rozdział iii - MOTO
Transkrypt
rozdział iii - MOTO
Ostatnia Krucjata Transalpa based on a true story PART # 5 tekst: Jakub Karolczak zdjęcia: Anna Tomasik / Jakub Karolczak ROZDZIAŁ III „BACK IN THE U.S.S.R” Dzień 14 Suceava (A) > Botosani (B) > Stanca > Kiszyniów (C) Przebieg dzienny: 316 km (w sumie 3620 km) Pierwszy kontakt z mołdawskimi pogranicznikami przynosi wspomnienia Ukrainy - wielkie czapki i rosyjski język. A zaraz potem życie przynosi nam najlepsze potwierdzenie tezy, że wysoka temperatura nie wpływa korzystnie na procesy myślowe. Wcześniej jednak Ania przejmuje dowodzenie i ciężar konwersacji na siebie. Dowiadujemy się, że po uzyskaniu obowiązkowego stempelka trzeba jeszcze uiścić jakąś opłatę z cyklu tych „pseudoekologicznych”. Wszyscy płacą po kilkanaście MDL (* 1 lej mołdawski = ok. 0,25 zł). Jednak nas babeczka z kasy zatrzymuje i idzie skonsultować się z „naczelnikiem”. Wraca i wypala „28 Euro”. Trochę mnie dziwi ta kwota, na oko widać było, że wszyscy płacą mniej. Babeczka jednak szykuje kwit, więc nie protestuję, podajemy jej dwa banknoty po 20 Euro i dostajemy pokwitowanie ze stempelkami oraz kilkaset lei reszty. Idziemy do motocykla, a tam ostatni rzut oka na kwitek, na którym widnieje kwota 28... lei mołdawskich. Jestem wkurwiony, że tak łatwo daliśmy się oszukać. Wracać nie ma już po co, z tym kwitem niczego nikomu nie udowodnimy, więc wkurzeni jedziemy w kierunku Kiszyniowa. Widoczki po drodze przypominają nieco te z Króla Lwa. Ogólnie cała Mołdawia, zwana kiedyś „winnicą Związku Radzieckiego” to jedna wielka zielona dolina. Pagórki ciągną się kilometrami. Plus jest taki - że ładnie to wszystko wygląda, a minus - że nie ma żadnego ruchu powietrza i przy temperaturze powyżej 30 stopni jest po prostu potwornie duszno! Środek lipca to kiepski czas na wyprawę do tego kraju, po prostu czuć, że brakuje w płucach tlenu. Na stacji tankujemy do pełna, zwykła 95-tka to tutaj PREMIUM, standardem zaś jest 92-ka. Stan (nie)czystości toalety na stacji pozostawia wiele do życzenia. „Eeee... aż tak bardzo mi się nie chce, poczekam do następnej stacji” Po mołdawskich drogach porusza się bardzo mało samochodów, a te które jadą, najczęściej mają od 3 do 6 pasażerów. Wszystko przez biedę tam panującą. Mołdawia to najmniej rozwinięty gospodarczo kraj Europy i to widać. Na głównej drodze do stolicy pustki, może dlatego obowiązuje tam ruch po 3 pasach, dwa skrajne dla ruchu w przeciwnych kierunkach i środkowy do wyprzedzania w obie strony (u nas takie rozwiązanie pewnie skończyłoby się tragicznie). Rozkładamy się z obiadem (żarcie liofilizowane + gorąca woda) na poboczu drogi, wciąż rozżaleni oszustwem na granicy. Po chwili zatrzymuje się przy nas zaciekawiony chłop na wozie drabiniastym z kołami składającymi się z samych żelaznych obręczy, bez opon (już rozumiem czemu jechał trawiastym poboczem). Opowiada Ani i mnie o tym, jak ciężko się u nich żyje i że jego żona pracuje we Włoszech przy zbieraniu pomidorów. Parę minut później mamy kolejnych gości, lokalnych motocyklistów. Pytają skąd jesteśmy, z zainteresowaniem słuchają o naszej trasie i wreszcie proponują wspólną jazdę do stolicy. Ostatnie 50 km tego dnia pokonujemy więc z eskortą uwiecznioną na fotce z lewej strony. Ekipa odprowadza nas pod sam hotel, w sumie dobrze, bo Nokia Maps szaleje, prowadząc nas głównie obok drogi. Kiszyniów to bardzo rozległe miasto, drogi budowali tu chyba z myślą o czołgach, wszędzie po 3 albo 4 pasy, wielkie ronda i przestrzeń. Wszystko wygląda trochę jednakowo, bloki, ronda, dwupasmówki, powtarzane do znudzenia. W recepcji hotelu oprócz nas jest 40 Australijczyków, nie wiem kto im polecił to miejsce na wakacje ale miał ten ktoś poczucie humoru… Widok z okna pokoju hotelowego można odnieść do całego Kiszyniowa. Wieczorem wybieramy się na spacer, sporo się tu trzeba nachodzić żeby cokolwiek zobaczyć. Są różne postsowieckie pomniki. Nie ma za to żadnej ulicy knajpek ani niczego, co choć trochę byłoby przyjazne dla turystów. Zagadujemy napotkanego wyraźnie pijanego jegomościa o to, gdzie znajduje się centrum… (czytaj: gdzie się tak fajnie schlał). „Centrum czego?” - odpowiada nad wyraz przytomnie jak na swój stan. „Tego miasta.” - równie przytomnie odpowiada mu Ania. „Nie ma tutaj centrum. Tam są jakieś bary, w tę stronę też coś jest, ale centrum nie ma.” W tych dwóch zdaniach facet zawarł całą istotę Kiszyniowa, wielkiego miasta -blokowiska bez centrum. Wieczorem, leżąc w hotelowym łóżku, przeliczam wydatki z całego dnia i nagle olśnienie: „Ania, wcale nas nie oszukali na granicy. Wydali nam prawidłowo resztę w lejach.” Dzień 15 Kiszyniów (A) > Palanka (B) > Odessa (C) Przebieg dzienny: 215 km (w sumie 3835 km) Nie ma co za długo bawić w miejscu, z którego wieje biedą i nudą. W planie na dziś mamy słynny czarnomorski kurort, Odessę. Najkrótsza droga wiedzie z Kiszyniowa przez Tiraspol. Jedyny problem to Kraj Naddniestrzański, separatystyczna republika uznawana jedynie przez Ruskich (a jakże), oraz Abchazję i Osetię (czyli takie same popierdółki), skansen komunizmu o godle przywołującym najgorsze wspomnienia. Lubię lekki hardkor i dreszczyk emocji, ale po tym, co przeczytałem w internecie na temat tego kraju, przeszła mi wszelka ochota na podróż przez Tiraspol. Po pierwsze, władze w Kiszyniowie nie uznają formalnie Naddniestrza, dlatego przy opuszczaniu Mołdawii nie dostalibyśmy pieczątki wyjazdowej, bez której ciężko byłoby z powrotem wjechać do tego kraju (czytaj: trzeba by było dać łapówkę). Ale to dopiero początek kłopotów, bo przy naddniestrzańskiej milicji, ich ukraińscy koledzy jawią się jako wzory praworządności. W jednej z relacji wyczytałem, że na odcinku 38 km dwaj szwajcarscy motocykliści zostali czterokrotnie zmuszeni do przekazania sporej ilości Euro w ramach milicyjnego wymuszenia rozbójniczego (nie mówiąc już o mandatach za krzywe przejście po pasach, czy francuskim turyście aresztowanym pod zarzutem szpiegostwa za robienie zdjęć pomnikowi Lenina). Postanowiliśmy nie płacić nic kurwom w mundurach i pojechaliśmy na Ukrainę inną drogą, przez przejście graniczne w miejscowości Palanka. Ostatnie 50 km do granicy to świetna nawierzchnia, świeżutki asfalt bez ani jednej dziury, odkręcam gaz na pustej drodze i już po chwili meldujemy się na granicy z Ukrainą, gdzie zbieramy kolejne stempelki do kolekcji i w miarę sprawnie ją przekraczamy. Żadnej kontroli bagażu, tylko pytanie „Kuda?” - i jazda... Po kilkunastu kilometrach jazdy w stronę Odessy nagle mały zonk, bo znowu docieramy do przejścia granicznego. Tym razem powiewa tu flaga Mołdawii, - „Jak to, przecież my stamtąd właśnie...?” Chwila rozmowy z Ukraińcem wydającym karteczki podróżnym rozwiewa nasze wątpliwości - tak, to jest droga do Odessy. Po prostu Ukraińcy dali Mołdawii kilka kilometrów wybrzeża w okolicy ujścia Dniestru tak, aby mieli oni namiastkę dostępu do Morza Czarnego. Po paru minutach jazdy oddajemy karteczkę drugiemu pogranicznikowi i drugi raz w ciągu ostatniej godziny wjeżdżamy na terytorium Ukrainy. Po drodze zatrzymujemy się na stacji, gdzie podziwiamy piękno ukraińskiej fauny, czyli jaszczurkę w wersji 2D. Dojazd do Odessy jest czystą formalnością, byłoby naprawdę spoko, gdyby nie masakryczny 36-stopniowy upał panujący w mieście. Z hotelami też nie jest łatwo, niby są, niby ceny nawet rozsądne, ale ciężko o bezpieczny parking w centrum, wszędzie proponują nam pozostawienie motocykla na ulicy albo szukanie „stajanki” gdzieś tam cztery przecznice dalej. W końcu zagarnięty „taxista” prowadzi nas do hotelu Chernoye More, cena bardzo wysoka (250 zł za dobę), ale jest bezpiecznie i do tego nad samym morzem, zostajemy. Plaża na kolana nie powala, ale może być - Morze Czarne jest ciepłe i przyjemnie się wreszcie wykąpać po tylu dniach smażenia się w motocyklowych ciuchach... Dzień 16 Odessa Przebieg dzienny: 14 km (w sumie 3849 km) Nareszcie dzień bez jazdy motocyklem! Nie wiedziałem, że aż tak się oboje ucieszymy. Od dwóch tygodni robiliśmy po kilkaset kilometrów dziennie i naszym kręgosłupom należał się wreszcie odpoczynek. Dzień rozpoczęliśmy około 13:00, po odespaniu trudów podróży. Na pierwszy ogień poszła plaża, w 37-stopniowym upale było nam naprawdę przyjemnie zanurzyć się w wodach Morza Czarnego. Kupuję suszoną rybkę i piwo u obnośnego (i obleśnego) sprzedawcy. Dzięki Bogu, że wziąłem piwo - ryba smakuje obrzydliwie, jak wyrzucony na brzeg tydzień temu przegniły stary kalosz. Ania tylko próbuje i dyplomatycznie odmawia dalszego udziału w posiłku, ja czuję się jak Bear Grylls. Wpierdalam tę obrzydliwą rybę, bo przecież „lepiej zjeść i zwymiotować niż by się miało zmarnować...”. Nigdy więcej tego świństwa! Popołudniowy powrót z plażowania do klimatyzowanego pokoju hotelowego jest prawdziwą chwilą wytchnienia, to jakby z piekarnika wejść do lodówki. Po godzinie wybieramy się motocyklem do miasta, z całego stroju bierzemy tylko kaski, co za ulga! Jedziemy oczywiście zobaczyć słynne Schody Potiomkinowskie. Trochę już zgłodnieliśmy trzeba więc poszukać jakiejś restauracji. Poruszanie się nocą po centrum Odessy nie należy do łatwych zadań. Widzimy wreszcie jakąś nastrojową knajpę, gdzie ludzie siedzą przy świecach. Wbijamy, a tam starsza kelnerka z rozbrajającą szczerością mówi, że nic nie zjemy, bo prąd wysiadł i nic nam nie ugotują (i stąd te świece). Odessa ogólnie ma problem z przerwami w dostawach prądu, nawet w naszym hotelu latarka była na wyposażeniu standardowym. Znajdujemy w końcu bar z prądem, jedzenie dobre, dokuczają tylko szare komary, małe ale niemiłosiernie jadowite, gryzą tak boleśnie, że przez chwilę sprawdzam, czy to na pewno komary a nie czasem pszczoły. W ogóle Odessa pełna jest wszelkiej maści insektów, trzeba uważać stawiając szklankę przy ścianie, bo może do niej wpaść jakiś zbłąkany karaczan (poważnie). Po drodze udaje nam się jeszcze odnaleźć zaginiony portret Najbardziej Utytułowanego Człowieka Świata i to właściwie tyle naszych wrażeń z Odessy - sympatycznego, lekko syfiastego, klimatycznego miasta wesołych, pozytywnych ludzi lubiących niemało wypić. Dzień 17 Odessa > Zatoka > Tatarbunary > Galati > Murighiol Przebieg dzienny: 490 km (w sumie 4339 km) Po wczorajszym odpoczynku jesteśmy w tyle z planem wycieczki - przed nami Gruzja, za nami ponad 2 tygodnie, a my dopiero bawimy w Odessie! Trzeba dziś nabić sporo kilometrów, więc ruszamy ekstremalnie - jak na nas - wcześnie, bo już o 9 rano. Opuszczając Odessę kierujemy się na miasto Zatoka, położone nad zatoką. Z Zatoki nad zatoką dalej na południe na Tatarbunary. Przez chwilę droga jak na naszym Helu, z obu stron woda. Na tym "Helu" ogromna rzesza ludzi przy drodze proponuje „apartmany”, chyba popularne miejsce na wypoczynek. Z zamyślenia wyrywa mnie zgrzyt podstawki centralnej obcierającej o asfalt. Shit -wpadliśmy w dziurę, ale nie sposób było jej ominąć, bo dookoła inne dziury. Po chwili muszę zredukować prędkość do 40 a potem do 30 km/h, bo przy szybszej jeździe z zębów powypadałyby nam plomby. Cholerna droga z Zatoki na Tatarbunary, to najgorsze kilkadziesiąt kilometrów asfaltu jakie w życiu widziałem (naprawdę). Jedna dziura obok drugiej, momentami sam piach z rozlanymi tu i ówdzie kawałkami smoły, bo asfaltem ciężko to nawet nazwać. Załączam fotkę z początku całej trasy, jak nas to jeszcze bawiło i droga była względnie dobra (potem przestało być już śmiesznie)… Mimo przeciwności losu w postaci drogi z piekła rodem, niestrudzenie nawijamy kolejne kilometry i wkrótce meldujemy się na granicy ukraińsko-mołdawskiej. Jeszcze tylko króciutki fragment po mołdawskich drogach i naszym oczom ukazuje się duże przejście graniczne - wracamy do Unii Europejskiej, welcome back to Romania! Aut nie ma dużo… No tak, przecież Mołdawianie nie mają samochodów bo to kosztuje, a u nich bida... Po 40 minutach i standardowym pytaniu o „cigarety” zmierzamy do Galati, gdzie trafiamy idealnie na przybijający do brzegu prom-katamaran. Droga z Tulcei do Murighiol fantastyczna, same wszyscy komunizmie w zakręty, równa jest jak (momentami równiejsza). Widok na deltę Dunaju, aż chce się jechać, czysta radość powożenia motocyklem... Tuż po zachodzie słońca znajdujemy kemping, mieliśmy plan by nazajutrz popływać wynajętą łódką po delcie, bo właściciel pola namiotowego oferował takie atrakcje za niewielkie pieniądze. Zanim jednak mogliśmy myśleć o wycieczce, trzeba było rozstawić namiot, podłożyć podkładkę pod stopkę motocykla (zagłębiła się nieco w wilgotny trawnik) i odpocząć nieco po ciężkim dniu złożonym z samej jazdy. Już przysypialiśmy kiedy ktoś zaczął robić zdjęcia z fleszem. W oddali zagrzmiało! Burza - powiedziałem do Ani. Nie miałem racji…. To nie była burza… To był pierdolony Gniew Oceanu !!! Cdn. = KONIEC CZĘŚCI V =