Virtualienmarkt
Transkrypt
Virtualienmarkt
Virtualienmarkt Będąc w Monachium, każdy szanujący się turysta dociera prędzej, czy później na Viktualienmarkt – targ żywności, gdzie rozłożyste przekupki w swoim melodyjnym bawarskim dialekcie zachwalają jarzyny, owoce oraz pachnące wędliny z podwyższoną zawartością cholesterolu. Miejsce to ma specyficzny urok – łączy nastrój centrum milionowego miasta z atmosferą przedmieścia i wsi. A ponieważ Bawarczycy lubią tradycję, a nic tak nie odpręża po analizie krótkoterminowych trendów akcji i zabezpieczaniu serwerów przed najnowszymi wirusami, jak przytulne ciepło i powrót do korzeni, więc wszystko jest tu, jak dawniej, gdy miłościwie panował szalony król Ludwik, który w niezamierzonej dbałości o przemysł rozrywkowy zbudował w Neuschwanstein fantazyjny zamek, będący dla rysowników Walta Disneya pierwowzorem i najdoskonalszym wcieleniem europejskiej architektury. No, może prawie wszystko jest, jak dawniej... Lecz poczekajmy z osądem - i my podczas naszej wędrówki tu kiedyś trafimy. Niedzielny poranek był już dość zaawansowany, gdy Hans Hingerl przetarł oczy w swoim domku w Unterhaching. Unterhaching jest praktycznie przedmieściem Monachium, lecz domek Hansa stał na peryferiach pod lasem, co pozwalało Hansowi na znalezienie miejsca dla fotelu, stąd za oknem nie raził go żaden element nowoczesnej cywilizacji – autostrada przebiegała z lewej, linia wysokiego napięcia z prawej, a antena telefonii komórkowej schowała się za drzewem. Podziwiał stamtąd krajobraz, który mógł wyjść spod pędzla romantycznego malarza i kojarzyłby mu się z Casparem Davidem Friedrichem, gdyby Caspara Davida Friedricha znał. Lecz czy go znał, czy nie znał, dziewiętnastowieczność pejzażu za oknem dawała mu wewnętrzny spokój. A że lubił wyciszać się popijając kawę, włączył ekspres. A do tego radio i ponieważ po eliminacji wszystkich rozgłośni nadających rap, hiphop i techno, wybór zawęził się do jednej, nie tracił czasu i energii na proces decyzyjny. Radio nadawało dyskusję o muzyce. Usadowiony wygodnie w fotelu, z dziewiętnastowiecznym widokiem za oknem, czuł się naturalny i kulturalny. I wystarczyłby mu ten naturalny i kulturalny nastrój, zapach kawy i miękkość fotela, gdyby nie zaintrygowały go dochodzące z radia słowa. Loy Moss, znany w urzędzie jako Alois Obermoser, wypowiadał się na temat perkusji. Mieszał z błotem elektronicznie generowane rytmy, ich maszynową regularność, a zachwalał naturalne brzmienie bębenka, gdy na min gra człowiek, czujący, tęskniący, cieszący się życiem. Swój człowiek, pomyślał Hans. O, tak - można siąść, pomalutku maszynę zaprogramować i potem iść do domu, a maszyna zagra ognisty rytm, przy którym pękałaby skóra na dłoniach i może tak grać godzinami, a wszystko z mikrosekundową dokładnością. I niestety tę dokładność słychać i jest to równie pasjonujące, jak oglądanie kręcącej się pralki lub popołudniowej telenoweli. Prawda – kot sąsiadów może przez godzinę patrzeć na pralkę, a jego pani wzruszać się przygodami brazylijskiej niewolnicy, lecz czy jest to godne człowieka? Człowieka z jego wolną wolą i duszą nieśmiertelną? Zauważmy tu, że Hans – co jeszcze się w krainie białych kiełbasek Jan Śliwa Virtualienmarkt (28.6.2003) 1 zdarzało – był nie tylko praktykujący bożonarodzeniowe zakupy i poszukiwanie jajek znoszonych przez wielkanocnego zająca, lecz nawet do pewnego stopnia wierzący. Wierzył więc, że człowiek, obdarzony duszą nieśmiertelną i wolną wolą nie może dać się zepchnąć do wsłuchiwania się w tykanie kwarcowych kryształów, lecz również w rytmie bębenków w istocie poszukuje drugiej istoty obdarzonej rozumem i duszą. A ulubioną jego duszą była dusza Pereza Prado, szybująca gdzieś pewnie w krainie wiecznego mambo, a utrwalona na stojących w jego regale winylowych krążkach. I choć płyty trzeszczały, dłonie Pereza lub którego z jego kubańskich chłopaków wybijały w podmonachijskim domku rytm mamba numer 5. I gdzież do nich było eleganckim rytmom z puszki? Podobnie, gdy ruszał z rzadka poza Bawarię, nigdy nie podniecały go klasycystyczne fasady z rzędem nienagannych kolumn, gdzie gdy widziało się jedną, widziało się wszystkie, o nie! Za to uliczkami średniowiecznych miast mógł się włóczyć w nieskończoność, bo nawet gdy ich meandry zaprowadziły go w to samo miejsce, to przecież z innej strony, tak że odkrywał je na nowo, nie zawsze wiedząc, że już w nim był. Czuł tam obecność pokoleń budowniczych – tu ktoś dołożył gzymsik, tu arkadkę, aż wreszcie ktoś ustawił stragan z rybami i owocami morza. Lubił życie, jego nieporządek, jego nie-przewidywalność i jego nie-sterylność. Milszy był mu nawet aromat wyrzucanych do kubła rybich głów, niż rozpracowany w laboratoriach ponadnarodowych koncernów zapach detergentów. No cóż, de gustibus... Zanurzony w swych refleksjach zdążył zapamiętać nazwisko rozmówcy. Poszukał na sieci w elektronicznej książce telefonicznej „Alois Obermoser”, a pod Googlem „Loy Moss” – miał adres. Jechać, nie jechać? Było to w Monachium, niedaleko – lecz po co? A po co szuka człowiek bratniej duszy, w przestrzeni rzeczywistej, czy wirtualnej? By nie czuć się sam. Stąd też na zatłoczonym placu nikt nie patrzy na sąsiadów, lecz co drugi ma przy uchu telefon, lub pisze SMS-a. I podobny Diogenesowi, który w biały dzień chodził z latarnią po Atenach mówiąc „Szukam człowieka”, przeciskając się przez tłum szuka człowieka w liście numerów na telefonie komórkowym. Więc jechać? Może tam, na Zillertalstrasse, czeka na niego ktoś? Jechać! Bez większego trudu znalał zapisany adres. Poszukał dzwonka: Kandl, Mayr, Prohaska, Pöstlinger... Obermoser – jest! Zadzwonił do drzwi i cofnął się dwa kroki. - Wejść! – dobiegł go głos. Wszedł. Ujrzał przed sobą muskularnego pięćdziesiesięciolatka w czarnej skórzanej bluzie bez rękawów, z kółkiem w uchu i szpikulcem w powiece. - Pan Obermoser? – zapytał. - Mów mi Loy – powiedział Alois Obermoser. - Mów mi Hans – powiedział zdumiony swoją śmiałością Hans Hingerl. - Słyszałem pana w radiu – dodał. Faktycznie, był w mieszkaniu człowieka, którego słyszał w radiu. Więc znanego. W programie kulturalnym. Więc kulturalnego. Ale gada ze mną – pomyślał. To i ja mogę gadać. Opowiedział o swoich przemyśleniach i o tym, jak trafnie Loy je wyraził. Gospodarz chętnie go wysłuchał, schlebiało mu to, zwłaszcza że nie był pewny czy kulturalnej czwórki w niedzielny poranek, między symfonią Stockhausena, a recenzją wystawy Beuysa ktoś w ogóle słucha. A teraz miał czas. Już zdążył wstać, a nocna runda była wciąż odległa. Jan Śliwa Virtualienmarkt (28.6.2003) 2 Hans rozejrzał się po pomieszczeniu – raczej można by je nazwać „laboratorium”, tyle tam było rozmaitej elektroniki. - A gdzie jest perkusja? – zapytał. - Perkusja? – zapytał zdziwiony Loy. – A, myśli pan, zwykła perkusja? - Najzwyklejsza – odpowiedział z dziwnym przeczuciem. - Hm... jest conga – powiedział Loy i wyciągnął zza serwera bębenek, otrzepał i przetarł o spodnie. – Proszę. - To ja coś zagram... - Proszę. Siadł i wziął bębenek między nogi, uderzył parę razy, najpierw delikatnie, by wyczuć materiał, posłuchać dźwięku ze środka membrany, z boku, klepniętej, przytrzymanej, szurniętej, muśniętej. Bębenek odpowiedział. Hans uśmiechnął się. Zaczął grać. I popłynęła z bębenka muzyka, przypominająca mu jego karaibskie pochodzenie, lecz nie kopiowana, nie cudza, wypływała z duszy Hansa, z jego bawarskiej duszy marzącej o gorącej plaży pod palmami, gdzie nigdy nie był, lecz podobnie jak Karol May, który stworzył Dziki Zachód, nigdy go nie widząc, Hans wyczarowywał słońce Trinidadu przytłumione mgłą Unterhaching. A bębenek podpowiadał mu nowe rytmy i gdyby nie był w końcu martwym przedmiotem, rozradowałby się tą grą, pierwszą od niepamiętnych czasów leżenia za syntezatorem i odpowiedziałby sercem na serce. A może odpowiedział? Mimo swojej pozornej martwoty drgał w hansowych rytmach i śpiewał wraz z nim. Obaj przeżyli chwilę radości, może szczęścia. Muzyka przycichła, ustała. Hans schylił głowę w zamyśleniu, pieszcząc wytartą skórę bębenka. - Nieźle – powiedział Loy. - To kiedy miałby pan czas? - Na co? - No, na jakieś nagranie, występ... - Wie pan, fajne to było, ale jednak nie mam co z tym zrobić. - Ma pan lepszych – zmartwił się Hans. - Nie, nie potrzebuję ludzi. - To co pan opowiadał, że to zmienia, gdy gra człowiek? - To prawda, ale do tego nie potrzebuję prawdziwego człowieka. - To jak? - A czym się różni człowiek od maszyny? Pewną nieregularnością. Maszynę się włączy i latami będzie wybijać rytm z dokładnością do mikrosekundy. To mówiłem w radiu. A człowiek – nie. Nieregularność – ale jaka? Przecież nie jakieś byle co. To się da zmierzyć, wyznaczyć rozkład częstotliwości, przebiegi. Zajmowaliśmy się tym z kolegami. Napisałem o tym pracę „Charykterystyki częstotliwościowe gry biologicznego perkusisty”. Stąd doktorat, ale nie będę się z nim wszędzie obnosić. Koledzy zostali w instytucie i mi robią teorię, a ja Jan Śliwa Virtualienmarkt (28.6.2003) 3 mam firmę i robię nagrania. I dalej naciskam guzik i mogę iść do domu – ale perkusja gra jak człowiek. Niezłe? Hans zamilkł. - To już tak daleko... – wymamrotał. - To wszystko polega na rozpoznawaniu obrazów, wzorów. Niech pan popatrzy w tę stronę. Hans zauważył, że skierowana jest na niego kamera, a za nią ekran. Na ekranie ukazał się napis „new face”, a za chwilę „smutek”. - Układ rysów twarzy pozwala na rozpoznanie nastroju. Mowi pan, że to ludzkie? Ale to się da opisać, wyliczyć. Hans wlepił wzrok w kamerę. Na ekranie pojawiła się „złość”. Trafiony! Rozzłościł się nie na żarty. Napis się zaczerwienił i zmienił w „wściekłość”, po czym zaczął migać, pokazując „agresja”. - No, no – krzyknął przestraszony Loy i zasłonił drogę promieni. Ekran stwierdził „no face recognized”. Loy podszedł do Hansa nie za bardzo wiedząc, co mu powiedzieć. Kamera znów osiągnęła swój cel i oceniła wynik pomiaru na „rezygnacja”. - Może by pan poszedł do instytutu i dał się pomierzyć? Moglibyśmy zapamiętać pana styl, naprawdę był niezły. - A niech was diabli wezmą z tym waszym instytutem! Guzik, a nie dam się pomierzyć! – Krzyknął i wyszedł trzaskając drzwiami. Więc na nic to wszystko? Nawet człowieka da się zasymulować maszyną, by nie waglądała jak maszyna? A niech to... Gdy opadła mu wściekłość, poczuł głód. Od rana nic nie jadł, żył podnieceniem, które minęło. Lecz wystarczyło parę kroków, by dotarł do najbliższego ogródka piwnego. Usiadł przy stoliku w cieniu kasztanów. - Pieczeń wieprzową i kufel piwa – zamówił. W bawarskiej wersji oryginalnej „kufel” brzmiał „a Mass” – miarka, czyli litr. Dla wtajemniczonych samo brzmienie tego słowa przywołuje swojskie ciepło i przytulność świata, który jest jeszcze w porządku. - Nie ma - odpowiedziała kelnerka. Jak żył, a miał już za sobą parę lat, nie słyszał w ogródku piwnym czegoś podobnego. - Czego nie ma? - Ani pieczeni, ani piwa. Widząc, że opadła mu szczęka i prawdopodobieństwo wypowiedzenia przez niego słowa w następnych minutach spadło do zera, dodała: - Pieczeni nie ma, bo jest niezdrowa, a piwa nie ma w litrowych kuflach, bo ekonomiczniejsze jest puszkowane, a litr, to za dużo. - Kto tak mówi? – wydukał. - Bruksela. Poza tym piwo też jest belgijskie. - A Paulaner? Jan Śliwa Virtualienmarkt (28.6.2003) 4 - Za drogi. Po co tu przyszedłem, pomyślał. Nie ma nic, nic, nic! Lecz nie miał już siły do walki. - To co jest? - Sałatka z kurczaka, jeżeli już musi być mięso. Białe mięso jest dopuszczone. I jest belgijskie piwo w puszkach jedna trzecia litra. - A można zamówić drugą puszkę? – O trzecią nie śmiał zapytać. - Można. Ale muszę pana ostrzec o szkodliwości konsumpcji. Taki przepis. - To niech będzie. Po jakimś czasie otrzymał sałatkę i piwo. Spojrzał na odchodzącą kelnerkę. Była młoda i chuda. Gdzież są bawarskie kelnerki o biodrach jak szafa i biuście szerokim i miękkim jak poduszka w łożu małżeńskim, na którego słodkiej masie kolebało się dziesięć kufli z grubego szkła wypełnionych spienionym napojem? A wszystko naturalne, jak białe piwo i białe kiełbaski z porannej produkcji! Pewnie odessały wszystko aż do linii z głupich żurnali, a gdy przyjdzie im coś więcej podać, przywiozą wózkiem. A w ogóle to znaleźć wśród nich teutońską, wagnerowską piękność też niepodobna, zastąpiły je czarnowłose Albanki, a Krymhildy wybrały się pod słońce Majorki, by prażyć swe wychudzone ciała. A jedzenie? Soki żołądkowe szykowały się już na tłustą pieczeń z górą ziemniaków – wiedział, że teraz strawią mu żołądek. Och, Brukselo ty moja! Włócząc się pełen rozczarowania, lecz z pustym brzuchem po monachijskich uliczkach, dostrzegł znajomy widok – Virtualienmarkt! Tu Bawaria jest jeszcze Bawarią – chodźmy! Zobaczył z daleka zażywną Bawarkę zachalającą swoje jarzyny. Uspkojony szedł dalej. Wtem coś mu przestało grać. Bawarka była przezroczysta! O Boże miłosierny – to był hologram! Kolorowy ruchomy hologram. Wokół placu stały automaty z żywnością, a pośrodku atmosferę robiła wirtualna Bawarka. Przyjrzał się automatom. Maszyny serwowały zapakowane higienicznie w plastyk jarzyny o europejsko znormalizowanych rozmiarach i krzywiznach, płatne w euro gotówką lub kartą, SMS-em z telefonu komórkowego lub poprzez bezpośrednie potrącenie z konta klienta zidentyfikowanego na podstawie obrazu tęczówki i odcisku palca. Z małych otworków wydobywały się identyczne z naturalnymi substancje zapachowe. O Boże Dzieciątko! O patronko Bawarii, czyżbyś oddała do pralni Twój opiekuńczy płaszcz? Na murze zobaczył zapowiedź meczu. Za godzinę miał grać Bayern z Banikiem Ostrawa. Może tam się odprężę, pomyślał. Złoją im skórę, ale może będą ładne bramki. Podjechał do stadionu, poszedł do kasy. Bilety były w różnych cenach. - Najtańszy proszę. - Ale to jest w sektorach reklamowych. Ma pan doświadczenie? Nic nie zrozumiał, ale czuł, że o cokolwiek by nie chodziło, doświadczenia w tym nie miał. A słowo „reklama” stawało mu w gardle. - To najtańszy normalny. - Proszę. Mecz, jak mecz. Bayern miał przewagę, ale Banik się dzielnie bronił. Wreszcie poszła kontra, napastnik nie dał się złapać na spalonym i huknął na bramkę. Wydawało się, że Jan Śliwa Virtualienmarkt (28.6.2003) 5 bramkarz nie ma szans, lecz piłka odwinęła się, jak gdyby została specjalnie podręcona, musnęła poprzeczkę i wyszła na aut. Ciekawe, pomyślał. Wyglądało, że brama pewna, dziwne. Parę minut później zaatakowali bawarczycy i dość szmatławy strzał trafił w samo okienko. Co się dzieje, mruknął pod nosem. - Dziwi się pan? – zapytał sąsiad. - No dziwne jakieś. Nie znam się na piłce, ale dla mnie, to ten strzał szedł na wiwat w trybuny, a tu gol. - Nie wie pan, co to BGS? Hans podniósł ze zdziwieniem brwi. - Ball Guidance System, system sterowania piłki. Brwi Hans podniosły się jeszcze wyżej. - Na lepszych stadionach jest wbudowany – powiedział sąsiad, zadowolony, że może coś ciekawego wytłumaczyć. – W krytycznych momentach meczu piłka jest sterowana, by osiągnąć wynik w zadanych granicach. Nie potrzebne są już pomyłki sędziowskie, a wszystko wygląda płynnie i normalnie. - I po co to? - A co by było, gdyby Banik przeszedł? - Ano by przeszedł. I co z tego? - A reklamy? Czy pan wie, ile forsy przynosi taki mecz? - No to będą w Ostrawie. I co? - A jaką oni mają siłę nabywczą? Przecież tam się tego nie da porządnie sprzedać. I kto obejrzy jakiś mecz Banika z – załóżmy – Szachtiorem Donieck? - Cała Ukraina... - Ale ci to naprawdę nie mają forsy! To po co taki mecz? - A Banik co z tego ma? - I tak dostanie więcej forsy w ten sposób, więc o co chodzi? - A u nich też jest ten system? - Tam nie. - To jak oni tam będą lepsi? - To pech, wygrają. Ale forsa pójdzie tam, gdzie gra Real, Bayern, Manchester. Tak jak w muzyce. Przychodzi klient do sklepu, widzi: Karajan. To kupuje. A orkiestra z Krakowa? Może sobie dobrze grać, Bóg z nimi, ale forsy na tym nie zrobią. Co pan tak kręci nosem? A w zapasach, w wolnej amerykance, przecież też jest wszystko ukartowane, a i tak ludzie chodzą. Może chce pan w teatrze, by raz Duncan zabił Makbeta? Bez żartów. - Ale to sport... - Sport, sport. Patrz pan teraz. Jan Śliwa Virtualienmarkt (28.6.2003) 6 Sędzia zagwizdał w środku akcji bez zauważalnego powodu i zabrał piłkę. Zawodnicy zatrzymali się na swoich pozycjach. - Co to ma być? - Patrz pan. Na wielkim ekranie pojawiły się reklamy sprzętu sportowego, samochodów, proszku do prania i wody mineralnej. Z stadionowych głośników miły głos zachęcał do kupna nikomu niepotrzebnych produktów. Przynajmniej niepotrzebnych w tej chwili. Wtem reflektory skierowały się na sektory naprzeciwko. Tam, gdzie wydawało się, że siedzieli normalni widzowie, ukazał się napis „Adidas”. Zaczął tańczyć, zmieniać kolory, nawet nieźle to wyglądało. - Co to? - Sektory reklamowe. Nigdy pan nie widział? - Rzadko oglądam piłkę, od kiedy jest tylko na płatnym kanale. A skąd oni tak potrafią? - Trening. Mają za to tańsze bilety. A metody pochodzą z Korei Północnej, zostało też paru rumuńskich specjalistów. Od każdego trzeba się uczyć! – dodał z uśmiechem. Wreszcie akcja w sektorach reklamowych ustała. Sędzia położył piłkę przed zawodnikiem, który z nią biegł przed przerwą i gwizdnął. Mecz toczył się dalej. Hans wyszedł w przerwie i wsiadł do pociągu do Unterhaching. Miał dość. Wszedł do chaty i siadł do perkusji. Strzelił takie solo, jakiego świat od lat nie słyszał. Lecz serce jego zżerała niepewność, czy to wszystko ma sens. Co jakiś czas przerywał grę, zamierał na chwilę, jak na klatce zatrzymanego pauzą wideo, poddawał się wątpliwościom i znowu grał. Grał i grał, bo trzeba grać, trzeba, by ktoś grał, ktokolwiek. By nie zginęła tradycja nierównej, niedoskonałej i dzięki tej niedoskonałości wspaniałej gry. Lecz nie był spokojny. Kto tego słucha, kto tego potrzebuje? Wreszcie pokonały go zmęczenie, zwątpienie i głód. Wrzucił do mikrofalówki danie ze szpikowanego antybiotykami kurczaka, wyjął z lodówki farbowany sokiem buraczanym jogurt truskawkowy, zjadł wszystko beznamiętnie prosto z plastykowych opakowań, zasalutował na pożegnanie elektrowni i wykręcił bezpieczniki. Żegnajcie elektrony! Szczerzcie wasze zęby na przerwanych łączach! Czyhajcie na bolcach wtyczek, czajcie się w kontaktach! Nie dla was moje urządzonka, pośpią dziś spokojnie. Delektował się mrokiem i ciszą i był przekonany, że z lasu dobiegają go dźwięki blokowane dotychczas przez szum aparatury – porykiwanie dzików, kląskanie wodnego ptactwa, pohukiwanie sów, śpiew słowika... Słowika? A może skowronka? „To nie słowik, to skowronek” – przypomniało mu się, wieczór, więc to słowik. A może jednak na odwrót? Nie był pewny. Co by nie było, natura wchodziła do domu drzwiami i oknami. Noc zapowiadała się chłodna, produkty w lodówce nie były zagrożone. Nawet zamrażalnik był wystarczająco szczelny, by wytrzymać jedną noc. Jedną noc? A potem? Starał się nie dopuszczać tego do świadomości, ale wiedział, że rano i tak włączy prąd, by przejrzeć maile od innych wrogów postępu. Jan Śliwa Virtualienmarkt (28.6.2003) 7