Stowarzyszenie „Las Kolumna”.
Transkrypt
Stowarzyszenie „Las Kolumna”.
Foto – Wilno. Stowarzyszenie „Las Kolumna”. OPRACOWANIE INTERNETOWE Wstęp Przez wiele lat zbierałem się do opisania wywózki Ojca wraz z rodzicami z Pińska w Kraj Ałtajski; stamtąd Jego trafienie do Sielc nad Oką, przejście szlaku bojowego nad Łabę i walk z bandami UPA. Przez całe życie słuchałem opowiadań Ojca o jego wo jennych losach – do ich zapisania brakowało czasu. Zawsze coś sta wało na przeszkodzie - wyjazd w góry, na rajd, na obóz, robienie zdjęć doliny rzeki Grabi, a potem malowanie obrazów. Nie zdążyłem zrobić żadnego opisu przeżyć babci Teofili Emilii (Wysockiej) Hejneman, matki ojca. Odeszła ona w 1975r. mając 90 lat. Wtedy historia rodziny mnie nie obchodziła, miałem „ciekawsze” zajęcia. A szkoda, bo mog ła przekazać wiele zaskakujących opowieści jeszcze z czasów carskich. Przeżycia Ojca miały zostać spisane. I tak mijały lata. W 1987r. znalazłem się w sytuacji jednoznacznej - teraz albo nigdy. Za kilka miesięcy nie będę miał już z Kim robić rozmowy - wywiadu. W efekcie powstał szkic, okruch Jego życia. Ta bardzo skrótowo opowiedziana przez Ojca historia fragmentu jego życia przeznaczona była dla rodziny. Nagrałem Jego opowiadanie na czterech taśmach magnetofo nowych, a potem odczekałem osiem lat, żeby p rzelać to na papier. Zacząłem w 1995r., a skończyłem dwa lata później. Dołożyłem tro chę zdjęć i dokumentów - zatytułowałem „Rozmowa z Ojcem”, i po rozsyłałem do rodziny. Sprawę uważałem za załatwioną. Na początku 2000 r. postanowiłem napisać książkę. Moty wem przewodnim miały być historie kresowych rodzin osiadłych po woj nie w Kolumnie. Nie chodziło mi o suche życiorysy, ale wspomnienia mogące czytelnika zainteresować. Dlatego zwróciłem uwagę na dzieciństwo i związany z nim okres swawoli i uprzykrzających świat dorosłych poczynań. W marcu tegoż roku spotkałem Marka Sz. Od niego dowiedziałem się, że na cmentarzu w Ko lumnie znajduje się grób Zofii księżnej z Urusowów Dąmbrowskiej i symbo liczne miejsce spoczynku jej męża ppłka Jerzego Dąmbrowskiego, legenda rnego „Łupaszki”. Tak poznałem ich córkę p. Halinę Harmułowicz. Dzięki niej powstało pierwsze opowiadanie. Znalazły się w nim dokumenty dotychczas niepublikowane - listy wysłane przez „Łu paszkę” z twierdzy kowieńskiej, gdzie został aresztowany przez Li twinów, do swojej żony i dzieci. Drugą rodzinę Sumoroków - Gorzuchowskich znałem i wiedziałem, że pochodzą z Wilna. Posiadają oni w swoim archiwum domowym dużo fotografii z okresu międzywojennego i carskiej Rosji. Rodzina Sumoroków znała się z Dąmbrowski mi jeszcze z Wilna. Ciekawe były powiązania koleżeńskie i powinowactwo tych rodzin z osobami powszechnie znanymi. W tym opracowaniu książkowym najlepszą formą przekazu wy dał mi się wywiad. Pozwala on zachować indywidualność języka, a jednocześnie nawiązywał do istniejącego już opowiadania mego Ojca. Poza tym w wywiadzie za prawdziwość opisywanych wyda rzeń odpowiadają ich autorzy. Przy zbieraniu dokumentacji dotyczącej mego Ojca okazało się, że nie ma żadnej fotografii z jego dzieciństwa. Pierwsza była z Sielc nad Oką, w mundurze. W czasie wywózki z Pińska mieli chwilę na wzięcie najpotrzebniejszych rzeczy. Zabrali tylko ubrania i jedzenie. Papiery były bezużyteczne. Dlatego wielu Kresowiaków nie ma żadnej rodzinnej dokumentacji - to zostawało w opuszczonych domach. Fotografie mojej rodziny pochodzą od siostry Ojca, Wandy Kiepalas vel Kiepałasińskiej, mieszkającej do zakończenia wojny w Wilnie. Po 1945r. szukała miejsca w nowej Polsce. Znalazła je w końcu w Kolumnie. Jedyny dokument, jaki posiadamy, zost ał przysłany z Zachodu w 1983r. do przetłumaczenia. Była to rosyjska „bumaga” z 1873r. z urodzin i chrztu mego dziadka w 1867 r. Przy okazji mogłem porów nać przekaz ustny babci Teofili Emilii (Wysockiej) Hejneman do tekstu w tym dokumencie, dotyczący prab abci Sabiny Rymszy(ańskiej). Jej przekaz pokrywał się z treścią „bumagi”. Zainteresowało mnie to historią rodziny i nazwiska, które no szę, a pochodzącego - podobno, bo potwierdzenia w dokumentach nie mam - z Kassel, które moi protoplaści przez Wiedeń prze nieśli w okresie Wiosny Ludów na Ukrainę. A tam na Kresach, około 140 (?) lat temu, jeden z Heinemanów wżenił się w polską rodzinę (zapewne Rymszów). Od tego czasu zaczęła się polska historia nazwiska Giejneman, w pisowni rosyjskiej i Hejneman w pisowni p olskiej. Ot, pokrętne losy ludzkie małej Europki. Konrad Hejneman Łask Przylesie, jesień 2001r. Tel. 600 439 765 Trzecie opowiadanie „Okruchów kresowych”. FRAGMENTY Odznaka I Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki - wł. Więńczysław (Mieczysław) Hejneman. WSTĘP Rozmowa między Mieczysławem (Więń czysławem) Hejnemanem a jego synem Konradem pod koniec marca 1987 r. na dwa miesiące przed śmiercią Ojca na nowotwór płuc 29.05.1987 r. w łaskim szpitalu. Ojciec urodził się 10. 02. 1921 r. w Ber dyczowie (we wszystkich dokumentach figuruje rok 1920. „Postarzał się”, żeby móc wcześniej podjąć… pracę). Najbliższa rodzina Hejnemanów mieszkała w Koziatynie i Żytomierzu. W tym ostatnim w 1885 uro dziła się moja Babcia, Teofila Emilia z Wysockich - Hejneman. Rodzina nasza żyła też w Kowlu, Pińsku, Ła chwie Łunińcu i Wilnie. Ciocia, Wanda Kiepalas vel Kiepałasińska z d. Hejneman urodziła się w 1909 r. W Koziatynie, ale w całym przedwojennym życiu mieszkała w Wilnie i uważała się za wilniankę. Prapradziadek z rodziną po ucieczce w okresie Wiosny Ludów z Wiednia na Ukrainę, kupił chutor u wrót Berdyczowa. Chutor pod Berdyczowem. Widok z ro ku 1966 (fot. Aleksander Riabcew). Jego syn Aleksander z prababcią Sabiną z Rymszów Hejneman mieszkali w Leszni Skrygałowskiej koło Mozyrza na Białorusi. Lesznia Skrygałowska koło Mozyrza (Białoruś). Wybuch II wojny światowej zastał moją na jbliższą rodzinę w Pińsku. Po 17.09.1939 r. do miasta we szły oddziały sowieckie. Rozpoczęto wywóz mieszkańców miasta m. in. na Syberię. Moją rodzinę wywieziono w 1941 r. Brata mojego ojca, Edmunda, zesłano do łagru w Kirowie (między Moskwą a Uralem). Stamtąd trafił do Armii Andersa i służył w 6 Pułku Artylerii Lekkiej 5 Kre sowej Dywizji Piechoty (2 Korpus). Przed bitwą o Monte Cassino – w środku Edmund Hejneman Brał udział w kampanii włoskiej włącznie z bitwą o Monte Cassino. Po wojnie przez Wielką Brytanię wyje chał do Toronto (Kanada), gdzie zmarł. Edmund Hejneman z synem Edmundem. Kanada połowa lat 60. ub. stulecia. Żyje tam jego córka Danuta. Syn Edmund (na foto.) zmarł w 2011 r. Fragment ankiety sporządzonej przez Edmunda Hejnemana (w armii gen. Andersa) dotycząca sytuacji w Pińsku po zajęciu go przez Armię Czerwoną. (STANFORD UNIVERSITY – HOOVER INSTITUTION ARCHIVES California), łącznie z poniższym dokumentem. Pismo – bilet NKWD umożliwiające przejazd Edmundowi Hejnemanowi z Kirowa do Buzułuku, miejsca tworzenia armii gen. Andersa. Łask Kolumna koło Łodzi. Serdecznie dziękuję Panu Marcinowi Domino z Muzeum Ziemi Prudnickiej za pomoc w zlokalizowaniu Bieskau – dzielnicy Neue Kirche, po 1945 r. Nowej Cere kwi koło Głubczyc. Mieczysław (Więńczysław) Hejneman. Kolonowskie k. Zawadzkiego (ok. 1948 r.) Hejneman Konrad: - Jak nasza rodzina znalazła się w Ałtajskim Kraju? Mieczysław (Więńczysław) Hejneman: - W 1941 r. po ataku Niemców na ZSRR, NKWD w Pińsku wzięło mnie na przesłuchanie. Interesowało ich miejsce pobytu partyzantów. Tłumaczyłem, że nie wiem, co było prawdą, bo do wojska nie zostałem powołany, a struktury podziemne tworzyły rozformowane oddziały Wojska Polskiego. Chciano mnie rozstrzelać, a ja mimo tego nie zmieniałem swojej wersji ze znań. Zabierano się do bicia i oberwałbym solidnie, gdyby nie Niemcy. Zro bili nalot na Bazę Hydroplanów i na port marynarki wojennej. Siedziba NKWD mieściła się tuż obok. Zrobiła się straszna kotłowanina, wszystko przewracało się do góry nogami. Enkawudziści wystraszyli się, że może nastąpić atak partyzantów. Przestano mnie przesłuchiwać i odesłano na stację kolejową, gdzie organizowano transport do wywozu. Sowiecki pułkownik organizujący ekspedycję nie znalazł mojego imienia na liście. Figurowali na niej tylko rodzice. Złapali mnie za kapotę i wyrzucili poza kordon. Zacząłem namawiać, żeby wzięli, ale nie było o czym mówić. Na papierze nie było, to won. Poszedłem do domu, a tam wszystko zaplombowane. Nie było wyjścia. Wróciłem na stację i prosiłem o przyję cie do transportu. - To Tatuś musiał prosić o wywóz na Sybe rię… - Pułkownikowi mówię, jaka sytuacja. Miesz kania nie mam, rodzice w transporcie, chcę jechać. Ten podumał chwilę i mówi - tu jest wagon z węglem do rozładowania - rozładujesz go, pojedziesz. Wziąłem się do roboty i wykonałem pole cenie. Zostałem zakwalifikowany do transportu jako “ochotnik”. To dawało mi w miejscu przeznaczenia możliwość swobodnego poruszania się. Znalazłem rodziców, radość i płacz, że je dziemy razem. Przed podróżą dowiedzieliśmy się, że Niemcy trans porty bombardują. W wagonach robiono wybory tzw. “starsziny wagonu”, który miał obowiązek na każdym postoju meldować komendantowi transportu o sytuacji, zmarłych itp. W naszym wagonie ja zostałem wybrany na “starszinę” - jako „ochotnik”. Jechaliśmy cały miesiąc. Przez Mo skwę, a raczej jej przedmie ścia, Tomsk, gdzie był dłuższy po stój (ok. dwie godz.), Nowosybirsk, żeby wresz cie dojechać do miejscowości Rubcowka (Rubcowsk), w Ał tajskim Kraju. W trakcie transportu była ciekawa sytuacja, sowieci dawali nam do jedzenia śledzie, ale nie dawali do pi cia wody. Ja już wiedziałem, czym to grozi. Miałem w Pińsku sympatię, którą wywieźli do Archangielska i też w czasie transportu karmili śledziami, nie dając wody. Ludzie umierali z pra gnienia. Napisała do mnie list, który jakimś cudem dotarł, przestrzegając przed podobną historią. Na jednym z postojów dostaliśmy do jedzenia śledzie. Ja jako przełożony miałem obowiązek pobierania wyżywienia dla swojego wagonu, a jednocześnie miałem kontakt ze “starszinami” z reszty transportu. Ostrzegłem ich przed jedzeniem śledzi, jak nie ma wody. Na stacjach, gdzie zatrzymywaliśmy się na chwilę, wymienialiśmy ryby na wodę i dopiero wtedy je spożywaliśmy. Było to o tyle łatwe, że na postojach biegały wzdłuż wagonów dzieci, prosząc o jedzenie. Szedł wtedy handel wymienny, my wam śledzie, wy nam wodę. W trakcie tego miesięcznego przejazdu na stacjach odcze piano po dwa, trzy wagony. My dojechaliśmy do Rubcowki (Rubcowsk). Rubcowsk w Ałtajskim Kraju. Pogranicze z Kazachstanem. Uglovskoje – Topoliński Leschoz (skala 1-3 000 000). Wyładowano nas i okazało się, że je steśmy wolni ludzie. Nigdzie nas nie zamykają. Na stację przyjechali dyrek torzy kołchozów, różnych przedsiębiorstw i namawiają do pracy w swoich zakładach. Sposoby były różne. Jeden pokazuje bułę chleba mówiąc – ot, takij u nas chleb charoszij, dawajtie k`nam. Podszedł do nas kierownik “Leschozu” (Gospodarstwo Leśne) i złożył krótką propozycję - u mnie jak praca, to praca, jak dziew czyny, to dziewczyny. Razem z kolegą, Jurkiem Łobanowskim propozycję przyjęliśmy (nazwiska mogą być zniekształcone – opowiadanie nagrano na taśmę magnetofonową), Pytamy kierownika jak daleko ten “Leschoz”, a ten na to, że blisko, sto dwadzieścia kilometrów od stacji. Cały ten dystans przejechaliśmy, oczywiście razem z moimi rodzicami, traktorem na gąsienicach. Na miejscu zobaczyliśmy ładną leśniczówkę, a obok niej głębokie koryto okresowej rzeki, wtedy bez wody. Dano nam odpocząć dwa dni, a potem do pracy . Mieliśmy limit siedem metrów sześciennych drewna, za który otrzymywaliśmy kilogram chleba. Razem z ro dzicami, dostawałem dwa kilogramy chleba dziennie. To było nieźle. Niestety, szybko po psuły się piły i sprzęt potrzebny do roboty, tak że nastał okres, kiedy dosta waliśmy dwieście gramów chleba. Na szczęście wezwano nas do pomocy do kołchozu w Kazachstanie. Na warunki syberyjskie, to tuż za miedzą… Tam było nieźle. Miałem normę dwanaście furmanek skoszonego zboża zwieźć z pola do obory Była to ilość obli czona pod starców i dzieci, dorośli poszli na front. Dzienną normę potrafiłem przekroczyć i trzykrotnie. Brygadzista kazał dawać mi chleba, ile będę chciał, ale oczywiście za rozliczeniem. Kadra kołchozu musiała się z niego rozliczyć przed władzą zwierzchnią. Na miejscu usługiwała przy obiedzie wysoka ospowata dziew czyna. Co dostałeś na talerz, dużo zależało od niej. Przy którymś z obia dów zacząłem badawczo się jej przyglądać. Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Czto tak smatrisz ? - usłyszałem – Bo mi się podobasz. Ta jak się nie zdenerwuje, jak śmiem kpić z jej nieszczęścia, z jej wyglądu. Ja na to, że mnie nie intere suje jej skóra, ale dusza. Widzę, jak chodzi koło nas, dba byśmy mieli co jeść. Tu serce jest najważniejsze. Od tego czasu na obiad miałem stertę baraniny pod spodem, na to kluski i powtórzenie porcji. Przynosiła też dzbanek śmietany pod pryczę. Ale wracając do pracy w kołchozie. Wieczo- rem brygadzista sprawdzał, kto ile wozów zboża zwiózł z pola. Pracowały dwie obsługi „ruskie” i dwie nasze. Rozliczała nas bezpośrednio z pracy księgowa, tzn. młoda dziewczyna, która za każdy przywieziony wóz, wrzucała ziarenko grochu. Zbajero waliśmy z Jurkiem pannę tak, że trochę grochu jej dorzucaliśmy, a kiedy chciała, żebyśmy chwilę zostali i porozmawiali, tłumaczyliśmy, że robota czeka i nie możemy. W efek cie dorzucała sama groch. Wieczorem brygadzista na zebraniu całego kołchozu podsumowywał wyniki pracy Ja wyrabiałem trzysta procent normy, Jurek dwieście. Jakaś hierarchia musiała zostać utrzymana. Wisiała tablica, z której wynikało, że jestem “udarnik” (przodownik) Giejneman Wieczysław Aleksandrowicz. Przed brygadą stał stolik przykryty małym gałgankiem, a na nim sto gram wódki, którą przepijałem do samego przewodniczącego kołchozu. Ale szczęście nie trwa wiecznie. Robota się skończyła. Urządzono ofi cjalne pożegnanie, ale nam za bardzo nie chciało się wyjeżdżać z Kazachstanu. Czekał nas Ałtajski Kraj z siedmioma metrami sześciennymi drzewa dzien nie. Tam tajga i bagna, tu płaski jak stół step, słońce, no i każdy miał już dziew czynę. Niedaleko od nas był koł choz tatarski, my pracowaliśmy w rosyjskim. W trakcie pożegnania zobaczyliśmy pędzących do nas jeźdźców. Okazało się. że Tatarzy chcą zaprosić Polaków do siebie . - Na zabawę? - Gdzie na zabawę, do roboty. W po rządku, zgadzamy się, ale stawiamy warunek - dziewczyny jadą z nami. Oni na to, że dziew czyny są, nie musimy tych brać. W końcu stanęło na tym, że dziewczyny zabraliśmy. W kołchozie powitał nas stary Tatar, winszując sukcesów w pracy i z prośbą. Ma tutaj “skirbę” tzn. stóg zboża, które trzeba przewieźć na “tok”, taki gli niany postument. Ocenił, nie pamiętam w tej chwili dokładnie, robotę na jakiejś dwa tygo dnie. Ostrzegł, że na wóz dużo zboża nie można zabrać, bo od cinek trasy do drogi jest bardzo gliniasty i roz mokły. Ustaliliśmy cenę, jak zrobimy przed czasem, to nasza sprawa. Pokombinowaliśmy z Jurkiem, że będziemy przewozić zboże inaczej. Po gliniastym terenie w dwa konie, a drogą jednym. Wykonaliśmy robotę w tydzień. Znowu gratulacje. Zarobiłem tam zboża, kaszy, mleka, oleju, kartofli itd. Po tych pracach wróciliśmy w Ałtajski Kraj do “Leschozu”. Zrobiono ze mnie Kierownika Gospodarstwa. Ta praca mi nie odpowiadała. Była duża odpowiedzialność, a mała płaca. Na szczę ście przyszło wezwanie na komisję wojskową, już chyba z dziesiąte. Pismo wysłane z Sielc nad Oką do rodziców Mieczysława (Więńczysława) Hejnemana do Ałtajskiego Kraju, informujące o wcieleniu go do wojska – 1943 r. Był to okres po wizycie gen. Si korskiego. Dotychczas oficjalnie byliśmy obywatelami Białorusi. Teraz dostaliśmy dokumenty, że jesteśmy Polakami i miejscowe władze nie miały do nas prawa. Pismo było zredagowane pół po polsku, pół po rosyj sku. Szliśmy więc po raz kolejny na komisję wojskową. Nikt się nie przejmował, dziewczyny odprowadziły nas z cztery - pięć kilometrów, bo do celu było z kilometrów czterdzieści. Nie żegnaliśmy się, wiadomo, jutro będziemy z powrotem. Doszliśmy do “Wojenkomatu” i dowiedzieliśmy się, że powstała właśnie "Dywizja gen. Kościuszki". - No dobrze, a co z poborem do Armii An dersa? - Nim do nas przyszło zawiado mienie, to ona już ze Związku Radzieckiego wyszła. Na komisję przyszło dużo ludzi, a tam okazało się, że przyjmą niewielu. Ja dobrze mówiłem po ro syjsku. W efekcie wkręciłem do wojska siebie, Jurka i kilku znajomych. - To co, Polakom tak się spieszyło do armii? - Chleba szukali, a wojsko dawało je dzenie. Na drogę dali nam bułkę chleba na dwóch, suchy prowiant - kasza i ręcznie pisany dokument, że wszystkie władze mają nam po drodze poma gać. Odwieziono nas na stację, a tam do wiedzieliśmy się, że mamy jechać na Moskwę, trzymać kierunek na zachód. Stamtąd do Sielc jest już blisko. W końcu dojechaliśmy. Sielce nad Oką – Wieńczysław (Mieczysław) Hejneman 1943 r. Na miejscu przywitał nas Jerzy Putra ment, w mundurze polskim, bodajże w stopniu porucznika. Całe nasze towarzystwo na widok polskiego munduru rzewnie się spłakało. Dowie dzieliśmy się, że ubrania będziemy zdawać. Ja miałem kożuszek, nieco przytarty, ale szybko chciałem go wymienić na jakieś jedzenie. Podszedłem do kucharki i spytałem, ile da kotletów za kożuch. Ta chwilę go pooglądała i zaproponowała cztery, ja na to, że sześć. Sta nęło w końcu na pięciu kotletach. Dwa dałem Jurkowi, sobie wzią łem trzy. Zabieram się do jedzenia, a tu okazuje się, że są to tłuczone ziemniaki w łupinach, gotowane, mąką oblepione i smażone na oleju. Na oko ładnie przypieczony na brązowo kotlet schabowy. Wracam i mówię - ba- buszka, ty mi dałaś pięć kotletów z kartofli - a ona na to – a co ty myślałeś, że dostaniesz kotlety z mięsa? Za dużo czasu nie było na dyskusje, bo zaczęto robić przydział do poszczególnych jednostek, a raczej broni. Komisja badała krótko. Ob macali, zdrowy, w porządku, do czołgów. Naszym dowódcą został podchorąży Smetana albo Śmietana. Zebrano nas kilkunastu i wysłano nad rzekę w kierunku na Białomuty. Idziemy, papierosy palimy, we soło nam, dochodzimy do obozu, a tu jak nie wyskoczy oficer dyżurny, Rosjanin, jak nas po rusku nie powita “job twoju mać” itd. Śmie tana był kawał chłopa, rzucił mu się do gardła, ale skoń czyło się tylko na pyskówce. Tak na marginesie, Śmietana później awan sował i był dowódcą kompanii, a ten Rosjanin był u niego dowódcą plutonu. Sielce nad Oką – z prawej strony płk Berling z Wa ndą Wasilewską. Na miejscu zaczęto nas mundurować. My ślałem, że to będą polskie mundury, a tu dają nam ruskie “pa paszki”, parciane paski. Zabawa na całego. W pewnym momencie widzę, idzie Wę grzynowski, którego znałem z Syberii. Polski mundur i to o ficerski, koali- cyjka, dwie belki, tylko nie ma gwiazdek. Pod chodzę do niego i mówię – a gdzieś się ty tak odpieprzył? - a ten jak wrzaśnie – na baczność stań! Myślałem, że żartuje, mówię, żeby się nie wygłu piał, co nie poznaje? Kilku żandarmów wojskowych było umundurowanych, kiwnął na nich palcem, przyszli, a ten wydał rozkaz - odprowadzić. Jeszcze nie zdążyłem pasa założyć, a już mnie areszto wano. Tak się zaczęła moja kariera wojskowa. W drodze do aresztu spo tkaliśmy dowódcę kompanii, Rosjanina z I Pułku Czołgów, Kompania Administracyjna Zwiad. Podcho dzi i pyta, co się dzieje. Tłuma czę mu, że spotkałem znajo mego, pytam jak człowieka, gdzie się tak wystroił, a ten każe mnie za mknąć. Odesłał żandarmów i przy okazji wytłumaczył, co znaczy w wojsku “starszina”. Póź niej, tak się dziwnie złożyło, że ten “starszina” wpadł w moje ręce. Ja awan sowałem szybko na Dowódcę Plutonu Zwiadu, a jego złapali na kradzieży. Nie zdegradowali, tylko zdjęli ze stanowiska. Zasta nawiano się, gdzie go za karę dać. W moim plutonie była super dyscyplina, wiadomo zwiad, więc zdecydowano, że do Hejnemana, on mu kości dotrze. Szefostwo zawiadomiło mnie, że podeślą Węgrzynowskiego, żebym się nim zaopiekował. Nie chciałem się zgodzić, ale tu dużo do gadania nie miałem. Był u mnie dowódca dru żyny Jurgielewicz, on jest teraz chyba pułkownikiem, bo słyszałem o nim niedawno. To był góral, Hucuł, kawał “piły”. Mówię - słuchaj, podeślę ci Węgrzynowskiego, a ty mu przypomnij, jak to się w wojsku służy. Węgrzynowski przychodzi do mnie, a była wtedy pora roku, śnieg nie śnieg, błoto nie błoto, ten w białym kożuszku, w białych walonkach, salutuje i mówi, że oddaje się do mojej dyspo zycji. Ja udaję, że nic nie wiem, proszę, żeby usiadł i pytam, co się stało. Ten mi opowiada bzdury, ja słucham i na koniec proszę, żeby zgłosił się do dowódcy drużyny Jurgielewicza. Poszedł, na powitanie powie- dział – cześć ! - a Jurgielewicz na to – co, zameldować się nie umiecie, wyjść! Wchodził tak kilka razy, nim od powiednio się zameldował. Na koniec przyszedł ze skargą do mnie. Ja mu na to - wojsko, chyba wy wcześniej byliście podoficerem jak on. Sporo było takich zdarzeń jak - leci podoficer i woła, żeby dać dwóch ludzi po chleb. Wtedy zwracałem się do Jurgielewicza, a ten wyznaczał Węgrzynowskiego i jeszcze kogoś. Ten na to, że nie może, bo ma biały kożuszek, ładne białe filcowe walonki, a tam na dwo rze błoto i jak on z tymi workami. Dostawał opieprz i szedł. Bar dzo szybko to białe przestało być białe . Do cierano go tak około miesiąca. W tym czasie odszedł ode mnie dowódca tankietki. Trzeba było zna leźć nowego. Zawołałem Węgrzynowskiego, kazałem usiąść i przeprowadziłem tzw. wychowawczą rozmowę, żeby przemyślał swoje postępowanie, ludźmi nie pomiatał, bo nie wie, co go w ży ciu czeka. Na koniec poinformowałem, że został dowódcą tankietki. Zainteresował się mną dowódca pułku Czaj nikow i wziął do osobistej ochrony. Bardzo dobrze mi się powodziło. On z racji zajmowanego stanowiska często jeździł po sztabach, to się i le piej zjadło, i przy okazji wypiło. Ale to było na po czątku. Potem organizowano zwiad, o którym ci opowiadałem i w bitwie pod Lenino brałem udział jako zwiadowca. Zadanie mieliśmy w gruncie rzeczy uproszczone, bo szliśmy za piechotą, szukaliśmy żywych, czy jeszcze żywych oficerów niemieckich i przeszukiwaliśmy teren, żeby znaleźć dokumenty. W pewnym momencie dopadliśmy rannego w nogę ofi cera, bodajże kapitana zwiadu. Zawlekliśmy go do sztabu, tam próbują go przesłuchać, a ten nic tylko “Heil Hi tler” i “Heil Hitler”. W I Dywizji Kościuszki kadra oficerska, a i trochę żołnierzy, to byli Rosjanie. Przesłuchujący go Rosjanin w końcu wyciągnął pistolet, przyłożył do głowy i zastrzelił. W nocy mieliśmy osłaniać trzy czołgi, które ugrzę zły w błocie na wysokości Mierei w tzw. pasie neutralnym, między nami, a pozycjami niemieckimi. Sytuacja nasza była lepsza, bo mieliśmy ochronę tych trzech czołgów, a ostrzał niemieckiej artylerii był słaby. Wtedy miałem okazję zobaczyć “żniwo” naszego ataku pod Lenino. To była masakra, wał ludzi, który się ru szał. W czasie dziennego natarcia Niemcy byli tak wstrzelani w na sze pozycje, że prawe i lewe skrzydło składające się z dywizji rosyjskich, nie ruszyło z miejsca. Tylko nasza Dywizja poszła do przodu. Zostaliśmy skomplementowani przez oficera rosyjskiego słowami “idut kak matrosy” (idą, jak marynarze). Atak piechoty miało poprzedzić przygoto wanie artyleryjskie trwające godzinę i czterdzieści minut, i wystrzelenie rakiety. Okazało się, że skrócono ostrzał do czterdziestu minut. Część od działów o tym nie wiedziała, powstał spory bałagan, co powiększyło straty w ludziach. W planie mieliśmy dojść na wysokość Orszy i tam się za trzymać. Ale jak tu iść do przodu, kiedy skrzy dła nie ruszają. Groziło to okrążeniem. Na dodatek zaczęła szwankować łączność i nie można było przekazać informacji o odwrocie. (Część żołnierzy zo stała przez Niemców okrążona i wzięta do niewoli - przyp. aut.). Berling wybiegł i krzyczał do łączników, żeby zatrzymać natarcie. Na drugi dzień zostaliśmy oddelegowani do zbierania danych. Ja chodziłem po sztabach naszych jednostek, rosyjskich i zbierałem dane o stratach, ilu zabitych, rannych itd. Jeszcze jedna z ciekawo stek bitwy pod Lenino, to ta, że Niemcy w czasie na szego natarcia zorganizowali ciągły atak z powietrza samolotów, które nadlatywały w eskadrach co trzy minuty. Na szczęście skutecz ność tych nalotów była niewielka, zresztą jak i skuteczność naszej artylerii przeciwlotniczej. Teren był bagnisty, to po zrzuceniu jednotonowej bomby, bo i takie zrzucali, ładunek wybuchał dobrych kilka metrów pod ziemią. Kończyło się na fontannach wyrzucanego błota, w które człowiek był mieszany. Miałem takie zdarzenie - biegłem z meldunkiem po skarpie, na której stała artyleria rosyjska, którą obsługiwały kobiety, Gru zinki. Podmuch bomby wrzucił mnie do ich bunkra. Po mogły mi dojść do siebie, poczęstowały gruzińską herbatą i skomentowały - z wiatrem przyleciał Polak. Po dwóch dniach zmieniły nas jednostki ro syjskie. Zdobyliśmy dwie linie obrony Niemców, a potem musieliśmy to wszystko oddać bez walki. Sukces polityczny odnieśliśmy, pokazaliśmy obserwatorom międzynarodowym, że Polak potrafi walczyć, Rosjanom, że tam gdzie oni nie ruszyli z miejsca, Polacy poszli do przodu. A poza tym, o co głównie Rosjanom chodziło, pokazać, że istnieje Wojsko Polskie. Pozwolono nam po tym boju odpocząć. Od wieziono kilka kilometrów od frontu, w la sek osikowo - brzozowy i powiedziano, że tu będziemy zimować. Jak tak, to trzeba się dobrze zakopać. Tam te ren był gliniasty, to wykopywało się dół, wrzucało do niego chrustu, podpalało, i ściany ziemianki były Jak z cegły. Potem robiło się zadaszenie, wstawiało piec i można było wypo cząć. Narobiliśmy się, ale wreszcie było w czym mieszkać. Nie na długo, jak się okazało. Niemiecki wywiad namierzył naszą jednostkę. Po mieszkaliśmy chyba z trzy dni, a tu szarówką za jeżdżają samochody, każą nam się szybko pakować, wyjeżdżamy. Na nasze szczęście wywiad dowiedział się o zamiarach Niemców. Po wyjeździe, nocą nadleciały samoloty i zrobiły takie bombardo wanie, że po ziemiankach śladu nie zostało, a część drzew była koro nami powbijana w ziemię. Ja tego nie widziałem. Opowiadał mi o tym Heniek Śmikiewicz, który był kierowcą u saperów. Nas odwieziono pod Smoleńsk, gdzie przezimowaliśmy. Tam nic specjalnie ciekawego nie było, tylko szkolenie (-) strzelania, bo za trzy dni mieli śmy forsować Wisłę. Potem postanowiono wykorzystać moje przeszkolenie zwiadowcze i dostałem rozkaz obserwowania ruchu Niemców na drugim brzegu Wisły. Punkt miałem w niewielkim domku, gdzie dobudowano sztuczny komin, w którym ustawiono lornetę. Trzeba było pamię tać, żeby w określonej porze dnia lornetę zasłaniać, bo wtedy odbite promie nie słoneczne dawały Niemcom cel dla artylerii. Któregoś dnia przyniesiono mi posiłek, ja zszedłem z góry i zapomniałem ją zasłonić. Niemcy, jak przywalili z działa, to z domku nic nie zostało, a ja znalazłem się w ogródku, w grząd kach. Nic mi się nie stało, bo ziemia była miękka, a kawałek gzymsu, który wylądował na nogach, krzywdy nie zrobił. Potem miałem inne zdarzenie. Idąc do sztabu, przechodzi łem między hałdami węgla a raczej miału. Akurat wtedy w jedną z nich ude rzyła bomba. Tak mnie przysypało, że ledwo się spod tego wydostałem. Czarny jak diabeł zameldowałem się w sztabie. Ubaw był na całego. Doszedłem do wniosku, że nie ma tu czego szu kać. Na dodatek zacząłem mieć złe przeczucia. Po raz kolejny dostałem propozycję wstąpienia do Szkoły Oficerskiej. M ińs k M a zo w iec ki – t r zeci z pra w ej M iec zy s ł a w H ejne ma n Dotychczas nie brałem tego pod uwagę. Byłem dowódcą zwiadu czołgowego, co w praktyce oznaczało bycie prawą ręką dowódcy pułku. Do szkoły kadra kierowała największe ofermy (podk. aut.). Nikt nie chciał się pozbywać dobrych żołnierzy. Zgłosiłem swój akces wstąpienia do Szkoły Ofi cerskiej, potem miałem małą przeprawę z dowódcą kompanii, ale w końcu wyra żono zgodę, z zastrzeżeniem, że po szkole wracam z powrotem do jednostki. Zajechaliśmy do Mińska Mazowieckiego poubierani w mundury oficerskie, a wykładowcy, jakieś mizeroty, ubrania polowe wiszące na nich, czapki za duże. Oni nas mają szkolić? Podchodzi do nas jeden taki i każe iść do fryzjera. Idziemy, a on na miej scu daje polecenie, żeby strzyc na pałę. Byli śmy razem z sierżantem i mówimy, że nic z tego, wracamy na front. Zaczęła się rozróba i przyszedł dowódca szkoły - Co, nie chcą wykonać rozkazu - pod sąd! Tu obowiązuje prawo wojenne! Myślimy, cholera, ładnie wpadliśmy, nie ma wyjścia. W końcu jeden przeko nał drugiego. Poważnym argumentem było to, że nie ma kobiet. Obstrzyżono nas pięknie, zaczęło być wesoło. Potem skiero wano do łaźni. To był postawiony namiot i woda ciepła leciała przez mo ment. Tyle tylko, żeby się namydlić. Płukało się już zimną wodą. Mundury poukładaliśmy na kupkach, z oznaczeniem, który czyj. Po kąpieli już ich nie znaleźliśmy, tylko jakieś łachy, w które trzeba było się ubrać. Na dodatek dostałem buty z owijaczami. U czołgistów tego nie było. Ja nosiłem oficerki. Jak zacząłem to owijać wokół nóg, po kilku krokach ciągnęła się za mną wstęga owija cza. Poinformowano nas, że mundury poszły do dezynfekcji i za dwa dni otrzy mamy je z powrotem. Po dwóch dniach widzę, idzie jakiś oficer z moją torbą polową. Powiedzieć nic nie mogę, bo w międzyczasie “śrubkę” już dokręcili. Dyscyplina super. Zajęcia zorganizowane wzorowo, krótka przerwa i następna lekcja. Wykładowcami byli Polacy i Ro sjanie. Nie miałem kłopotu ze zrozumieniem wykładu, bo język rosyjski znałem dobrze. Natomiast tempo wykładów było takie, że po kilku dniach praktycznie nikt nie notował tego, co mówi wykła dowca. Pisaliśmy listy do rodzin, dziewczyn. Dyscyplina była pru ska. Za nieoddanie honorów potrafiono z błotem zmie szać. Zimą mieszkaliśmy w nie ogrzewanych pokojach, gdzie zamiast szyb na oknach wisiały koce. Przeziębili śmy się, a do latryny trzeba było kawałek przejść. Mieliśmy w naszym po koju kapusia, który mógł nam zrobić “lotnika”, kazać sprzątać itp. Za szedł mi tak za skórę, że postanowiłem mu wykręcić numer. On miał buty, takie kamasze oblewane gumą. W nocy zamiast do latryny, nalałem mu do jednego i drugiego buta. Z rana był alarm. Ten jak w nie wskoczył, to myślałem, że szlag go trafi. Dał nam po tym tak popalić, że postanowiliśmy z kolegą Heńkiem Klimkiewiczem z Łodzi (umarł niedawno), że go wykończymy. Zasadzka na niego się nie udała. Mało co, a oberwałby ode mnie kolega. Sprawa stała się gło śna. Doszła do dowódcy szkoły i musia łem się tłumaczyć. Nadszedł czas egzaminów. Byłem zwia dowcą, byłem w piechocie, więc trochę wiedzy miałem. Przyjąłem metodę, że jak egzami nującym jest Rosjanin, to ja zapominam o języku rosyj skim i mówię po polsku, jak Polak, to ja do niego po ro syjsku. Najgorsze było strzelanie z moździerza według mapy, bo należałem do Kompanii Moździerzy. Na poligonie okazało się, że cel w który trzeba tra fić, jest widoczny. Miałem do zniszczenia cekaem. Bardzo ważne było regulaminowe zachowanie, nim podeszło się do moździerza i forma wydawania poleceń obsłudze działa. Podawałem swoje współrzędne, oni starzy wyjadacze, ustawiali tak jak trzeba. Po pierwszym strzale już nie trzeba było brać poprawki. Zameldowałem pułkownikom egzaminatorom o wykonaniu zadania i usłyszałem, żebym tak bił faszystów na froncie, to wojna szybko się skończy. Zdałem egzamin ze sto dwudziestą siódmą lo katą, na tysiąc ludzi. To było nieźle. Stra szono nas, że im gorszą lokatę się zajmie, to do bardziej dziadowskiej jednostki się trafi. Potem okazało się to nieprawdą. Jak przyjechali po nas ze sztabów, to nie pytali jakie miejsce zająłeś, a z jakiej jednostki jesteś. W moim wypadku, jak się dowiedzieli, że “Kościuszkowiec”, to miałem kilku chętnych. W końcu trafiłem do pułku, w którym służył gen. Jaruzelski (wtedy jeszcze nie generał). Zostałem zastępcą dowódcy kompanii do spraw liniowych. Moim zajęciem było kierować ogniem artylerii. Włą czyliśmy się do walki na wysokości Kostrzynia, Jastrowa i szliśmy w kierunku morza, żeby odciąć odwrót Niemców wycofujących się z Kołobrzegu. Zapędziliśmy ich do miejscowości wypoczynkowej z portem. Chcieli jeszcze uciekać statkami, ale tam drogę zablokowali im Rosjanie. Dostali tęgie lanie. Dostało się też i cywilom. Fragment mapy Deutsche Reisbahn. Walki o „Wał Pomorski” w Tempelburgu, Falkenburgu i Dramburgu – południowa część mapy. W tej całej historii nie rozumiem tylko, dla czego nasz pułk nazwali „5. Kołobrzeski”. Widzieliśmy Kołobrzeg przez lornetki, a w walkach o Wał Pomorski braliśmy udział w końcowej fazie. W tym rejonie zastała nas Wielka noc. Dostałem z Ałtajskiego Kraju smutną wiadomość, umarł ojciec. Łask Kolumna – symboliczny grób Aleksandra Hejnemana, w którym pochowano jego drugą żonę Teofilę i córkę Marię Kułakowską z pierwszego małżeństwa , z Marią z Muszyńskich. Nasza jednostka przesunęła się w kie runku na Wolin. Miałem adiutanta, który jednocześnie był łącznikiem i telefonistą. To był Żyd, nazwano go Edziu. W czasie zmiany jedno stek radzieckich Niemcy wykonali uderzenie. Nowa jednostka nie wytrzymała natar cia i zaczęła się wycofywać. Edziu wpadł na rowerze i za meldował, że Niemcy nas okrążyli. Stacjonowali śmy wtedy nad morzem, był ranek, mgła, słaba widoczność. Złapałem erkaem i czekam. Widzę jedną linię żołnierzy wycofujących się. Doszedłem do wniosku, że to Rosjanie. Po chwili widzę drugą linię. To na pewno Niemcy. Daliśmy po nich ognia, ale widzę, że żoł nierze trzymają karabiny oburącz nad głowami, tzn. że się poddają. Przerwaliśmy ostrzał. Podbiega jeden z nich i widzę, że to Rosjanin. Obłożył mnie “ruską łaciną” (Niemcy biją, wy bijecie). Zorientowałem się, że trzecia linia żołnierzy to dopiero Niemcy. Razem udało nam się ich zatrzymać. Po tej całej akcji wziąłem Edzia na roz mowę, dałem mu solidny opieprz za sianie paniki i zagroziłem, że jak jeszcze raz coś takiego się powtórzy, to go zastrzelę. Bodajże dwa dni później za kwaterowaliśmy się w takim klasycznym niemieckim majątku. Dom, obory, jakieś inne jeszcze budynki tworzyły obwód zamknięty. Edek znowu wypatrzył Niemców, wpadł do mnie i nie wiedział, jak o tym zameldować, żeby znowu nie przesadzić. Widzę po nim, że coś się dzieje i w końcu ja zaczynam pytać, o co chodzi. Edek na to, że nic nie powie, ale jest źle. Wi dzę, że lata wystraszony z kąta w kąt, w końcu i ja zacząłem się niepokoić. Wezwałem chorążego Prymaka, to był starszy gość pochodzący bodajże z Wołynia, żeby zobaczył, co się dzieje. Ten wyszedł, po chwili wraca i mówi, że wkoło są Niemcy. Jeszcze dodaje – patrz, jak piechota ucieka po polu. Widzę rzeczywiście, nas zostawili i uciekają, aż się kurzy, niewe soło. Konie rozprzężone, wozy stoją pod wozownią, mo ździerze na stanowiskach. Trzeba szybko to zbierać. W tym nieszczęściu mieliśmy i szczęście. Niemcy jak uciekali, zostawili całą fur mankę granatów. Kazałem wziąć granaty i rzucać je poza budynki gospodarstwa, a reszta miała zaprzęgać konie i ładować na wozy moździerze. Wszystko ładnie szło, poza jedną płytą, której nie mo gliśmy oderwać od ziemi i która w końcu została nie zabrana. To było poważne wykroczenie. Zdarzało się, że jak na punkt sa nitarny trafiał ranny żołnierz bez swojej broni, to nie chciano opatrywać, a wysyłano z powrotem po broń. Karabinu nie wolno było rzucić. Ja zostawi łem płytę, a bez niej nie ma moździe rza. Otworzyliśmy bramę i zaczęliśmy wyjeżdżać. Pierwszy jechał Sikora. Sybirak - Polak, ale on ani po polsku, ani po rosyjsku nie umiał mówić. Jako furman był bardzo dobry. Jego koń z prawej strony dostał serię z pistoletu maszynowego i padł. Ten błyskawicznie go odciął i z jednym koniem dał przed siebie. Reszta wyjechała za nim, a ja z racji stanowiska ostatni. Gonili nas ostrzałem długi czas. Skręci liśmy w ogródki działkowe. Przez płoty sadziłem jak kot, z tego stra chu. Nasi z moździerzami odskoczyli, w pewnym momencie zostało nas trzech czy czterech, zamykających całe to towarzystwo. Jakiś oficer rosyjski, Frychter, ja i jeszcze ktoś. Dobiegliśmy do rowu, przy którym leżało sporo broni. Musiała niedawno rozegrać się tu walka. Złapałem “Diektariewa”, podrzucono mi kilka “talerzy”, drugi złapał niemiecki karabin maszynowy z amunicją na taśmie i czekamy. Zaczęła zbliżać się gromada Niemców, ale nie tylko żoł nierzy, byli też cywile. Zrzucono ulotkę, żeby cywile odeszli na bok, ale nie poskutko wało. Poczekaliśmy, aż podejdą bliżej i da liśmy ognia. To była masakra. W tym czasie Rosjanin wyskoczył na środek drogi i zaczął strzelać z nagana. Po chwili dostał serię z auto matu. Jedna z kul trafiła w serce. Pomimo naszego ostrzału prze ciwnik cały czas posuwał się w naszym kierunku. Na szczęście w sztabie zorientowali się w sytuacji i podrzucili samochód z fizylierami. Niemcy, jak zo baczyli tyralierę piechoty, załamali się i rozpoczęli odwrót. Wtedy im jeszcze dołożono i zapędzono do byłego domu sanatoryj nego. Później okazało się, że obok nas stała kompania moździerzy rosyjska. Niemcy, wykorzystując wałęsającą się trzodę chlewną, przepłynęli z Wolina i pod osłoną krów, owiec pode szli Rosjan, i wszystkich wyrżnęli. My uważaliśmy, że oni już tu nie wrócą, a ci pokazali swoje. Potem zaczęto szukać winnych, bo i naszych ludzi sporo zginęło. Chciano zarzucić na szym oficerom, że nie powinni z moździerzami odjeżdżać, tylko zorganizować obronę z piechotą. Szkołę w końcu skończyłem i na taktyce trochę się znałem. Nie zgo dziłem się z tym. Uwa żałem, że prawidłowo zorganizowaliśmy odskok, żeby bronić się już w innych wa runkach tzn. nie w okrążeniu. Za tę akcję w drodze wyróżnienia, moja rodzina w Ałtaju otrzymała list, że “Wasz syn mężny w boju bije prze klętego Szwaba... itd.” Pismo informujące rodziców o przyznaniu ich synowi Wieńczysławowi Hejnemanowi - „Srebrny medal zasłużony na polu chwały”. Wzięto również pod uwagę to, że kompa nię wyprowadziłem bez strat. O zostawionej płycie od moździerza nie wspomniałem, ale następnego dnia o świcie zaatakowaliśmy i majątek z powrotem przeszedł w nasze ręce, a wraz z nim płyta. Cie szyło mnie to bardzo, bo w tej jednostce byłem świeży, dopiero dwa tygodnie. Trzeba przyznać, że politrucy dobrze wykonywali swoje obowiązki. Zbliżały się Święta Wiel kiej Nocy, a do nich należało wysyłanie tego typu listów. Dla Rodziny to była ważna informacja - syn żyje. - No to mamy list, który odbył drogę na Sy berię i z powrotem. - Tak, Mama go przywiozła, ja o tym li ście nic nie wiedziałem. W jednostce po tej akcji wyrobiłem sobie dobrą markę. Potem ru szyliśmy na Berlin. Ten odcinek był bardzo nieprzyjemny. Dowództwo uważało wojnę już za wygraną i delikatnie mó wiąc, nie przykładano się do pracy. Szliśmy do przodu na żywioł. Były sytuacje, że kwaterowaliśmy w jednej chacie, a wywiad dopiero po pewnym czasie odkrywał, że Niemcy kwaterują obok. Wy syłano np. samochód w trasę, którego kierowcę Niemcy zabijali w chwilę po odjeździe. Zaczął się robić ogólny bałagan. W okolicy Kanału Rupina dostaliśmy w kość. Wpierw szliśmy z l Dywizją, a tam nasze drogi się rozeszły. Oni poszli na Berlin, a myśmy go mieli obejść z drugiej strony - tak myślę. Znaleźliśmy się na trasie jakieś dużej wioski. Nie wiedzieliśmy, że tam są Niemcy, a tereny wokół zaminowane. Jak nas zaatakowali, to zaczęliśmy konie ściągać w rowy i sami się w nich kryć. Rowy były też zami nowane. To była tragedia. Dużo żołnierzy zginęło. Spotkało mnie niecodzienne zdarzenie. Trochę z tyłu było wzgórze i kazałem swoim żoł nierzom zająć pozycję z moździerzami za nim, tak jak prawidłowo w tych warunkach powinno się postąpić. Dopadł mnie jakiś oficer. Nie był z naszej jednostki i kazał mi ustawiać moździerze w od krytym terenie, a na dodatek myślał, że uciekamy. Zaczęła się pyskówka. Nie trwała długo, bo został trafiony, nie kulą karabinową, ale pociskiem jakiegoś małego działka. Uderze nie odrzuciło go, a pocisk rozrywając całą pierś, poleciał dalej, eksplodując za nami. No i skończyła się dyskusja. Potem mieliśmy niewesołą sytuację na wy sokości samego Kanału Rupina. Po niemieckiej stronie wał był wyższy i zaraz za nim las. Po naszej wał był znacznie niższy, potem na około dwieście pięćdziesiąt metrów ciągnęło się pole, a za nim las, w którym roz stawiliśmy swoje moździerze. Piechota, to był starszy rocznik. Każdy miał medalik, książeczkę do nabożeństwa. Przez lornetkę widziałem Niemców – młodzi chłopcy. Efekt końcowy całej tej historii był taki, że tamci potrafili przerzucić granaty przez kanał na nasze pozycje. Sytuacja beznadziejna. Nasi pozbijali się w kupki, po wyjmowali książeczki i dawaj pacierze odmawiać. Na naszym skrzydle stała wioska - zaczęli opuszczać swoje pozycje i pchać się do cha łup. Nie mogłem do tego dopuścić, bo to powodowało przerwę w linii frontu. Przedzwoniłem do baterii, żeby jeden z moździerzy poło żył ogień na skraj wioski, by odciąć naszym drogę do niej. Dowódca piechoty (Skowron albo Śliwa - nie pamiętam) wyskoczył z pistoletem i zagonił to swoje towarzystwo na pozy cje. Niemcy wyczuli, że mają nie najlepszego żołnierza przed sobą. Nocą zrobili wypad i przerwali się przez nasze pozycje. To był ewe nement. Już wtedy na takie akcje się nie decydowali. Później w opracowaniach, czytałem, że sam dowódca pułku, Szabel ski, zorganizował kucharzy, pisarzy, resztę sztabowców i prowadząc kontrnatarcie, wyparł ich za kanał. Towarzystwo, które miało bronić odcinka pochowało się w bunkrach i pamiętam związane z tym zdarzenie. Wpadam do jednego z nich i widzę Wiesio cekaemista (dowódca plutonu) siedzi zamiast strzelać. Pytam, dlaczego nie strzela, a ten mi na to, że “muszki” nie ma - Po co ci muszka do strzelania w nocy? Kaza łem mu wyjść na bunkier i strzelać. Na drugi dzień Wie sio zginął. Zaczęła strzelać artyleria niemiecka. To oznaczało, że albo szykują atak pie choty, albo się wycofują. Zwiad szybko zbadał sytuację. Wycofują się. Zaczęliśmy posuwać się za nimi w kierunku na Oranienburg. Tam był duży obóz koncentracyjny. Czytałem wspomnienia obozowicza, który pisał, że wyzwolili go Alianci. Może obóz w Ora nienburgu miał jakąś filię, którą wyzwolili nasi sprzymie rzeńcy. Prawdą jest, że w wyzwoleniu obozu pomogło nam lot nictwo amerykańskie. Wtedy po raz pierwszy wi działem superfortece, jak działają, w jakim szyku idą. Oni mieli za za danie zbombardować Oranienburg aż po kanał. Przed wejściem do miasta wyzwoliliśmy obóz. Tylko tam zajrzałem, ci ludzie wyglądali strasznie. Zaraz przyjechały nasze służby sanitarne i zabronili cokolwiek podawać tym z obozu. Żadnego jedzenia, żadnych papierosów. Musieli przejść kwarantannę. Żandarmeria obstawiła wejście, tak że z nimi nie mieli śmy kontaktu. Trzeba zresztą było iść w miasto i oczy ścić je z Niemców. Wtedy zobaczyłem solidność pracy Amerykanów. Oranien burg po kanał był idealnie zrównany z ziemią. Nie zbombardowano tylko budynku, w którym mieścił się Dom Starców, stojący w parku i sam obóz. Zniszczyli natomiast budynki administracyjne stojące obok obozu. Precyzja niesamowita, ale i wywiad musieli mieć dobry. Po ta kim nalocie, w mieście nie było za bardzo z kim walczyć. Widziałem palące się zwłoki ludzkie jak skwarki. Część bomb, użytych przez Amerykanów, działem więcej. były bombami ter micznymi. Takich obrazków wi- Oranienburg k. Berlina. Po przejściu Oranienburga wzięliśmy kie runek na Berlin, a raczej jego przedmieścia. Miasto się paliło. Temperatura powietrza pomiędzy domami była taka, że topił się asfalt. Dużo wtedy z tego powodu zginęło ludzi, przede wszystkim tych ze Wschodu. Nie wie dzieli, co to jest - jakieś tam poleskie błotko. Wskakiwali na roztopioną maź, przewracali się i było po nich. Nie było czasu nimi się zajmować, w końcu Berlin był broniony. Szliśmy do przodu, oni zo stawali. Nie wiem jak to się stało, ale nasza kom pania pod Bramą Brandenburską była, jak się szło bez mapy, to i to się mogło zda rzyć. Potem poszliśmy w kierunku Łaby i tam dla nas wojna się skończyła. Nad Łabą – pierwszy z lewej Mieczysław Hejneman . Spotkaliśmy Amerykanów, ale to raczej my szliśmy do nich, bo ja żadnego alianta po naszej stronie rzeki nie zobaczyłem. Wiem, że Niemcy zorganizowali jeszcze obronę w la sach, w okolicach Berlina. Alianci i Rosjanie przeprowadzili taką serię nalotów na to zgrupowanie, że szybko przestało istnieć. Sowieci, chcąc zrewanżować się za dobr ą współpracę, chcieli dla nas wynegocjować strefę Niemiec do okupacji, czy raczej kon troli. Alianci nie zgodzili się, więc Rosjanie w ramach swojej strefy wyznaczyli teren wokół miasta Cottbus. Długo tym nowym nabyt kiem się nie cieszyli śmy. Zaczęły się nieporozumienia między żołnierzami polskimi i rosyjskimi Dochodziło do burd, łącznie ze strzelaninami. Były wypadki śmiertelne. Sowieci szybko strefę zlikwidowali. Nam kazano ją opuścić tylko z rzeczami osobi stymi. Jedna obrączka, jeden zegarek itd., ale nie te numery z Polakami. Tacy jak ja, młodzi, to rzeczywiście nie wiele mieli. Ja wygrałem trochę zegarków w oczko. Natomiast np. w taborach służyli starsi wiekiem ludzie i ci wiedzieli, co brać. Wy wieźli dużo skóry, zastawy stołowej, sreber. Skierowano nas do Głubczyc. Po pewnym czasie do stałem nominację na Komendanta Wojennego do miejscowości Bauerwitz, po polsku chyba Baborów, koło Głubczyc (w rzeczywistości Neue Kirche – Bieskau, dzisiaj Nowa Cere kwia). Nowa Cerekwia k. Głubczyc. Moim zadaniem było przejąć wszystkie obowiązki gospodarza. Zabezpieczyć cały teren przed szabrownikami. Przyjrzeć się ludziom zasiadającym w nowych Radach Narodowych. Sprawdzić sołtysów. Po nominacji, którą otrzymałem w Katowicach, ostro zabrałem się do pracy. Zaraz na początku obraził się na mnie ko mendant sowiecki tego terenu, że nie złożyłem wizyty (komendantury były podwójne polskie i radzieckie). Pierwszymi osiedleńcami na moim terenie byli zdemo bilizowani żołnierze. Wiedzieliśmy, że mają napłynąć z Kresów cywile, co zresztą w niedługim czasie nastąpiło. Najwięcej pracy mieliśmy z ochroną zastanego majątku. Było dużo szabrowników, a i Rosjanie próbowali swoją drogą, co się da ukraść. Obstawiłem te ren żołnierzami, bo próbowano kraść bydło. Komen dant sowiecki, jak chciał coś poza tę strefę wywieźć, musiał mieć moją zgodę. Największym problemem wtedy była dzia łalność około trzydziestoosobowej grupy na czele z rosyjskim majorem. Byli to ludzie przez całą wojnę uczciwi, zasłużeni w walce. Po zakończeniu działań wojennych nie chcieli wrócić do ZSRR. Tu u nas bardziej im się podobało. Spędzali czas na kradzieżach i hulankach. Nam, z l Pułku Saperów, ukradli samochód osobowy i tak kursowali w te renie. Rozmawiałem w tej sprawie z komendan tem sowieckim, ale uważał, że szkoda czasu, bo ta grupa jest nieuchwytna. Pomógł mi szczę śliwy zbieg okoliczności. Pewnego dnia, jadąc bryczką przez wio skę, zobaczyłem w jednym z obejść ładną, młodą Niemkę. Kazałem przywieźć ją na ko mendę. Niemców jeszcze na tych terenach trochę było. Nie wszyscy uciekli. Część z nich została usunięta później. Byli też tacy, którzy na swoim zostali. Dzień później szef przywiózł tę pannę. Złożyłem pro pozycję pracy u nas, jako podającej do stołu. Często mieliśmy różnych gości i trzeba było za dbać o reprezentacyjną obsługę. Nie była zbyt chętna, ale traktując ją w rozmowie bardzo grzecznie, w końcu przekonałem. Nie mogła na pracę narzekać. Co sobotę brała zapas wałówki do domu, a w tygodniu żołnierze też jej nieraz coś do zjedzenia podrzucali. Chyba w ramach re wanżu powiedziała, że jej siostra została porwana przez tego ma jora i razem z nim jeździ. Z reguły raz w tygodniu wpadają do niej w odwiedziny. Ta wiadomość mi wystarczyła. Jeszcze dowiedziałem się od niej, że co kilka dni odwiedza jedną z rodzin esesman, który ma swoją siedzibę na terenie Czech. Esesmana szybko złapałem. Mia łem u siebie więzienie, to nie musiałem nigdzie go przekazywać, a całą sytuację wykorzy- stać. Młodemu chłopcu z rodziny Niemca złożyłem pro pozycję. On mnie zawiadomi, jak pokaże się w wiosce major, a ja za to wy puszczę mu wujka. Dostał jeszcze rower, żeby mógł szybko do nas przyjechać. Długo nie musiałem czekać. W pierwszą sobotę, która nadeszła, major z panną zajechali na wieś. Była to wioska odda lona od mojej kwatery o osiem kilometrów. Chłopak przyjechał i za wiadomił mnie. I znowu szczęśliwy zbieg okoliczności. Jadąc z inspekcji od strony granicy czeskiej, wpadłem na Ko mendę Milicji, która sama się zorganizowała. To była ciekawa komenda. Tam było dwunastu milicjantów, starszy sierżant był szefem tej ekipy. Mieli sekretarkę, a jakże, pannisko wystrojone, paznokcie wymalo wane, która jednym palcem coś tam na ma szynie wystukiwała. Pierwsze pytanie, które się w tej sytuacji zada wało, to czy ich ktoś tu przystał, czy sami się zorganizowali. Okazało się, że sami się zorganizowali. Przyjechali gdzieś z Kieleckiego. Pytam, czy mają jakieś kłopoty, trudności. Słyszę w odpowiedzi, że poza działal nością tej bandy ruskiego majora, dają sobie radę. Miałem wia domości, że ten posterunek bierze bardzo duży kontyngent bydła. Później okazało się, że pako wali krowy, owce w wagony i wy syłali w swoje rodzinne strony. Zobaczyłem wśród nich dwóch zdemobilizowanych żołnierzy z Wojska Polskiego. Próbowałem z nimi rozmawiać, ale zrobili wszystko, żeby jej uniknąć. Chwilę jeszcze z (-) Stacjonowaliśmy w Częstochowie ponad dwa miesiące. Potem przeniesiono nas do Hrubieszowa. To był chyba październik 1945 r. Po kilku dniach nasz Batalion został skiero wany do Waręża. Tam byliśmy do jesieni 1946 r. Waręż (Ukr. Varjaz k. Krystynopola ( Czerwonograd) Pamiętam zabawną historię, która przydarzyła się w czasie odprawy prowadzonej przez pułkownika Szabelskiego. To był poważny, porządny człowiek. Wszyscy oficerowie wkoło, pułkownik w środku. Julek z racji stopnia oficerskiego też brał udział w odprawie. Siedział poważny i słuchał. Miał buty z brezentu, oblewane gumą. Zamiast skarpet, nogi poowijane ręcznikami. Co on robił ze skarpetami, nie wiem, ale nam je wydawano. Widzę, jak kumpel palący papierosa, strzepuje mu popiół do buta. Po chwili Julka za częło trochę przypiekać. Włożył rękę do środka i jak nim nie rzuci. Za bu tem poleciał jeden ręcznik, drugi ręcznik. On trzyma nogę, żeby zo baczyć co się stało, a my przy okazji widzimy brudne palu chy. Po tej akcji pierwszy raz widziałem Pułkownika uśmiechniętego. Zwrócił uwagę Julkowi na higienę nóg i na tym cala sprawa się skoń czyła. Drugą historię z Julkiem pamiętam z Wa ręża. W czasie spania zdrowo chrapał. Mój zastępca Jakubowski zaczął kombinować, co tu zrobić, żeby przerwać ten hałas. Wziął tabakę samosiejkę, zmieszał z pieprzem i wdmuchnął Julkowi do nosa. Ten zerwał się z posłania i przyłożył Tadkowi butem. Wiedział w ciemno, kto zrobił mu ten numer. Kichał po tym ze dwie go dziny. Ale wracając do poważnych akcji. W Hru bieszowie dowiedzieliśmy się od burmistrza, że na trasie do Waręża, wpadł w zasadzkę UPA batalion rosyjski i został zlikwidowany. Wyru szyliśmy więc z ubezpieczeniem i bardzo ostrożnie. Dojechaliśmy na miejsce po południu i natychmiast zaczęliśmy się okopywać, tak jak na froncie. Zrobiliśmy rozpoznanie terenu, warunki obrony, możliwości dojścia nieprzyjaciela. Byłem jesz cze wtedy zastępcą dowódcy kompanii moździerzy do spraw liniowych. Wszystko to było w zakre sie moich obowiązków. Ukraińcy próbowali nas prowokować, ale mieliśmy czujki daleko powystawiane, które natychmiast telefonicznie powiadamiały o ich ruchach. Dawało się ognia z moździerzy i był spokój. Waręż – pierwszy z lewej Mieczysław Hejneman 1946 r. Waręż – „ostatki z plutonu” (pierwszy z lewej M. Hejneman) 1946 r. Tutaj zastała mnie reorganizacja Wojska Pol skiego. Część ludzi z różnych powodów zwalniano. U nas służyło sporo Rosjan, oni wracali do siebie. Mnie awansowano na stanowi sko dowódcy kom- panii moździerzy. Długo na tym stanowisku nie byłem, bo nastał czas referendum. Zorganizowano wtedy specjalną kompanię do ochrony Punktów Wyborczych, któ rej zostałem dowódcą (7 Kompania Strzelecka). Co to była za ochrona, jak w jed nym Punkcie Wyborczym był z reguły jeden oficer i sześciu - siedmiu żołnierzy. To było śmiechu warte. Robiono zebrania, żeby wybadać, jaki jest stosunek ludności do żołnierzy. Pamiętam taką historię. Jedno z zebrań ochra niał porucznik Bondaruk, mój zastępca, który do pomocy dostał ze Szkoły Politycznej plutonowego, ten miał być u niego na praktyce w czasie re ferendum i sześciu żołnierzy. To było nie samowite, wysyłać kilku żołnierzy w teren, na którym działały i dwustuosobowe oddziały. Lekceważenie życia ludzkiego przez nasze dowództwo osiągnęło zastraszający poziom. Oni sami na pewno by tam nie pojechali. Do wiadujemy się, że w jednej z wio sek na trasie Hrubieszów – Chełm w czasie zebrania powstała rozróba. Wyruszyliśmy od razu, nocą. Wieś leżała w dolinie. Okrążyliśmy ją i zaczekaliśmy do rana. O świcie dowiedzieliśmy się, jak do tego doszło. Zorganizowano zebranie i zaczął przemawiać Bondaruk. To był starszy człowiek, pochodzący z Wołynia, dzięki czemu z lekka po ro syjsku zaciągał. Nie zdążył skończyć przemó wienia, bo przerwał mu plutonowy - praktykant. Zwrócił się do chłopów, żeby go nie słuchali. On ma im do przekazania prawdziwe wiadomości. Bondaruka zgoniono z mównicy i zaczął przemówienie plutonowy. Podobało się to słuchającym. Bito mu brawo. Potem okazało się, że to była tzw. wtyczka. Bonda ruk zachował się spokojnie, bo i co chłop miał robić. Miejscowa władza zamiast pilnować porządku, podpuszczała chłopów na żołnierzy. Nad ranem część naszych zeszła do wsi i zajęła posterunek milicji. Potem kazałem trzem żołnierzom wyjść na śro dek wio- ski i puścić kilka serii z automa tów, żeby obudzić mieszkańców i zobaczyć, jak zareagują ci, którym będzie nieśpieszno do spotkania z nami. Po chwili ujrzeliśmy grupki mężczyzn biegnące w kierunku lasów okalających wieś. Nie dali rady przebić się przez okrą żenie. Złapaliśmy wtedy około trzydziestu partyzantów - Polaków. Po tej akcji nasze notowania u miejsco wych spadły. Jak się o coś prosiło, to odpowiedź była jedna - nie ma. Jak się powiedziało, że ładne tu dziewczyny, to się słyszało - nie dla was. Koło południa kapitan Pęski zdecydował, że przeprowadzimy przesłuchanie na miejscu. To był przedwojenny oficer, służący w Armii Andersa, który wrócił do kraju. Wiem, że w książkach traktujących o bitwie pod Monte Cassino, piszą o nim. Nie chciał ciągać złapanych do Hrubieszowa, bo tam nimi zajęłoby się UB. Był to czło wiek o poglądach prawicowych, od komunistów trzymał się z daleka. Prze d przesłuchaniem omówiliśmy sprawę Bondaruka i plutonowego. Gdyby partyzanci chcieli zlikwidować tych paru naszych żoł nierzy i oficera politycznego, to by zrobili. Jednak do niczego takiego nie doszło. Był to dla tej całej złapa nej ekipy duży plus. Przesłuchanie wyglądało mniej więcej w ten sposób, że kapitan Pęski, wymachując szpicrutą przed nosem złapanego chłopa, zwymyślał go od bandytów, potem pytał czy jest par tyzantem. Tamten oczywiście odpowiadał, że nie, często na dodatek płacząc. Następnie było pytanie do nas, co o tym sądzimy. Uważaliśmy, że można zwol nić. Kilku z nich sam na własne oczy widziałem, jak rzucało karabiny w zboże i uciekało do chałup. Przesłuchanie skończyło się tym, że wszyscy zo stali zwolnieni. Po całej tej akcji zaczęliśmy się zbierać do od jazdu. Podeszła do nas grupa kobiet i serdecznie zapraszała na kwatery, na posiłek. Przyjęliśmy propozycję. Na stołach było wszystko - łącznie z samogonem. Z polskimi grupami, przynajmniej ja, nie mia łem problemu. Gorzej było z formacjami ukraiń skimi. Ci przysyłali nam swoje urzędowe pisma, żeby zaprzestać wysiedlania ludności ukraińskiej za Bug i wywozić zboże do Warszawy. Jeżeli tego nie uczynimy, to z nami skończą. Próbowali podchodzić nas kilka razy, ale nic z tego nie wyszło. Przyjęli taktykę atakowania w nocy. To i my zaczęliśmy ich atakować w nocy. U nas byli sami żołnierze fron towi. Potrafiliśmy się tak zorganizować, tak daleko wysyłać czujki, że często oni wpadali w nasze zasadzki. Ukraińcy przyjęli taktykę palenia wiosek, z któ rych ludność została już wysiedlona. My z kolei wywoziliśmy z tych terenów chleb, zboże i inne produkty żywnościowe, żeby od działy UPA nie miały co jeść. Któregoś dnia dostałem kartkę, żeby mój oddział zaprzestał wywożenia żywności. Jeżeli nie - czeka mnie śmierć. Robiliśmy da lej, co do nas należało. Waręż (?) Pierwszy z prawej - Mieczysław Hejneman, 1946 r. Z Warszawy przyjechał pluton kierowców i plu ton bodajże żandarmerii (osłony). Mieli zabrać chleb, zboże, na które czekała stolica. UPA nie mo gła na to pozwolić. Ocenili, że wśród kierow ców dyscypliny nie będzie. Pluton Osłony, to bę dzie jakaś zbieranina. W tej sytuacji oni nie będą mieli pro blemu w załatwieniu nas. I tu się pomylili. Cała ta “warszawska” grupa została przez kapitana Pęskiego, oddana do mojej dys pozycji. Na odprawie przedstawiłem taktykę poruszania się konwoju w terenie: odległość między samochodami nie mniejsza niż 100 metrów, na sygnał rakietą cały transport zatrzymuje się. Każdy samo chód to jest oddzielne stanowisko ogniowe, z wykorzystaniem terenu wokół pojazdu. W czasie kilku przejazdów na tra sie Waręż - Hrubieszów, zorganizowałem transportowi parę alarmów ćwi czebnych. Było to komentowane przez kierowców zdaniami w rodzaju - “jeszcze mu wojny za mało”, oczywiście nie przy mnie. Mówić, mówili, ale swoje musieli robić. Odprowadziliśmy (ostatni, jak się okazało z naszego terenu) transport do Hrubie szowa. Dalej do Warszawy samochody jechały bez obstawy. Na tej trasie działały oddziały Armii Krajowej. Oni naszych transportów nie ru szali. Jak potrzebowali coś z nich zarekwirować, to brali z reguły niewiele i wy stawiali na dodatek pokwitowania. Święta Wielkiej Nocy spędziliśmy w Hrubieszowie. Potem wróciliśmy do Waręża, ra zem z “warszawiakami”. Z naszego terenu żywność wywieziono. Trzeba było wybrać się w inny re jon. Ale żeby to zrobić, należało uzgodnić to z oddziałami wojska tam działającymi. Mogli potraktować nas jak bandę i ostrzelać. Nam się podobna historia przydarzyła, z tym, że to my „powi taliśmy” ogniem oddział sowiecki, który wszedł na nasz teren bez uzgodnienia. Kapitan Pęski przez radio skontaktował się, to był bodajże Bełżec, że chcemy wjechać na ich teren i czy dadzą nam ochronę, czy sami mamy o to zadbać. Chorążowie i porucznicy uwa żali, że z tą ochroną, to przesadzamy. Na tym terenie nie ma żadnych band. Można spokojnie jechać. Postawa ich wynikała między innymi z tego, że przed świętami w czasie transportu żywności do Hrubieszowa przydarzyła się historia, która skoń czyła się tylko składaniem mostka na rzeczce czy raczej stru myku, który zbudowany był z kil kunastu belek. W Warężu mieliśmy przygotowany transport żywności do Hrubieszowa. Był wieczór, ale zdecydowano, że mamy ruszać - kolumna samochodów, z obstawą, kierowcami, około stu chłopa. Na trasie na wysokości spalonej wioski przepływał strumyk. Odległości między samochodami prawidłowe, po około sto metrów, jechaliśmy na pełnych światłach. W pew nym momencie widzę, że mostek jest rozebrany, belki porozrzucane. Wy strzeliłem rakietę, wszystko stanęło. Żołnierze zeskoczyli z samochodów do rowów. Zostały na nich tylko stanowiska z cekaemami. Z prawej strony był las i spalona wioska. Byliśmy pewni, że jeżeli nastąpi atak, to tylko z tej strony. Cały czas teren oświetlaliśmy rakietami. Wydałem rozkaz przesunięcia się w kierunku wioski. Byliśmy tak ustawieni, że przeciwnik w sile batalionu nie mógłby nam nic zro bić. Kilkunastu żołnierzy skierowałem do naprawy mostku. Pamiętam, że zaczął padać deszcz. Była cisza. Po złożeniu mostku, dałem sygnał, żeby samochody ruszyły, a sam stałem na przejeździe i pil nowałem, żeby utrzymywały prawidłową odległość. Na koniec wsiadłem w ostatni samochód i już bez przeszkód dotarliśmy do Hrubieszowa. Do dzisiaj nie wiem, czy to była przygo towana zasadzka i nie ruszono nas, bo byliśmy dobrze zorganizowani, czy po prostu kilku Ukraińców rozebrało mostek, żeby utrudnić nam przejazd. Po tym zdarzeniu “warszawiacy” uważali, że przesadzamy - na tym terenie jest spokojnie, więcej strachu robimy sami. Jak kapitan Pęski zaczął organizować wyprawę do Bełżca i ustalać co z ochroną, “warszawiacy” zlekceważyli nasze ostrzeżenia. Jeden z ich oficerów wziął odpowiedzialność na siebie i z dwoma plutonami ruszyli w drogę. My zostaliśmy w Warężu. Oni dojechali do Bełżca, za ładowali zboże, przyjechali do nas, wypili w knajpie po kielichu i ruszyli do Hrubieszowa. Ukraińcy tylko na to czekali. W Wa rężu widzieli, że moja kompania została na miejscu. Dano znać od działowi UPA, a ten na trasie zorganizował zasadzkę. - Czy to jest ta akcja, którą opisał w “Spa lonej ziemi” Władysław Jarnicki i którą tatuś w piśmie do ZBOWiD – u prostował? - Tak. Podeszli naszych w prosty, har cerski sposób. Zasadzkę UPA zorganizowało, około 15 kilometrów od Waręża. Na drogę wyszedł żołnierz w eleganckim polskim mundurze, w stopniu kaprala. Podniósł rękę, dając sygnał, żeby stanęli i pierwszy samo chód z porucznikiem zatrzymał się. Kapral zameldował mu, że mają ran nego i czy mogliby go podrzucić do szpitala w Hrubieszowie. W tym samym czasie zaczęły podjeżdżać następne wozy i wszyscy byli zaciekawieni, co też się dzieje. A wtedy wiosną drogi były ta kie, że gdzie pierwszy wóz przejechał, tam droga. Nazjeżdżało się tych samo chodów “na kupę”, kierowcy powychodzili, część żołnierzy też, powstał jeden wielki bałagan. Na to tylko czekali upowcy, którzy leżeli obok drogi i w krzakach. Podnieśli się z rowów - ręce do góry, odłożyć broń, nic się wam nie stanie! Potem kazano im przejść na drugą stronę i położyć na ziemi. Odczytano wyrok, “za ukraiński chleb” i zaczęto rozstrzeliwać. Z tym transportem zabrała się w Warężu dziewczyna, z którą miałem okazję kilka razy porozma wiać na rynku. Jeden z upowców ją poznał i powiedział swoim, że to kochanka “Czarnego”, tak widocznie między sobą mnie nazywali. Pod szedł do niej drugi i cięciem szabli odrą bał głowę. Na tę całą rzeź nadjechał z naprzeciwka, z górki przedstawiciel Ukrainy, w swoim wozie pancernym i z trzydziestoma ludźmi. O tym w “twojej” książce nie ma ani słowa. Wywiązała się walka. Wy korzystał to jeden z poruczników - mądrali z osłony transportu i uciekł. Nasz obserwator z wieży kościoła w Wa rężu dał znać, że w kie runku na Hrubieszów słychać strzały i widać czarny dym. Wie dzieliśmy, co mogło się stać Załadowaliśmy ludzi na konie, sa mochodów nie mieliśmy i nim dotarliśmy na miejsce, było po walce. Pierwszą osobę, którą zobaczyłem, był biegnący polem porucznik “mą drala”. Zaczęliśmy do niego krzyczeć, żeby podbiegł, ale ten potraktował nas jako oddział UPA i zaczął uciekać w przeciwnym kierunku. W końcu go złapaliśmy. Był ranny w rękę i zszokowany. Zapytałem go, co się stało i co tu sam robi - oficer i zostawiłeś żołnierzy cwaniaku! Kazałem mu siadać na wóz i jechać z nami. Nie chciał. Zła pałem za kapotę i posadziłem na furmance. Jak przyjechaliśmy na miejsce zasadzki, to już było po wszystkim. Trupy pole głych żołnierzy obu stron były uprzątnięte. Z tego, co pamiętam, połowę samochodów nam spalono. - Co robił Przedstawiciel Ukrainy na tym te renie? - Reprezentował Ukrainę, a ja byłem przed stawicielem Polski. Razem ustalaliśmy, która rodzina jest ukraińska, a która polska. Ci, którzy zostali zakwalifikowani jako Ukraińcy, musieli opuścić ten teren i wyjechać za Bug. - Ma tatuś jakieś papiery, mów iące o sobie jako Przedstawicielu Polski? - Wtedy papiery nie były potrzebne. Do stałem polecenie i wszystko. Z Przedstawicielem Ukrainy byłem w ciągłym kontak cie. On z trzydziestoma żołnierzami nie miał czego szukać sam na tych terenach. Szybko UPA by go zlikwidowała. Po latach dowiedziałem się, że to co robiłem, było określone mianem “Akcji Wisła” (“Akcja Wisła” rozpoczęła się w roku 1947 - przyp. autora). Na koniec zgromadzono sporą ilość jednostek, które utworzyły front na kształt podkowy, od Hrubieszowa w kierunku Bugu. Wewnątrz znalazło się sporo żołnierzy UPA. Posuwaliśmy się w kierunku rzeki około ty godnia. Pod koniec maja 7. Kompania dostała większą ilość granatów i skierowano nas nad wąwóz, który upowcy najprawdopodo bniej wykorzystają do przeskoczenia Bugu. Dostaliśmy polecenie okopania się nad nim i dokładnego zamaskowania. Nie mogło być z naszej strony żadnego ruchu. Teren ma wyglądać na czysty. Po jakimś czasie usłyszeliśmy strzelaninę z prawej strony, potem z lewej, a na naszym odcinku cisza i spokój. Zobaczyłem, jak w pewnym mo mencie wyjechał na koniu, ubrany w żołnierski mundur osobnik, obejrzał przez lornetkę teren i zniknął. Potem jesz cze pokazał się człowiek ubrany w rubachę, a nawet kobieta na koniu. Wszyscy oni spraw dzali, co się dzieje w okolicy wą wozu. My siedzieliśmy spokojnie w naszych okopach wśród skrzyń z granatami. Gdyby UPA próbowała się przerwać wąwozem, nawet nie musielibyśmy strzelać, wystarczyło wrzucać do jaru granaty. Przeciwna strona doszła wi docznie do wniosku, że ten nasz odcinek jest podejrzanie spokojny i w końcu przerwali się za Bug przez rosyjski bata lion. Ponieważ w UPA było sporo żołnierzy niemieckich, a i rosyjskich nie brakowało, całe to bractwo wzięło kierunek na Cze chosłowację, żeby przebić się na Zachód. Rosja nie na ukraińskim terytorium rzucili za nimi w pogoń całe armie, żeby do tego nie dopu ścić i rzeczywiście niewielu z nich na Zachód dotarło. Hrubieszów - 1946 r. Pierwszy z prawej Mieczysław Hejneman. W “Spalonej ziemi” opisują czas, kiedy ugru powania ukraińskie były w rozsypce i praktycznie nie stanowiły już realnego zagrożenia. W jakiś czas po akcji nad Bugiem dosta łem wezwanie do Sztabu Pułku. Zapomniałem już o akcji upowców na transport zboża i myślałem w kategoriach - szykuje się awans. Uważałem, że w końcu podstawy były. Zajeżdżam do Sztabu i widzę, że coś nie tak. Zwykle powitania wyglądały inaczej. Za bardzo nikt ze mną nie chce rozmawiać. Każą mi się zgłosić w gabine cie dowódcy pułku. Wchodzę i widzę, że siedzi jakiś kapitan z prokuratury. Zameldo wałem się, a kapitan jak nie zerwie się z fo tela, jak nie zacznie mnie wyzywać. Patrzę na niego jak na wariata i nie wiem, o co ch odzi. Wyglądał mi na takiego, który trochę wy pił. No, ale wypić można, a obrażać to inna sprawa. A ten cały czas śle do mnie zdania w ro dzaju, czy zdaję sobie sprawę, ile matek zostało bez swo ich synów, żon bez mężów itd. W końcu się zdenerwowałem i pytam, o co chodzi. Zrobił minę, jakbym z niego kpił. Wydał polecenie, żeby mnie rozbroić. Nie wytrzymałem i z ironią w gło sie zapytałem, kto mnie tu rozbroi i przede wszyst kim za co, bo w dalszym ciągu nie wiem. Wreszcie przeszedł do sprawy. Co ro biłem w tym czasie, jak Ukraińcy zrobili zasadzkę na transport ze zbożem wie ziony przez “warszawiaków”. Wiedziałem, o co chodzi, mo głem być spokojny. Odpowiedziałem, że to robiłem co należało do dowódcy ochrony, wiedząc, że ta odpowiedź nic mu nie wyjaśnia, bo facet nie ma pojęcia o mojej pracy. Przy tym zacząłem mu radzić, żeby za chowywał się spokojniej, bo jestem nerwowy i może za dużo usłyszeć. Oka zało się, że po tej akcji, w której zginęło trochę naszych żołnierzy, za częto prowadzić śledztwo. Ranny porucznik “mądrala” powiedział prokuratorowi, że raz już z nami jechał, to po drodze oni musieli składać mostek, a my sobie spokojnie siedzieliśmy w samochodach. Po co nas miał brać ze sobą, jak i tak nic nie robiliśmy. Przed stawiłem mu swoją wersję wypad ków. Kapitan zażądał, żeby przy prowadzić z trzech, czterech świadków. Odpo wiedziałem, że cała kompania może potwierdzić. Chciał, żeby podać mu kilka nazwisk. Poprosiłem pomocnika szefa sztabu, który jakiś czas był w mojej kompanii, żeby podał. Wysłano do Waręża samo chód z eskortą po nich. Kapitan Pęski dowiedział się, że jest ja kaś draka i też przyjechał. Całe to nowo przybyłe towa rzystwo opowiedziało, co robiliśmy w czasie tej pierwszej akcji składa nia mostku i drugiej, kiedy to “warszawscy” oficerowie wzięli odpowiedzialność na siebie i pojechali bez nas. Sprawa została wyja śniona. Jeszcze kapitan mu siał wysłuchać kilku moich zdań pod swoim adresem. Przy mnie wydano polecenie, przedzwoniono do szpitala i postawiono żołnierza przy poruczniku “mądrali”, żeby nie uciekł. Wracając jeszcze do “Spalonej ziemi”. Na czytałem się o bohaterach, bohaterstwie w czasie, kiedy na tym terenie praktycznie było po UPA. Całe to towarzystwo wyrwało już za Bug. Dam ci taki przykład. Od nas z batalionu dowódca cekaemów dowiedział się, że z Syberii do Hrubieszowa przyjechał ojciec. Wsiadł na rower i pojechał do miasta. To, że wsiadł i pojechał, to nic, ale na całej tej tra sie nikt go nie zaczepił. Widać z tego, co to były za trudno ści na tym terenie. Jeszcze tydzień czy dwa ty godnie wstecz taka historia by nie przeszła. Upowcy by go po drodze wykończyli. Jesienią przyszły na nasz teren nowe jed nostki wojskowe. Nasza została przeniesiona do Piotrkowa Trybunal skiego. - Czy to znaczy, że poza tymi dwoma akcjami nic na tym terenie ciekawego się nie zdarzyło? - UPA miała doskonały wywiad. W końcu sie dzieliśmy wśród ich ziomków. Wiedzieli, że mają do czynienia z żołnierzami fron towymi. Im się po prostu nie opłacało z nami szar pać. Wszystko było kwestią, damy się podejść czy nie. Opowiem ci jeszcze jedną histo rię. Było to przed pierwszymi Świę tami Bożego Narodzenia po wojnie. Ludność cywilna miała za kaz wstępu do lasu, natomiast wojsko mogło. Wybraliśmy się po drzewo, a przy oka zji, żeby zapolować na zająca. Wziąłem ochronę i ruszyliśmy. W lesie spotkaliśmy jakiegoś starego Ukraińca ubranego w kożuch, przepasanego sznurkiem. Jeden z żołnierzy podszedł do niego i po wiedział – Ty dziad Ukrainiec jesteś - a ten na to – nie panie, ja nie Ukrainiec - no to pokaż podniebienie. Mówiło się, że Ukraińcy mają czarne podniebie nie. Dziad uznał, że został rozpoznany, a przy okazji zdenerwował się za pewne potraktowaniem, wyjął z kieszeni pistolet i postrzelił go. Nie wiedział, że w lesie jest więcej żołnierzy i po chwili wpadł w na gonkę. Żołnierz dostał w brzuch i chciał go osobi ście zastrzelić, ale nie po- zwoliłem. Został odwieziony do Waręża i okazało się, że jest to jeden z największych hitlerowskich zbrodniarzy na tym terenie. Pomimo że był to Ukrainiec, miał większe uprawnienia od niemieckich funkcjonariuszy. Jak powiedział, że trzeba kogoś zli kwidować, to nie było odwołania. Rozpoznała go w Komendzie Milicji mała dziewczynka, która jedna ocalała z pogromu, jaki on urzą dził jej rodzinie. Nim my zorientowaliśmy się, w czym rzecz, rzuciła mu się do twarzy i podrapała. Dostał od milicjantów i od nas. Szybko prze wieźliśmy go do Hrubieszowa, żeby udaremnić upowcom możliwość odbicia. Potem został przewieziony do Lublina. Jedną z ciekawszych akcji był napad UPA na Hrubieszów, ale ja z tym nic wspólnego nie mia łem, bo siedziałem wtedy w Warężu. To też jest opisane w “Spalonej ziemi”. Wracając do Piotrkowa Trybunalskiego. Na jed nym z balów ściąłem się z szefem sztabu majorem Fominem. Powiedział, że za karę przenosi mnie do 6. Pułku (wszystko w ramach dywizji H. Dąbrowskiego) do Kielc. Stacjonowałbym akurat w domu, u cioci Hani Dziekan, która mieszkała w koszarach. Przed wojną jeździłem tam na miesiąc na wakacje. Dzidki Riabcewej matka wyszła za mąż za sierżanta i mieszkali w koszarach. Po tym zajściu poniosła mnie ambicja. Doszedłem do wniosku, że dosyć się nawojowałem i zdałem papiery. Skierowano mnie do Do wództwa Okręgu Wojsko wego w Łodzi, potem do Warszawy, gdzie proponowano wstąpienie do Akademii Wojskowej. Nie przyjąłem propo zycji, po prostu nie chciało mi się uczyć. Do stałem kartę demobilizacyjną z prawem wyboru miejsca zamieszkania. Jeździłem po całej Polsce, począwszy od Szczecina, a na Śląsku kończąc. - Przypomniała mi się historia, jak T atusia kolega zastrzelił rosyjskiego żołnierza. Jak to było ? - To było na przełomie 1945 na 1946 rok. Pierwszy nasz urlop. Stacjonowałem wtedy w Warężu. Były kłopoty z wyjazdem, bo taksówek nie było, tory kolejowe pozrywane. Wyszli śmy na plac, a tam stał zdezelowany wojskowy samochód, który jakiś cwaniak po składał i zrobił z niego autobus. Jak zobaczył wojsko, to oznajmił, że pojazd jest zepsuty. Wiadomo, wojsko nie płaci, co za interes ich wozić. Kazałem mu wysiąść, żołnierzowi - kierowcy sprawdzić czy można jechać i po chwili jechaliśmy. Było we soło, bo w torbach jedzenie, a i samogonu nie brakowało. Do Lublina dojechaliśmy w południe. Okazało się, że pociąg mamy o czwartej nad ra nem. Rozsiedliśmy się na twardych dębowych, przed wojennych jeszcze krzesłach i zaczęliśmy dalsze “posilanie”. W naszej grupie było trzech oficerów, przy czym ja byłem bez dystynk cji. Po chwili przypętał się do nas jakiś Rosjanin. Do kolegów nie pod szedł, bo zobaczył gwiazdki. Ja nie miałem, to stanął koło mnie i kazał dać krzesło. Udałem, że nie rozumiem po rosyj sku i pytam grzecznie - o co panu chodzi - a ten wyciąga krzesło spode mnie. Mówię - idzież ty, bo jak cię rąbnę w machę, to po polsku zrozu miesz. Cała sala zaczęła krzyczeć, żebym mu przyłożył. Powiedziałem tylko, żeby szedł stąd, bo nazbiera niepotrzebnie. Przysłał żandarmerię rosyjską, popędziliśmy ich. Po chwili przyszła żan darmeria polska, zrobiliśmy to samo. Na koniec pofatygował się do nas Komendant Żandarmerii, jemu się wylegitymowaliśmy. Za jakiś czas znowu podszedł i koledze bez powodu zerwał koalicyjkę. Ten nie myśląc wiele, wycią gnął z kieszeni pistolet i pomimo że tamten zdążył wbiec w ciemny korytarz, strzelił i trafił go prosto w głowę. Byli śmy już wtedy nieźle pijani, w końcu popijaliśmy przez całą drogę. To był przypadek z tą cel nością strzału. Ale, żeby do tego dojść, na dwa dni przed pod pisaniem karty urlopowej od Dowódcy Żandarmerii dostałem polecenie przewiezienia oficera do Lublina, do prokuratury. Wrócę, dopiero wtedy dostanę kartę urlopową. Żołnierzom z ochrony zapowiedziałem, że na całej trasie jest zakaz picia alkoholu. Oficer, którego wieziemy jest moim kolegą i to jak będziemy się traktować, to jedno, natomiast oni mają go pilnować. Nie może np. wyjść do ubikacji bez straży. Dosiadł się do nas kapitan z prokuratury - miałem do nich szczęście. Po jakimś czasie zaczął się mądrować, że to robimy nie tak, tamto robimy nie tak. W końcu nie wy trzymałem i opieprzyłem go, ale po chwili było już wszystko do brze. Dowiedziałem się od niego, że w niedzielę w prokuraturze nie mamy czego szukać, bo tam nikogo nie ma. Zaofiarował pomoc. Pojechał z nami do Żandarmerii i pokwitował odbiór oficera. Wypiliśmy z tej okazji i pojechałem do Hrubieszowa po kartę urlopową. Wybierałem się do Głubczyc. Teraz wracając do poprzedniej historii. Po zastrzeleniu przez kolegę Rosjanina, zostaliśmy zamknięci w areszcie. Była awantura z żandarmerią rosyjską potem z polską. W końcu przyjechał jakiś pułkownik i wywiózł nas do innej prokuratury. Gdzie, nie wiem. Potem znaleźliśmy się w Prokuraturze Lubelskiej. Tam warunki były najgorsze. Gołe podłogi, nie było jak się położyć. Wpakowali nas do celi i tak przesiedzieliśmy cały dzień, rozmyślając. W kącie leżał jakiś oficer Armii Krajowej ze złamaną ręką. Cisza była przez cały dzień. Akowiec z nami nie próbował rozmawiać, podejrzewając, że jesteśmy może szpiclami. W ciągu dnia nie dostaliśmy żadnego jedzenia. Na drugi dzień zaczęły się przesłuchania. Ja opowiedziałem, jak było i w kółko to samo powtarzałem. Kolega nie miał za bardzo o czym mówić. Był tak pijany, że nic nie pamiętał, a zdarzyło mu się to pierwszy raz w życiu. Był osobą niepijącą. Na drugi dzień znowu nikt nam nie przyniósł jedzenia. Zacząłem walić w drzwi. Przyszedł wartownik, powiedział, że on tu o niczym nie decyduje. Zamknął drzwi i poszedł. Znowu zacząłem łomotać, aż pofatygował się komendant, który oznajmił, że na miejscu nie ma stołówki i dopiero tam, gdzie nas skierują dostaniemy jedzenie. W końcu daliśmy pieniądze strażnikowi, a ten przyniósł nam ze sklepu bułki, kiełbasę itd. Po tej historii akowiec doszedł widocznie do wniosku, że nie jesteśmy tymi, za kogo nas brał i zaczął rozmowę. Powiedział, żeby nie prosić się ich, tylko przez okno zaopatrywać. Na dole stały dziewczyny i przy pomocy koszyczka na sznurku podawały jedzenie. Pełniły tam “służbę” od trzeciej do czwartej po południu. Mój kolega, który zastrzelił Rosjanina, to był Polak żydowskiego pochodzenia. W składzie, który prowadził dochodzenie, jeden ze śledczych był Żydem. Jak zobaczył, kto jest oskarżony, to pojechał do Lublina i na stacji przeprowadził wywiad. Na miejscu obsługa opowiedziała, jak było. Stanęło na tym, że ten rudy-blondyn, jak określono mojego kolegę, to był spokojny. Natomiast ten wysoki czarny, to najwięcej rozrabiał. Zostałem wezwany na następne przesłuchanie i usłyszałem - dobrze, on zastrzelił, a tyś sprowokował, każdy po 10 lat. Zrobiło mi się gorąco. Czekam co będzie dalej. W czasie tego dwudniowego siedzenia w celi zdrowo zmarzliśmy. Nie palono w piecach, chociaż piec był. Zawołałem wartownika i poprosiłem, żeby podrzucono trochę drzewa. Odpowiedział, że na podwórzu leży, ale kto je przyniesie. Powiedziałem, że pójdę. Nazbierałem, wracam do budynku i nagle widzę, jak idzie kapitan, którego chciałem wyrzucić z pociągu. Od tego zdarzenia minęły chyba z trzy doby. Spotkaliśmy się na korytarzu. Stanął jak wryty - co wy tu robicie? Opowiedziałem krótko w czym rzecz. Kazał mi poczekać, a sam, tak myślę, poszedł do pułkownika, który był chyba szefem całej tej placówki. Po chwili zostałem wezwany przed oblicze szefa i kilku śledczych. Zreferowałem jeszcze raz całą historię i towarzystwo doszło do wniosku, że bezpodstawnie zostałem zatrzymany i należy mnie zwolnić. Poszedłem do celi po swoje rzeczy i powiedziałem koledze, że wychodzę. Ten rozpłakał się. Ale mówi, on nie płacze dlatego, że tylko ja wychodzę, ale dlatego, że byliśmy całą wojnę (tzn. od Kołobrzegu), a tutaj takie nieszczęście mu się przytrafiło. W prokuraturze oznajmiono, że mogę być wezwany na świadka. Jak trzeba będzie, to oni mnie znajdą. Poszedłem jeszcze do dowódcy żandarmerii, dałem zegarek i poprosiłem, żeby z moim kolegą obchodzili się jak należy, bo to nie jakiś łapserdak, ale żołnierz frontowy, zasłużony, jak będzie czegoś potrzebował, to pomóżcie mu. Z prokuratury wyrwałem, to nikogo o nic nie pytałem, tylko dawałem przed siebie. Po dłuższym spacerze stanąłem przed budynkiem i widzę napis “Prokuratura Wojewódzka”. Tym razem dałem przed siebie, pytając gdzie stacja. Wyruszyłem do Głubczyc, gdzie czekała na mnie panna młoda. Do Kędzierzyna Koźla dojechałem w Wigilię. Tam na stacji z kilkoma przypadkowymi osobami, w tym jedną z Głubczyc, urządziliśmy wieczerzę. Problemu z zaopatrzeniem stołu nie było żadnego, bo wtedy w bufecie można było wszystko dostać. (-) Fragment tablicy nagrobnej – Łask Kolumna. Rozmowa z ojcem kończy się nagle. Kilkadziesiąt dni później zmarł. We wspomnieniach doszliśmy do roku 1948. Na taśmę zostały nagrane wyrwane z życia pojedyncze sceny, zdarzenia w sposób bardzo pobieżny. Nie było już czasu. Całe moje życie to słuchanie opowieści o Kresach, o Ałtajskim Kraju i wojnie. Duży wpływ na mój sentyment do tych terenów miała babcia, Teofila Emilia z Wysockich - Hejneman. Na cmentarzu w Łasku Kolumnie pochowano rodzinę uro dzoną w Koziatynie, Berdyczowie, Żytomierzu i Śmiele (ukr. Smila). Idąc na cmentarz, idę na Kresy. 07. 04. 1997 r. Hejneman Konrad Poniżej, część dokumentacji związanej z Wię czysławem – Mieczysławem Hejnemanem (bratem Edmunda) służącym w armii gen. Berlinga. Maria z Muszyńskich Hejneman – pierwsza żona Aleksandra Hejnemana (matka trzech córek), która nagle zmarła, ok.1906 r. Teofila Emilia z Wysockich Hejneman - druga żona Aleksandra Hejnemana – Żytomierz foto. ok. 1901 r. Poch owana w Łasku Kolumnie. Teofila Emilia z Wysockich z mężem Aleksandrem Hejnemanem – Koziatyn (ok.1915 r.) Teofila Hejneman z synem Edmundem – Koziatyn 1912 r. Aleksander Hejneman z synem Edmundem (andersowcem) – Koziatyn 1912 r. Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez zgody wydawców i autorów żadna część tej książki (opracowania) nie może być powielana, ani w jakikolwiek sposób kopiowana, jak też rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych, nagrywających, mechanicznych, kopiujących i innych, z wyłączeniem zgody osób uprawnionych, bądź przypadków dozwolonych przez prawo.