po polsku
Transkrypt
po polsku
Wszyscy jesteśmy częścią tej samej Europy Dla Europy Środkowej kończący się rok to czas niezwykły. Nie tylko ze względu na konflikt rosyjsko-ukraiński i powrót poważnych napięć w relacjach całego Zachodu z Rosją, ale także z powodu o wiele bardziej optymistycznych, „okrągłych” rocznic: 25-lecia upadku komunizmu w naszych państwach, 15-lecia wejścia do NATO i 10-lecia dołączenia do UE. Proszę jednak pozwolić, abym rozpoczął swój wywód od trochę historical fiction. Warto się czasami zastanowić, jaką siłę miałoby dziedzictwo duńskich osiągnięć cywilizacyjnych i społecznych sprzed 1945 roku, gdyby właśnie wtedy wojska radzieckie nie zatrzymały się na Bornholmie, ale doszły do Esbjergu. I postanowiły tam pozostać do 1989 r., wraz z charakterystycznymi dla nich porządkami: rządami jednopartyjnymi, nacjonalizacją wszelkich środków produkcji, kołchozami na wsi, cenzurą. Czy dzisiejsza Dania przypominałaby obecną siebie, czy też może raczej współczesną Republikę Czeską, przed II wojną kraj demokratyczny i wysoce rozwinięty, który jednak dekady komunizmu cofnęły w rozwoju? I czy Duńczycy myśląc o sobie po takim doświadczeniu określaliby się jako „Zachód”, „Wschód” czy „Środek” Europy? Stawiam pytanie dlatego, że dla krajów Europy Środkowej – Czech, Węgier, Polski, Słowacji i innych – które padły ofiarą komunistycznej okupacji po II wojnie, powyższa problematyka nie należy do sfery historical fiction, lecz była i jest rzeczywistością historyczną. Wydaje się, że generalna, duńska ocena skutków upadku komunizmu w Europie ŚrodkowoWschodniej, a następnie wstąpienia wielu krajów regionu do NATO i UE jest w sumie pozytywna. W niektórych wypowiedziach podsumowujących ewidentny sukces krajów środkowoeuropejskich, a następnie rozszerzenia UE pojawia się jednak pogląd, który chyba wymaga wspólnej refleksji. Otóż część komentatorów zdaje się sugerować, że minione ćwierćwiecze było sukcesem przede wszystkim Zachodu, który owym jakoby wszechstronnie zacofanym, pozbawionym własnych tradycji demokratycznych państwom środkowoeuropejskim pokazał tak atrakcyjną ofertę, że porzuciły one swoje raczej ponure dziedzictwo i z radością rzuciły się w ramiona integracji, implementując przy okazji zachodnie standardy ustrojowe i ekonomiczne. Standardy, które w dziejach państw środkowoeuropejskich przed 1989 r. nie cieszyły się szczególnym szacunkiem. Nuta ta czasami przybiera postać dosyć kategoryczną jak np. u historyka Larsa Hovbakke Sørensena, który w Berlingske (06.11) argumentował, że państwa środkowoeuropejskie od przynajmniej XVII wieku rozwijały się pod względem społecznym i ekonomicznym zupełnie inaczej niż Zachód kontynentu, i że w okresie międzywojennym ich ustrojem (z wyjątkiem demokratycznej Czechosłowacji) była taka sama dyktatura jak w nazistowskich Niemczech 1 czy faszystowskich Włoszech. No i przede wszystkim były one biedne, bez szans na welfare state. Bezrefleksyjne przyjęcie takiego poglądu nie byłoby tymczasem właściwe, zarówno ze względu na samą prawdę historyczną, jak i na całkiem współczesne konsekwencje polityczne. Nie ma powodu, oczywiście, aby negować historyczną rzeczywistość. XVI i XVII wiek faktycznie przyniosły odmienne trendy w rozwoju politycznym i społeczno-gospodarczym pomiędzy częścią Europy nazywaną nadal Zachodem, a jej częścią Środkową. Wystawione na ataki potężnych wrogów zewnętrznych, państwa środkowoeuropejskie nie miały od tego okresu po koniec wieku XX-ego szansy na normalny, zdrowy rozwój, będący kontynuacją ich wcześniejszych, europejskich korzeni. Objawiało się to w okresie międzywojennym tendencjami autorytarnymi (chociaż porównywanie Polski czasów marszałka Piłsudskiego z nazistowskimi Niemcami to gruba przesada i niesprawiedliwość), archaiczną strukturą społeczną, inwestowaniem bardziej w zdolności obronne niż w rozwój. Zmiany te doprowadziły do zmniejszenia się zakresu podobieństw, które cechowały nasz wcześniejszy rozwój, w epoce średniowiecza i renesansu, a przecież to wówczas decydował się kształt tego, co dzisiaj nazywamy „korzeniami Europy”. Warto jednak zakwestionować także tezę, jakobyśmy rzeczywiście w części środkowej mieli od XVI wieku do czynienia wyłącznie z zaprzeczaniem „europejskiemu dziedzictwu”. Gdy w Transylwanii, ale i w Polsce triumfowała tolerancja religijna niewyobrażalna w większości państw „Zachodu”. Gdy to właśnie tutaj chronili się Żydzi uciekający przed prześladowaniami w katolickiej Hiszpanii, a potem i w Niemczech. Gdy w pierwszej fazie demokracji szlacheckiej w Polsce poczucie praw politycznych miało prawie 10 procent ogółu społeczeństwa. Gdy w Polsce pod koniec XVIII wieku przyjmowano pierwszą w Europie nowoczesną konstytucję, a jej duchowi współautorzy walczyli o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Czy wreszcie gdy w znowu niepodległej Polsce, zaraz po 1918 r., od razu przyznano pełne prawa wyborcze kobietom, kilkadziesiąt lat przed Anglią i Francją. Przede wszystkim przyjęcie powyższej narracji o „nieeuropejskim dziedzictwie” Europy Środkowej nie pozwalałoby logicznie wyjaśnić przyczyn aż tylu prodemokratycznych i proniepodległościowych zrywów w państwach środkowoeuropejskich w latach 1945-89. Skoro bowiem w krajach tych nie było tradycji demokratycznych, to co powodowało bezbronnymi grupami, a czasami i masami Środkowoeuropejczyków, którzy w 1953, 1956, 1968, 1970 czy 1980-81, w Niemczech Wschodnich, na Węgrzech, w Czechosłowacji i w Polsce, tworzyli nielegalne grupy, protestowali, demonstrowali, głośno domagając się respektowania elementarnych praw obywatelskich? Bez tych wszystkich europejskich tradycji nie byłoby ani sukcesu demokratów w pierwszych wyborach po 1945 r. w Polsce, na Węgrzech czy w Czechosłowacji, gdy sowiecki kaganiec jeszcze kompletnie się nie zacisnął, ani silnego oporu społecznego wobec totalitaryzmu w 2 latach 1945-1989, ani gotowości do naprawdę bolesnych reform po upadku komunizmu w 1989 r., ani tak silnej woli (re)integracji z Zachodem, gdy tylko otworzyła się taka możliwość. I w tym właśnie głębokim sensie Europa Środkowa jest współautorem, a nie tylko beneficjentem swego własnego sukcesu w minionym 25-leciu. Chwała liderom Zachodu, że uznali podmiotowe prawo Środkowoeuropejczyków do ponownego połączenia z Zachodem, że nie uznali ich za niczyją „strefę naturalnych wpływów”. Ale bez determinacji Środkowoeuropejczyków, bez ich historycznego zakorzenienia w europejskiej tradycji tego sukcesu by nie było. Koncepcja historycznej, dużej i jednoznacznej odmienności Europy Środkowej od Zachodu sugerowałoby, że faktycznie rację mają ci, którzy głoszą, że o wszystkim istotnym, co w ostatnim 25-leciu zdarzyło się w Europie Środkowej, zdecydował wyłącznie Zachód, a właściwie tylko Waszyngton. Z tej perspektywy społeczeństwa i władze państw środkowoeuropejskich to bezwolne marionetki, które najpierw, w latach 1939-45, stały się łupem Hitlera i Stalina, potem „cieszyły się” z wolności i ograniczeń sowieckiego komunizmu, aby wreszcie wpaść do koszyka USA. A jeśli tak zdarzyło się po 1989 r. w wypadku Polski, Czech, Słowacji czy Węgier, to tym bardziej z takim mechanizmem mamy do czynienia – sugerują niektórzy – obecnie w wypadku Ukrainy czy Gruzji. Społeczeństwa tych krajów na pewno bowiem nie chcą same jakichś szczególnych więzi z Zachodem, na pewno same nie marzą o demokracji – one są tylko manipulowane przez Zachód. Ergo co do ich przyszłego losu wystarczy ponad ich głowami „racjonalnie dogadać się” z Rosją. Przecież historia dostarcza wielu przykładów, jak to kiedyś zrobiono: w Jałcie czy Poczdamie. I był pokój w Europie przez kilkadziesiąt lat? Był. A że parę mniejszych narodów zapłaciło za to cenę kilku zmarnowanych pokoleń? Co z tego. Przecież ci dzisiejsi Środkowoeuropejczycy to spadkobiercy owych nacji zawsze spóźnionych, zawsze zacofanych, zawsze zbyt biednych, w istocie nacjonalistów, kryptofaszystów, antysemitów. Kto miałby ich żałować? Sugerowany i ekstrapolowany na całe stulecia sztywny podział Europy na zachodnią i wschodnio-środkową cześć jest niezgodny z historycznymi faktami. Docenienie tego, co Europejczycy, i ci z (północnego) Zachodu, i ci ze Wschodu czy Południa stworzyli wspólnie, jest warunkiem naszej współczesnej europejskiej solidarności. Formalne więzi sojusznicze tworzone członkostwem w NATO i UE mają, oczywiście, wielkie znaczenie, ale zgódźmy się, że prawdziwej wartości nabierają one dopiero wówczas, gdy faktycznie czujemy się w ramach tych organizacji wielką, chociaż bardzo różnorodną, rodziną. Takie poczucie wspólnoty tylko się wzmacnia, gdy przy świadomości wszystkich dzielących nas różnic mamy jednocześnie wiedzę o tym wszystkim, co nas łączy. Dzisiaj i w historii. 3