdy w jej dłoniach znalazły się skóry owinięte rzemieniami. Tego właśnie dnia dostała swój własny łuk. Tego dnia wykluczono ją z plemienia. Zapamiętała ten dzień jako najszczęśliwszy w swoim życiu. *** A jednak patrząc na wykrzywioną bólem twarz tryntyjskiej zjawy, szczęście tamtego dnia rozmyło się. Przypomniała jej się matka. Jej zielone oczy i twarz otoczona burzą kasztanowych włosów, przytrzymywanych przez taśmę materiału na czole. Różniła się ona od ludzi stepu i dopiero z czasem zrozumiała czemu. Wyjaśniła jej to Shaar, wiedźma która ją uczyła. Jej matka nie była samnijką, była branką najprawdopodobniej z Terali. I prawdopodobnie też była shulam, więc i jej córka musiała nią być. Dlatego nie odziedziczyła więzi z Wielkim Duchem po ojcu, wodzowi plemienia Vurun. Dlatego była odrzucona. Dlatego była obca. Złowiła ponad głowami drzemiących przy ogniu ludzi spojrzenie rudowłosego szamana. I znów w jej uszach zabrzmiały jego słowa „też nie zgadzałem się na śmierć tego dziecka”, ale w przeciwieństwie do niej on zrobi wszystko dla kagnatu. Ona w przeciwieństwie dla niego zrobi wszystko dla Stepu. Khuuuurd… Wyszeptał wiatr wprost do jej ucha. Zamruczała z zadowoleniem w odpowiedzi, podczas gdy dołożone do ognia drwa zajęły się gwałtownie wbijając płomienie jeszcze wyżej. *** Punagra, dina jine jane, Punagra de, Punagra, dina ji. Głos zbieraniny dziesiątki ludzi odbijał się od skał rozrzuconych po stepie i echem wpadał w załomy zbocza. Blask płomieni grał w berka na twarzach poznaczonych czarnymi liniami. Wszechobecny dym kręcił się pomiędzy tańczącymi nadając tej scenie dodatkowej, nienaturalnej głębi. Gdzieś nad tym wszystkim przyczajone obserwowały całe zajście szczyty Gór Kamiennych. Khurd siedziała nieruchomo, jak zaczarowana, bo może i ktoś rzucił na nią jakiś dziwny czar. Nie mogła bowiem oderwać oczu od tańczących i śpiewających ludzi. Ktoś grał na piszczałkach, ktoś wytyczał rytm na bębenku. Ogień strzelał jęzorami ku niebu, podczas gdy dziesiątki postaci krążyły wokół niego, w uderzenia ich stóp wprawiały w ziemię w drżenie. Ich głosy wypełnione mocą zdawały się poruszać dymem, trawą, kamieniami. Wszystko wokół tętniło w rytm stóp uderzających o ziemię. Mogła tylko siedzieć i obserwować, tak jak jej towarzysze. Wszyscy byli młodzi, wszyscy byli dopiero uczniami, ale to dziś mieli dołączyć do kręgów tańczących, dlatego pozwolono im uczestniczyć w amraltyn. Dlatego na ich twarzach zasychał tusz z tatuaży wykonanych przez szamana, tatuaży które miały dać im moc, znaków które na zawsze pozbawiały ich plemienia. Rytm zmienił się, stał się chaotyczny, tak jak i wykrzykiwane słowa pieśni przemieniły się w nieskładne zdania i znaczenia. To ta noc Khurd. Wiatr szeptał jej do ucha. To ta noc. Dym ich otoczył, pożerając wiążący czar, zwalniając magiczne pęta. Czuła tętniącą moc, drżała pod jej wpływem odkrywając jak wiele mogła by przy jej pomocy uczynić. Punagra, dina jine jane, Punagra de, Pun… ra… ji! Słowa docierały do niej z trudem. Ale zrozumiała w momencie w którym siedzący obok chłopak poderwał się z ziemi i skoczył w przód, przez dym. Gdy z pełnym dumy krzykiem odbił się od ziemi by przeskoczyć nad płomieniami i zniknąć po drugiej stornie ogniska. Zrozumiała i pobiegła czując jak wiatr uderza ją w twarz. Trawa była śliska i mokra od rosy. Wokół ogniska ludzie nie przerywali swego tańca. Musiała się schylić i przemknąć pod ich złączonymi dłońmi. Przez ułamek sekundy myślała, że zabraknie jej czasu by się wybić, że wyląduje twarzą wprost w rozzażone węgle. I wtedy poczuła znów moc ukrytą pomiędzy skrzydłami płuc. I skoczyła. Płomienie połaskotały ją po piętach, poczuła ciepło na twarzy a zaraz potem zimno. Była już po drugiej stronie, hamując stopami w czerni ziemi. Obejrzała się by zobaczyć jak ogień sięga do niej ramionami i pod wpływem wiatru cofa się. Też będę tęsknić. Puna….gra…. jine ja..! Wiatr pchnął ją dalej by biegła, by zanurkowała znów pod ludzkimi ramionami i wypadła w czerń nocy. Stopy uderzały w ziemię w rytm bębnów, chociaż jego już nie było. Była tylko noc, był wiatr i gwiazdy na granacie nieba. Była sama. Jak daleko odbiegła od świętujących? To nie ważne Khurd. Szeptał jej do ucha wiatr. To ta noc. Westchnęła. Biegnij. Biegnij i nie zatrzymuj się dopóki nie nadejdzie świt. Biegła. Zatrzymała się dopiero widząc wschodzące słońce. Tatuaże znaczące twarz paliły niczym wypalone. Wiatr zamilkł. *** Pośród drzew coś zaszeleściło. Tupot łap. A może ludzkich stóp? Nerui siedzący jako czujka pośród gałęzi jednego z drzew zagwizdał ostrzegawczo. Wszyscy siedzący przy ogniu podnieśli się gwałtownie, gotowi na przyjęcie niezapowiedzianych gości. I w ciągu tych ułamków sekund zdarzyło się wiele. Wiele więcej niż mogła zarejestrować. Obie szamanki wilka przysiadły do ziemi, niczym psy widzące silniejszego osobnika. Nerui, zsunął się z pnia mając już w rękach wyciągniętą szablę. Strzelanie po nocy z łuku byłoby bez sensu. A Khurd do tej pory zobojętniała, teraz gwałtownie poderwała się z miejsca otwierając z niedowierzaniem oczy. Spomiędzy drzew wyszedł Irbis, a za nim wilki. Jego towarzysze, jego wataha. Obie szamanki będące częścią tej watahy zawahały się patrząc na Selenge, wolno im przywitać się czy nie? Wolno, czy nie? Nie musiały długo czekać, bo przybyły szaman podszedł do zebranych padając przed nimi na kolana. A właściwie nie tyle przed nimi co przed Nią. Przed siostrą Wielkiego Kagana Utherysa Sartiariana z rodu Tarhanitów, przed córką Miry Śnieżnej. Przed Selenge. - Mam wieści pani. Wieści z Samarkandy. Wiatr zawył jej do ucha. *** Wiatr smagał ją po twarzy gdy cięła galopem przez step. Wiatr gwizdał jej do uszu gdy pomiędzy trawami szukała tropów i śladów. Wiatr kołysał ją do snu gdy kryła się pomiędzy kamieniami nocą. Wiatr towarzyszył jej od zawsze. Nie mogła się przed nim ukryć, nie mogła z nim walczyć, nie mogła przed nim uciec. Dlatego postanowiła się z nim zaprzyjaźnić. W końcu nic innego jej nie pozostało. A gdy już tego dokonała, wiatr szeptał jej do ucha jedno słowo. Khurd. *** Gdy już skończył rozmawiać z Selenge, przywitał się z radością wraz z obiema szamankami wilków. Towarzyszące mu zwierzaki, powarkiwały przepychając się między sobą, starając zwrócić uwagę swego przywódcy, Rohini lub Erdene. Prawie namacalna była też obecność ich duchów opiekuńczych. Wszystko to trwało długo, bardzo długo. Dla niej prawie całą wieczność, podczas gdy oni wymieniali się wieloma słowami przy ogniu a ona pozostawała wśród ciemności. Aż wreszcie przyszedł do niej. Pozwolił by przytuliła się do niego, by jej nozdrza podrażnił zapach piżmu i zmęczenia. By spojrzała w jego niepokojące wilcze oczy. A ona pozwoliła by dotknął rozcięcia przecinającego tatuaż. By się uśmiechnął przypominając jak to zrobił. Jak uznał ją za równą sobie. Jak uznał ją za człowieka. Za część swojej watahy nawet jeśli nie była szamanem, ni zwierzęciem. Tak jak tatuaż był znakiem odrzucenia, tak, to, że go przeciął oznaczało, że dla niego to nie jest ważne. Ze na świecie istnieje człowiek który uważa ją za równą. Że może na kogoś liczyć. Za to go właśnie kochała. I dlatego poszła za nim na tą wojnę. Chociaż to nie była jej wojna. Z czasem jednak zrozumiała. To była jej wojna. *** Teral zrównał się z jej krokiem gdy zagłębili się między drzewa. Wiatr w tym świecie szeptał inaczej. Jego słowa były szalone, niezrozumiałe. Mówił o samotności, o smutku, o zemście… O śmierci. Mówił, o światach. Mówił o człowieku którego było wiele, który był wszędzie. Mówił o sobie. Nie mogła jednak się wsłuchać, bo towarzyszący jej mężczyzna postanowił się znów odezwać. - Skoro sama powiedziałaś, że w Samnii czeka Cię śmierć, to czemu nie wyjedziesz gdzieś indziej? Nie wybierzesz wolności? – Spytał z widoczna ciekawością. - Nie zrozumiesz. – Pokręciła głową przyśpieszając, zmierzali do drewnianej osady. Tam gdzie była Ona. Jej siostra w pieśni, ale martwa, oszalała prawie ze smutku. - Możesz przecież uciec. Do Terali na przykład. – Spróbował ją przekonać. - Nie zrozumiesz tego. Nie zrozumie tego nikt kto nie jest częścią stepu. – Skrzywiła się, wyciągając rękę ku górze, wskazując drzewa. – To. To jest jak klatka. Klatka która zamyka się nad twoją głową, dusi, miażdży. Tu wiatr mówi inaczej. Na granicy z Teralą też jest inny. – Przerwała by zaczerpnąć tchu. – Nie zrozumiesz nie będąc częścią tego czym jest step. Czasem mam wrażenie, że tęsknie za lasami jednak gdy się wśród nich znajdę, wiem, że ta tęsknota to tylko złudzenie. To ta niewielka część krwi, która każe mi wrócić do kraju matki. Ale to nie Step. To nie moja ziemia, nie moja dusza. - A jednak to na stepie czeka Cię śmierć. – Nie rozumiał, a ona wspaniałomyślnie postanowiła mu wyjaśnić. - Czeka. Bo ten kto nie wykona rozkazu, to zdrajca. Ja nie wykonałam. Nie zabili mnie, bo tu śmierć nas nie dosięga. A tam mnie dosięgnie. – Zgodziła się z nim w tym jednym ułamku rozmowy. – Może odnajdę pod żebrami sztylet. Może zabije mnie zatruta woda. Może zginę w walce. Może. Może. Albo zginę na własnych zasadach. Wiedząc za co umieram. Z radością. A umrę za Step. – Przekrzywiła głowę. – Nie za Samnię. Samnia to słowa, to intrygi. To Selenge. A ja umrę dla ludzi. Dla tych prostych ludzi którzy mnie odrzucili. - To, to oznacza ten tatuaż? – Spytał znów Derwan. Był ciekaw. Nie broniła mu, lubiła go. Był odważny i zacięty w walce. – Że jesteś odrzucona? - To oznacza, że jeśli przyjdę do osady i poproszę o wodę to pogonią mnie psami. To oznacza, że jeśli przyjdę do osady i poproszę o trochę jedzenia to przegonią mnie kijami. Ale to oznacza, że jeśli oni odnajdą mnie na stepie i powiedzą „Khurd, daj mi leków bo moje dziecko ma gorączkę” to ja dam mu tych leków. Bo takie jest nasze miejsce w społeczeństwie. Nas, wiedzących. Naszym plemieniem jest zgromadzenie. Widzimy się raz na jakiś czas. Jesteśmy rodziną. Dla nich gotowa jestem umrzeć.. A jećli chodzi o innych… Dla nich też. Qua potrzebują wyznawców dla swych Opiekunów, bo w tym tkwi ich moc. Podbiją wszystko, a wtedy pozostanie Samnia. Nas oszczędzą? Nie sądzę. Dlatego jestem gotowa walczyć przy waszym boku Teralu. Bo umrę dla ludzi stepu który kiedyś być może podziękują bezimiennym którzy się za nich poświecili w obcej wojnie. – Wzruszyła ramionami. – To o co walczę zrozumiałam gdy przecięto mi tatuaż. Gdy ktoś uznał, że jestem takim samym człowiekiem jak on i nie liczy się to co dawniej. Jeśli mamy istnieć jako wolni ludzie… Trzeba odrzucić to co dawniej. *** - I co teraz zrobisz Khurd? – Spytał ochryple, sprawiając, że sen który prawie już ją dopadł znikł. Westchnęła nie chcąc odpowiadać. Przekręciła się na bok, wciąż skryta w jego ramionach. Wolał być tu z nią niż przy ogniu. Doceniała to. Ale nie potrafiłaby go okłamać. - Zginę jeśli będzie trzeba. - Za tryntyjczyków? Za terali? Za daków? Naprawdę tego chcesz Khurd? - Tak. Zginę za Trynt. Za Teralę. Za Dakonię. Za dowolny kraj który będzie cię chciał zbuntować spod szponów dziobatych. Zginę za Step. Może kiedyś któreś z nich widząc to, też zawalczy o Step. – Odpowiedziała. - A więc tu się kończą nasze ścieżki. Nigdy nie byłaś wilkiem. – Potarł podbródkiem czubek jej głowy, dzieląc się własnym ciepłem. Śpiące przy nich zwierzęta tworzyły na ziemi szarobury kołtun futra. – Zawsze byłaś bardziej kotem. Zawsze własną ścieżką. Szkoda Khurd. - Jutro odejdę. Jeśli trzeba będzie. – Odpowiedziała. – Ale do świtu jeszcze kilka godzin. Jeszcze jestem. - Jesteś. Owszem. – W jego głosie bez zdziwienia odkryła rozbawienie. – Więc śpij. Będę czuwał. Wiatr zawył szaleńczo jej do ucha. Zerwał się ze śmiechem i przebiegł po gałęziach drzew, przygiął ich korony do siebie odsłaniając granat nieba i obecna na nim gwiazdy. Przycichł na chwilę pozwalając by przysnęła po czym zbliżył się niezauważony przez nikogo i szeptał jej do ucha. Szeptał długo, szeptał gdy już spała. A potem zawył znów, przeskoczył nad fosą i wpadł do kazamaty poruszając mgłą. Wyleciał poprzez szczeliny kamieni i wypadł na drogę, a potem w dół, w dolinę, do miast i ludzi. I wył. Śmiał się. Krzyczał. Butsakh Khurd! Butsakh, Butsakh, butsakh!