Pobierz fragment

Transkrypt

Pobierz fragment
Wstęp John McGahern
fragment
Z języka angielskiego przełożył
Paweł Cichawa
Rozdział pierwszy
W
illiam Stoner wstąpił na Uniwersytet Missouri w 1910
roku, kiedy miał dziewiętnaście lat. Osiem lat później,
w kulminacyjnym momencie pierwszej wojny światowej,
uzyskał stopień doktora nauk humanistycznych i przyjął stanowisko
wykładowcy w swojej uczelni, które zajmował do końca życia. Do­
służył się ledwie najniższej rangi profesora uczelnianego i niewie­
lu studentów zachowało we wspomnieniach szczegóły prowadzo­
nych przez niego zajęć. Kiedy zmarł, współpracownicy upamiętnili
jego nazwisko, fundując średniowieczny manuskrypt, który do dziś
można znaleźć w dziale druków rzadkich biblioteki uniwersytec­
kiej. Napis na woluminie głosi: „Dla uczczenia pamięci Williama
Stonera z Instytutu Filologii Angielskiej, do zbiorów Biblioteki
Uniwersytetu Missouri przekazali Jego koledzy”.
Sporadyczny student, który sięgnie po ów średniowieczny ma­
nuskrypt, zapewne się przelotnie zaciekawi, kim był William Sto­
ner, rzadko jednak dla zaspokojenia tej ciekawości posunie się da­
lej niż do zadania pytania mimochodem. Koledzy Stonera, którzy
nie darzyli go za życia przesadnym szacunkiem, teraz mówią o nim
rzadko: starszym jego nazwisko przypomina o czekającym wszyst­
kich końcu, dla młodszych z kolei jest ono tylko słowem, które ani
nie przywołuje przeszłych zdarzeń, ani się nie kojarzy z niczym, co
mogliby odnieść do własnego życia albo kariery.
Urodził się w 1891 roku na małej farmie w środkowej części sta­
nu Missouri, niedaleko wioski Booneville, około czterdziestu mil
15
od uniwersyteckiego miasta Columbia. Choć w dniu jego narodzin
rodzice byli młodzi – ojciec skończył dwadzieścia pięć lat, a matka
nie miała jeszcze dwudziestu – Stonerowi zawsze się wydawało, że
są bardzo starzy, nawet kiedy był małym chłopcem. W wieku trzy­
dziestu lat jego ojciec wyglądał na pięćdziesiąt. Przygarbiony pra­
cą, bez większej nadziei patrzył na niewielki kawałek jałowej ziemi,
który pozwalał rodzinie jakoś przetrwać z roku na rok. Matka pod­
chodziła do swojego życia z cierpliwością, jakby było długą chwilą,
którą musi jakoś znieść. Miała jasne, mało wyraziste oczy, a maleńkie
zmarszczki wokół nich zdawały się większe z powodu zaczesanych
do góry i spiętych w kok z tyłu głowy rzadkich siwiejących włosów.
Odkąd tylko pamiętał, William Stoner miał obowiązki. Jako
sześciolatek doił kościste krowy, nosił pomyje świniom do chle­
wa przy domu i podbierał małe jajka patykowatym kurom. Nawet
kiedy zaczął uczęszczać do wiejskiej szkoły oddalonej o osiem mil
od domu, jego dni wypełniała taka czy inna praca, którą zaczynał,
zanim nastawał świt, a kończył po zmroku. W siedemnastym roku
życia zaczął się już garbić, przytłoczony ciężarem rozlicznych zajęć.
Rodzina, w której był jedynym dzieckiem, prowadziła samot­
nicze życie, jednoczona koniecznością mozolnej pracy. Wieczora­
mi cała trójka siadywała w małej kuchni oświetlonej lampą naftową
i gapiła się w żółty płomień. Często wtedy, między kolacją a porą
snu, przez dobrą godzinę słyszeli tylko odgłosy własnych ciał po­
ruszających się ociężale na krześle oraz ciche skrzypienie drewna,
powoli przegrywającego walkę z wiekiem domu.
Budynek stał na planie kwadratu. Niemalowane belki w sieni
a także wokół drzwi wejściowych zaczynały się zapadać. Z upływem
lat drewno nabrało kolorów suchej ziemi: przez szarości i brązy ciąg­
nęły się białe smugi. Po jednej stronie znajdował się pokój dzienny,
skąpo umeblowany twardymi krzesłami przy ciosanych stołach oraz
kuchnia, gdzie rodzina spędzała razem niemal cały czas, który miała
dla siebie. Po drugiej były dwie sypialnie, w każdej lakierowany na
biało stelaż łóżka, jedno krzesło i jeden stolik z lampą oraz mied­
nicą na blacie. Podłogę pokrywały nierówno ułożone niemalowane
deski, popękane ze starości, spomiędzy których ciągle wydostawał
się pył, dzień w dzień zamiatany cierpliwie przez matkę Stonera.
16
Szkolne zajęcia traktował tak samo jak resztę swoich uciąż­
liwych obowiązków, choć były nieco mniej wyczerpujące niż te
w gospodarstwie. Kiedy wiosną 1910 roku skończył szkołę średnią,
spodziewał się, że przejmie więcej pracy w polu, zdawało mu się
bowiem, że z każdym miesiącem jego ojciec staje się powolniejszy
i bardziej znużony.
Ale pewnego wieczoru późną wiosną, po długim dniu spędzo­
nym z motyką na polu kukurydzy, kiedy naczynia po kolacji znik­
nęły już ze stołu, ojciec odezwał się do niego.
– W zeszłym tygodniu zaszedł do nas powiatowy doradca rolny.
William spojrzał na ojca znad ceraty w czerwono-białą kratkę,
rozpostartej gładko na okrągłym kuchennym stole. Nie odezwał się.
– Powiedział, że na uniwersytecie w Columbii otworzyli nowy
kierunek. Wydział Rolnictwa. Jego zdaniem powinieneś tam pójść.
Nauka trwa cztery lata.
– Cztery lata – powtórzył William. – Dużo to kosztuje?
– Wikt i opierunek mógłbyś odpracować – odrzekł ojciec. – Brat
cioteczny twojej matki ma dom pod miastem. Zostają jeszcze książ­
ki i tym podobne. Wysyłałbym ci dwa, może trzy dolary co miesiąc.
William położył dłonie na ceracie, która słabo lśniła w świetle
lampy. Nigdy nie wyjeżdżał z domu dalej niż do odległego o pięt­
naście mil Booneville. Przełknął ślinę, żeby opanować drżenie głosu.
– Myśli ojciec, że sami poradzicie sobie ze wszystkim? – zapytał.
– Matka i ja damy sobie radę. Górne pole obsieję pszenicą. Bę­
dzie mniej roboty.
William spojrzał na matkę.
– Mamo? – rzucił pytająco.
Odpowiedziała bezbarwnym głosem:
– Rób tak, jak ci mówi ojciec.
– Naprawdę chcecie, żebym wyjechał? – upewniał się, trochę
jakby miał nadzieję, że zaprzeczą. – Naprawdę tego chcecie?
Ojciec poprawił się na krześle. Spojrzał na swoje grube dłonie,
pokryte odciskami i spękaniami, w które ziemia wżarła się tak głę­
boko, że nie sposób było jej wymyć. Splótł palce i trzymał je nad
blatem, zupełnie jakby się modlił.
– Ja wielkiego wykształcenia nie mam – rzekł, nie odrywając
17
wzroku od swoich dłoni. – Zacząłem pracować na roli po skoń­
czeniu szóstej klasy. Za młodu byłem przeciwny szkole. Ale teraz
sam już nie wiem. Ziemia z roku na rok bardziej wysycha i coraz
trudniej ją uprawiać. Nie jest już tak żyzna jak wtedy, kiedy byłem
chłopcem. Doradca rolny mówił, że na uniwersytecie mają nowe
pomysły i uczą różnych rzeczy. Może ma rację. Pracując w polu, za­
stanawiam się czasem, czy… – Urwał w pół zdania. Silniej zacisnął
palce, a jego złożone dłonie opadły na blat stołu. – Zaczynam się
zastanawiać… – Zmarszczył gniewnie brwi i pokręcił głową, na­
dal wpatrzony w swoje dłonie. – Jesienią pojedziesz na uniwersytet.
Matka i ja sobie poradzimy.
Była to najdłuższa przemowa, jaką William kiedykolwiek usły­
szał z ust ojca. Tamtej jesieni pojechał do Columbii, wstąpił na uni­
wersytet i rozpoczął studia na Wydziale Rolnictwa.
Do Columbii zabrał nowy garnitur z czarnego sukna, zamówiony
z katalogu sieci Sears & Roebuck z matczynych pieniędzy za jaj­
ka, znoszony szynel po ojcu, niebieskie serżowe spodnie, w których
wcześniej chodził tylko do kościoła metodystów w Booneville, dwie
białe koszule, dwie zmiany ubrań roboczych oraz dwadzieścia pięć
dolarów pożyczonych przez ojca od sąsiada pod zastaw jesiennego
zbioru pszenicy. Wyruszył pieszo z Booneville, dokąd wcześnie rano
rodzice zawieźli go wozem zaprzężonym w muły.
Był gorący jesienny dzień i nad drogą z Booneville do Columbii
unosił się kurz. Maszerował dobrą godzinę, kiedy zatrzymała się przy
nim furmanka i woźnica zapytał, czy go podwieźć. William skinął
twierdząco głową, po czym wskoczył na kozioł. Serżowe spodnie
miał do kolan czerwone od pyłu, a jego ogorzałą od słońca i wia­
tru twarz pokrywał zaskorupiały brud wymieszany z potem. Przez
całą długą drogę czyścił nogawki, niezdarnie strzepując z nich pył,
oraz przeczesywał palcami niesforne jasne włosy, które za nic nie
chciały leżeć płasko na głowie.
Do Columbii dotarli późnym popołudniem. Woźnica wysa­
dził Stonera na przedmieściach, po czym wskazał na zabudowania
w cieniu wysokich wiązów.
– To twój uniwersytet – oznajmił. – Tutaj będziesz się uczył.
18
Mężczyzna odjechał, a Stoner przez kilka minut stał nierucho­
mo, wpatrując się w kompleks budynków. Dotychczas nie widział
czegoś tak olśniewającego. Ściany z czerwonej cegły pięły się w górę
na ogromnej połaci zieleni, którą przecinały kamienne chodniki
i małe kępki drzew. Ogarnął go podziw, po chwili zaś poczuł się
bezpieczny i spokojny jak nigdy wcześniej. Chociaż było już późno,
przez wiele minut chodził wokół kampusu, tylko obserwując, jakby
nie miał prawa wejść na jego teren.
Ściemniało się już, kiedy zapytał przechodnia, jak dojść do
Ashland Gravel – drogi prowadzącej do gospodarstwa Jima Foote’a,
brata ciotecznego matki, u którego miał zamieszkać w zamian za
pracę. Już po zmroku dotarł do białego piętrowego domu o drew­
nianej konstrukcji. Nie znał państwa Foote’ów, czuł się więc dziw­
nie, zachodząc do nich tak późno.
Przywitali go skinieniem głowy, uważnie badając wzrokiem. Po
dłuższej chwili, przez którą Stoner stał zakłopotany w progu, Jim
Foote gestem zaprosił go do małego mrocznego salonu, zastawio­
nego wyściełanymi krzesłami i pełnego bibelotów na dyskretnie
połyskujących stołach. Nie usiadł.
– Jadłeś kolację? – zapytał Foote.
– Nie, proszę wuja – odpowiedział Stoner.
Pani Foote kiwnęła na niego palcem wskazującym i wyszła,
cicho stąpając. Stoner poszedł za nią przez kilka pomieszczeń do
kuchni, gdzie gestem wskazała mu miejsce przy stole. Postawiła
przed nim dzbanek mleka i położyła kilka kromek zimnego chleba
kukurydzianego. Wypił łyczek, żeby zwilżyć suche z podniecenia
usta, ale chleb nie przeszedłby mu przez gardło.
Foote wszedł do kuchni i stanął obok żony. Mierzył niewiele
ponad metr sześćdziesiąt, miał szczupłą twarz oraz spiczasty nos.
Ona była dobre dziesięć centymetrów wyższa od niego, mocno
zbudowana. Oczy skrywała za okularami bez oprawek, a jej cienkie
wargi zaciskały się z zaciętością. Patrzyli niecierpliwie, jak Stoner
popija mleko.
– Rano nakarmisz i napoisz inwentarz, a potem dasz świniom
pomyje – powiedział szybko Foote.
Stoner spojrzał na niego osłupiałym wzrokiem.
19
– Tym się zajmiesz co rano, zanim wyjdziesz do szkoły – wy­
jaśnił Foote. – Wieczorem znowu nakarmisz inwentarz, wylejesz
pomyje, zbierzesz jajka i wydoisz krowy. Jak znajdziesz chwilę, to
narąbiesz drewna na opał, a w soboty i niedziele pomożesz mi przy
tym, co akurat będę robił.
– Dobrze, proszę wuja – wyjąkał Stoner.
Tak więc przez dziewięć miesięcy, w zamian za wikt i opieru­
nek, Stoner karmił i poił inwentarz żywy, wylewał świniom pomy­
je, zbierał jajka, doił krowy i rąbał drewno na opał. Ponadto orał
i bronował pole, wykopywał pniaki (zimą przebijając się przez kilka
centymetrów zamarzniętej ziemi) oraz ubijał masło dla pani Foote,
która z aprobatą kiwała głową, obserwując posępnym wzrokiem, jak
drewniany bijak unosi się i opuszcza w maselnicy.
Zamieszkał na piętrze w dawnym składziku, gdzie umeblowanie
stanowił czarny metalowy stelaż z powyginaną ramą podtrzymującą
cienki materac wypełniony pierzem, pęknięty stół z lampą naftową
na blacie, twarde chybotliwe krzesło oraz duża skrzynia, służąca mu
jako biurko. Zimą mógł liczyć tylko na ciepło przenikające przez
podłogę z pomieszczeń na parterze, owijał się więc w podarte koł­
dry, które mu dali, i chuchał w dłonie, żeby nie przerywać kartek
w książce, kiedy je odwracał.
Obowiązki na uniwersytecie traktował tak samo jak pracę na
farmie – dokładnie i sumiennie. Nie dawały mu przyjemności, ale
też nie były przykre. Po pierwszym roku średnia jego ocen wynio­
sła nieco poniżej czterech. Przyjął to z zadowoleniem i ani przez
chwilę nie przyszło mu do głowy, że mogłaby być wyższa. Zda­
wał sobie sprawę z faktu, że nauczył się wielu rzeczy, o których
wcześniej nie miał pojęcia, oznaczało to jednak dla niego tylko
tyle, że na drugim roku studiów poradzi sobie tak samo dobrze
jak na pierwszym.
Latem po tym pierwszym roku studiów wrócił do domu ro­
dziców i pomagał przy zbiorach. Kiedyś ojciec zapytał, jak mu się
podoba w szkole. Odpowiedział, że bardzo, na co ojciec skinął gło­
wą i więcej już na ten temat nie rozmawiali.
William Stoner wrócił do Columbii na drugi rok studiów. Do­
piero wtedy odkrył, dlaczego chodzi na uniwersytet.
20
***
Po pierwszym roku stał się na kampusie znaną postacią. Bez wzglę­
du na pogodę nosił ten sam garnitur z czarnego sukna, białą koszulę
i sznurkowy krawat. Rękawy marynarki odkrywały przeguby jego
dłoni, a nogawki spodni w niezgrabny sposób trzepotały wokół jego
nóg, jakby ubranie należało wcześniej do kogoś innego.
Pracy miał tym więcej, im bardziej gnuśni stawali się jego go­
spodarze. Długie wieczory spędzał w swoim pokoju, metodycz­
nie wykonując zadania przydzielane przez wykładowców. Rozpo­
czął procedurę prowadzącą do licencjatu na Wydziale Rolnictwa.
W trakcie pierwszego semestru wybrał dwa kursy z nauk ścisłych
na poziomie podstawowym, jeden z chemii gleby, oferowany przez
Zakład Rolnictwa, oraz obowiązkowy dla wszystkich studentów,
będący raczej formalnością przegląd literatury angielskiej.
Po kilku tygodniach miał niejakie trudności z naukami ścis­
łymi: wymagały wiele pracy i musiał zapamiętać mnóstwo rzeczy.
Zajęcia z chemii gleby nawet go zainteresowały, nie miał bowiem
pojęcia, że brązowe grudy, z którymi się męczył w polu przez całe
swoje życie, są zupełnie czymś innym, niż mu się wydawało, i za­
czął powoli rozumieć, jak zdobywana wiedza na ich temat może
się okazać pożyteczna po powrocie do gospodarstwa rodziców. Ale
obowiązkowy przegląd literatury angielskiej zaintrygował go i za­
niepokoił jak nic przedtem.
Wykładowca był mężczyzną w średnim wieku, niewiele po pięć­
dziesiątce. Nazywał się Archer Sloane i podchodził do obowiązków
dydaktycznych z pogardliwym lekceważeniem, jakby między swoją
wiedzą a tym, co mógł powiedzieć studentom, dostrzegał przepaść
tak ogromną, że nie chciało mu się podjąć choćby próby, żeby ją za­
sypać. Większość studentów bała się go i nie darzyła sympatią, on
zaś odpłacał im zdystansowanym, ironicznym rozbawieniem. Był
średniego wzrostu i miał pociągłą, gładko ogoloną twarz, pełną głę­
bokich zmarszczek. Często w niecierpliwym geście przeczesywał
palcami gęstą siwą czuprynę. Mówił, ledwie poruszając wargami,
bezbarwnym, oschłym tonem pozbawionym intonacji czy jakie­
gokolwiek zaangażowania, ale jego długie szczupłe palce porusza­
21
ły się przy tym z gracją i przekonująco, jakby chciały ubrać słowa
w kształty, których nie mógł nadać im głos.
Z dala od sali wykładowej, czy to przy ciężkiej pracy w obej­
ściu, czy przy nauce, kiedy w pozbawionym okien pomieszczeniu
na poddaszu raz po raz mrugał powiekami w słabym świetle lampy
naftowej, Stoner często łapał się na tym, że ma przed oczami wy­
obrażenie tego człowieka. Chociaż ledwie potrafił przypomnieć so­
bie twarz któregokolwiek innego wykładowcy albo wskazać na coś
szczególnego w przebiegu dowolnych innych zajęć, to postać Arche­
ra Sloane’a zawsze czyhała na granicy jego podświadomości, zawsze
rozbrzmiewał tam jego oschły głos i pogardliwie bezceremonialne
słowa o jakimś fragmencie poematu Boewulf albo dystychu Chaucera.
Okazało się, że z przeglądem literatury Stoner nie radzi sobie
tak dobrze jak z pozostałymi kursami. Chociaż zapamiętał wszyst­
kich autorów, tytuły ich dzieł, związane z nimi daty oraz umiał
wskazać, kto wywarł na nich wpływ, to ledwie zaliczył pierwszy eg­
zamin. Niewiele lepiej poszło mu z drugim. Po książki z listy lek­
tur sięgał tak często, niektóre czytając po kilka razy, że zaczęły na
tym cierpieć pozostałe przedmioty. Ale teksty, które czytał, pozo­
stawały tylko drukiem na papierze i nie potrafił dostrzec żadnego
pożytku z tego, co robił.
Podczas jednego z wykładów uważnie się wsłuchiwał w słowa
Archera Sloane’a, jakby w ich beznamiętnym i oschłym brzmieniu
tkwiła wskazówka mogąca doprowadzić go tam, dokąd chciał dotrzeć.
Zgarbiony na krześle zbyt małym, żeby mógł wygodnie się rozsiąść,
ściskał krawędzie ławki tak silnie, że na brązowej, zgrubiałej skórze
jego dłoni wyraźnie bielały kostki. Marszcząc brwi, zagryzał dolną
wargę. Ale im bardziej rozpaczliwe stawało się skupienie Stonera
i jego kolegów, tym wyraźniej okazywał im swoją pogardę Archer
Sloane. W pewnej chwili ta pogarda zamieniła się w gniew, który wy­
kładowca wyładował ni mniej, ni więcej tylko na Williamie Stonerze.
Po omówieniu dwóch sztuk Williama Shakespeare’a przystę­
powali właśnie do dyskusji nad jego sonetami. Studenci siedzieli
podenerwowani i niepewni, coraz bardziej przerażeni rosnącym
z każdą chwilą napięciem między nimi a przygarbioną postacią,
która patrzyła na nich zza katedry. Sloane właśnie odczytał na głos
22
siedemdziesiąty trzeci sonet i teraz wodził wzrokiem po sali, zacis­
kając wargi w pozbawionym wesołości uśmieszku.
– Jakie jest więc przesłanie tego sonetu? – zapytał opryskliwie,
po czym zawiesił głos i zaczął przeszukiwać salę oczami, w których
ponura rozpacz szła o lepsze z błogą przyjemnością. – Pan Wilbur?
– Brak odpowiedzi. – Pan Schmidt? – Ktoś kaszlnął. Sloane prze­
niósł swoje ciemne błyszczące spojrzenie na Stonera. – Panie Sto­
ner, jakie jest przesłanie tego sonetu?
Stoner przełknął ślinę i spróbował otworzyć usta.
– To sonet, panie Stoner – rzucił cierpko Sloane. – Utwór po­
etycki złożony z czternastu wersów o specjalnym układzie rymów,
co z pewnością wykuł pan na blachę. Został napisany w języku,
którym, jak sądzę, posługuje się pan już od ładnych kilku lat, a jego
autorem jest William Shakespeare. Poeta ten już nie żyje, ale mimo
to zajmuje poczesne miejsce w umysłach co niektórych. – Patrzył
na Stonera jeszcze przez moment, po czym w jego oczach zagości­
ła obojętność, kiedy wbił niewidzący wzrok w jakiś punkt nad gło­
wami studentów. Nie zaglądając do książki, wyrecytował sonet po
raz wtóry, głosem głębokim i miękkim, jakby na tę krótką chwilę
przeistoczył się w słowa, dźwięki i rymy.
Późną porę roku we mnie już dostrzeżesz,
Co liście rozżółci, nim je z drzew postrąca,
I trą konary nagie o kościelną wieżę,
Gdzie już nie zakwili chmara śpiewająca.
Dnia zobaczysz we mnie cichutkie zmierzchanie,
Co hen za widnokrąg spycha tarczę słońca;
Gdy zgaśnie, już tylko noc czarna nastanie,
Ulgę niosąc we śnie, który nie ma końca.
Dopatrzysz się we mnie, jak ogień dogasa
Na stosie popiołów spalonej młodości,
Przez to, czym się sycił w swych najlepszych czasach
Pożarty do szczętu, bez żadnej litości.
Dlatego twe serce mocniej kochać łaknie
Wszystko, czego wkrótce niechybnie zabraknie.
23
Nastała cisza. Ktoś odkaszlnął. Sloane powtórzył dwa ostatnie wer­
sy, tym razem już jednak beznamiętnie, swoim zwykłym głosem.
Dlatego twe serce mocniej kochać łaknie
Wszystko, czego wkrótce niechybnie zabraknie.
Sloane ponownie wbił wzrok w Williama Stonera.
– Szekspir przemawia do pana sprzed trzystu lat – stwierdził
oschle. – Słyszy go pan, Stoner?
William Stoner uświadomił sobie, że od kilku chwil wstrzy­
muje oddech. Powoli wypuścił powietrze, zupełnie nie czując, jak
porusza się przy tym jego ubranie. Oderwał wzrok od Sloane’a,
żeby się rozejrzeć po sali. Promienie słońca wpadały przez okna
ukosem, oświetlając twarze siedzących studentów w taki sposób,
że zdawało się, iż mają źródło w ich głowach i stamtąd rozpra­
szają półmrok wnętrza. Jeden ze studentów mrugnął i oświetlony
meszek na jego policzku przykrył cień. Stoner zdał sobie sprawę,
że jego palce rozluźniają silny uścisk, którym trzymały blat ławki.
Obrócił dłonie, dziwiąc się ich brązowej barwie i ze zdumieniem
stwierdzając, że paznokcie kończą się równo z opuszkami tępo
wieńczącymi palce. Mógłby przysiąc, że czuje, jak niewidzialna
krew przepływa przez maleńkie naczynia i żyły, pulsując delikat­
nie, aby potem spod paznokci niepewnie się przedostać do resz­
ty jego ciała.
Sloane znów mówił:
– Co Shakespeare chce panu powiedzieć, Stoner? Jakie jest
przesłanie tego sonetu?
Niechętnie i powoli wzrok Stonera zaczął się podnosić.
– Przesłanie brzmi… – zaczął, nieznacznym gestem lekko uno­
sząc dłoń w powietrze. Poczuł, że zaszkliły mu się oczy, kiedy zna­
lazły sylwetkę Archera Sloane’a. – Przesłanie brzmi… – powtórzył,
ale nie zdołał dokończyć zaczętego zdania.
Sloane patrzył na niego z zaciekawieniem, po czym gwałtow­
nie skinął głową.
– Dziękuję państwu, na dzisiaj koniec – oznajmił, a następnie,
nie patrząc na nikogo, odwrócił się i wyszedł z sali.
24
William Stoner ledwo dostrzegał wokół siebie studentów, choć
ci wstali z miejsc i noga za nogą opuszczali salę, zrzędząc pod nosem.
Przez kilka minut po ich wyjściu siedział nieruchomo, gapiąc się
przed siebie na wąskie deski podłogi do cna odarte z lakieru przez
szurające niecierpliwie stopy studentów, których nigdy nie pozna
ani nawet nie zobaczy. Poruszał swoimi stopami, poprzez podeszwy
butów czując chropowatość suchego drewna i słysząc jego zgrzyt.
Potem także on podniósł się z miejsca i powoli wyszedł.
Lekki chłód późnego jesiennego dnia przenikał przez jego
ubranie. Rozejrzał się dookoła. Powyginane, sękate gałęzie nagich
drzew wiły się na tle bladego nieba. Studenci, biegnąc w pośpiechu
na wykłady, obijali się o niego. Słyszał ich pomrukiwanie, słyszał
stukot ich obcasów o kamienne chodniki, widział ich twarze, czer­
wone od chłodu oraz pochylone na lekkim wietrze sylwetki. Patrzył
na nich zaciekawiony, jakby widział ich po raz pierwszy, czując, że są
mu bardzo dalecy, a jednocześnie bardzo bliscy. Hołubił to uczucie,
pędząc na kolejne zajęcia. Towarzyszyło mu podczas wykładu z che­
mii gleby, kiedy profesor monotonnym głosem dyktował do zeszytu
formuły, których potem trzeba było się wyuczyć na pamięć w mo­
zolnym wysiłku. Tylko że ten wysiłek właśnie stawał się mu obcy.
W drugim semestrze tamtego roku akademickiego William
Stoner porzucił zajęcia z przedmiotów ścisłych i zrezygnował z pla­
nów licencjatu na Wydziale Rolnictwa. Zapisał się na wstęp do filo­
zofii oraz historii starożytnej, a także na dwa kursy z literatury an­
gielskiej na poziomie podstawowym. Latem znów wrócił na farmę
rodziców i pomagał ojcu przy zbiorach, ani słowem nie wspomniał
jednak o uniwersytecie.
Gdy jako znacznie starszy mężczyzna wracał pamięcią do dwóch
ostatnich lat studiów licencjackich, miał wrażenie, że były czymś
nierealnym – okresem należącym do kogoś innego, wypełnionym
nie tyle typową dla niego systematyczną pracą, ile zrywami. Jedna
chwila zlewała się z drugą, a mimo to była od niej oderwana. Miał
wrażenie, że czas go nie dotyczy: obserwował tylko, jak się prze­
mieszcza przed jego oczami, jakby ktoś szarpnięciami przesuwał
gigantyczną dioramę.
25
Nabrał świadomości własnego wyglądu, której wcześniej nigdy
nie miał. Czasem stawał przed lustrem, patrząc na pociągłą twarz
zwieńczoną strzechą suchych brązowych włosów, dotykał wystają­
cych kości policzkowych; przyglądał się chudym nadgarstkom wy­
stającym spod za krótkich o kilka centymetrów rękawów płaszcza
i zastanawiał się, czy innym wydawał się tak samo groteskowy jak
samemu sobie.
Nie miał planów na przyszłość i z nikim się nie dzielił swo­
ją niepewnością. Nadal pracował u Jima i Sereny Foote’ów za wikt
i opierunek, ale już nie tak dużo jak podczas pierwszych dwóch lat
studiów. Przez trzy godziny każdego popołudnia oraz przez pół dnia
w weekendy pozwalał się wykorzystywać do każdej roboty w obej­
ściu, pozostały czas natomiast rezerwował dla siebie.
Część tego czasu spędzał w małym pokoiku na poddaszu, naj­
chętniej jednak po wykładach i odrobieniu pańszczyzny u Foo­te’ów
wracał na uniwersytet. Wieczorami często chodził bez celu po dłu­
gim czworokątnym dziedzińcu na kampusie, wśród par, które się
tam przechadzały, szepcząc do siebie czule. Chociaż nie znał niko­
go z tych ludzi ani się do nich nie odzywał, czuł, że łączy go z nimi
silna więź. Czasem przystawał pośrodku dziedzińca, patrząc na pięć
wysokich kolumn strzelających w niebo z chłodnej trawy przed bu­
dynkiem Jesse Hall. Dowiedział się, że kolumny są pozostałością
po głównym gmachu uniwersyteckim, zniszczonym wiele lat temu
przez pożar. Szarosrebrne w świetle księżyca, nagie i czyste, zdawały
się symbolizować życie, z którego zaczął właśnie korzystać, podob­
nie jak świątynia symbolizuje bóstwo.
W bibliotece uniwersyteckiej błąkał się między regałami, wśród
tysięcy książek, delektując się zatęchłym zapachem skór, płótna
i wysychającego papieru niczym wonią egzotycznych kadzideł.
Czasem przystawał, sięgał na półkę po któryś z tomów i trzymał
go przez chwilę w dłoniach wciąż nieprzywykłych do grzbietów,
okładek oraz stronic, które nie stawiają im żadnego oporu. Potem
przeglądał książkę, czytając przypadkowe ustępy, a jego sztywne
palce chwytały papier z wyjątkową ostrożnością, jakby się bał, że
niezgrabnymi dłońmi mógłby zniszczyć to, co odkrył z tak wiel­
kim wysiłkiem.
26
Nie miał przyjaciół ani znajomych i po raz pierwszy w życiu za­
czął sobie uświadamiać swoją samotność. Czasem nocą w pokoiku na
strychu podnosił oczy znad książki, żeby wbić wzrok w mroczny kąt,
gdzie migotliwy płomień lampy walczył z cieniami. Jeśli wpatrywał
się w nie wystarczająco długo i intensywnie, ciemność zamieniała
się w światło, przyjmując niematerialny kształt tego, o czym czytał.
Zaczynał czuć, że czas go nie dotyczy, jak wtedy, kiedy podczas wy­
kładu odezwał się do niego Archer Sloane. Przeszłość wyłaniała się
z ciemności, a ludzie wstawali z martwych przed jego oczami. Po­
tem przeszłość i umarli przenikali do teraźniejszości, wplatając się
między żywych, a on przez krótką chwilę doznawał wizji zbyt sil­
nej, by potrafił się od niej uwolnić, nawet gdyby tego pragnął. Albo
kroczył przed nim Tristan z piękną Izoldą u boku, albo w połysku­
jącym mroku wirowali Francesca i Paolo, albo Helena prowadziła
sprytnego Parysa, a na ich twarzach mimo ciemności wyraźnie do­
strzegał gorycz konsekwencji popełnionych czynów. Towarzyszył
im wszystkim tak, jak nie mógł towarzyszyć studentom, którzy
znaleźli tymczasowy dom na wielkim uniwersytecie w Columbii
i biegali z wykładu na wykład, niepomni na nieprzyjazny klimat
środkowego zachodu.
Przez rok nauczył się greki oraz łaciny wystarczająco dobrze,
żeby czytać proste teksty. Często miał czerwone, zapuchnięte oczy
– z braku snu i przemęczenia. Czasem myślał o sobie sprzed kil­
ku lat, a wtedy zaskakiwało go wspomnienie dziwacznej postaci
tak samo brązowej i bezwolnej jak ziemia, z której wyrosła. Myślał
o swoich rodzicach, którzy wydawali mu się niemal tak samo dziw­
ni jak dziecko, które spłodzili. Czuł do nich współczucie przemie­
szane z resztkami miłości.
Mniej więcej w połowie czwartego roku studiów Archer Slo­
ane zaczepił go po jednym z wykładów i zaprosił na pogawędkę do
swojego gabinetu.
Była zima i nad kampusem wisiała nisko typowa dla środko­
wego zachodu wilgotna mgła. Nawet późnym przedpołudniem
cienkie gałęzie dereni połyskiwały szronem, a czarne winorośle
pnące się po wielkich kolumnach przed Jesse Hall obrzeżyły się
opalizującymi kryształkami, które skrzyły się blaskiem na szarym
27
kamiennym tle. Szynel był już tak bardzo sfatygowany, że Stoner
postanowił go nie wkładać na spotkanie ze Sloane’em, chociaż pa­
nował przejmujący chłód. Dygotał z zimna, kiedy biegł po chod­
niku, a następnie w górę szerokich kamiennych schodów prowa­
dzących do Jesse Hall.
Po zimowym chłodzie wnętrze budynku zdawało się wyjątkowo
ciepłe. Szarość dnia przesączała się do środka przez szklane drzwi
po obydwu stronach wielkiego holu, przez co wyłożone żółtymi
płytami podłogi lśniły jaśniej niż szare lampy nad nimi, a olbrzy­
mie dębowe kolumny i przecierane ściany połyskiwały w półmroku.
Odgłosy szurania stóp i przytłumionych rozmów niknęły w prze­
pastnym wnętrzu. Niewyraźne sylwetki kroczyły powoli, schodząc
się i rozchodząc, a w dusznym powietrzu dominował zapach olej­
nych lamperii oraz wilgotnych wełnianych płaszczy. Po gładkich
marmurowych schodach Stoner dotarł na piętro do gabinetu Ar­
chera Sloane’a. Zapukał w zamknięte drzwi, usłyszał pozwolenie
i wszedł do środka.
Gabinet był długi i wąski, oświetlony jednym oknem w odleg­
łym końcu. Półki zapchane książkami pięły się do samego sufitu.
Przy oknie wciśnięto biurko, a za nim na tle światła odcinała się
ciemna sylwetka Archera Sloane’a.
– Ach, pan Stoner – sucho stwierdził Sloane, nieznacznie się
unosząc i wskazując obite skórą krzesło naprzeciwko siebie.
Stoner usiadł.
– Przeglądałem pańskie oceny. – Sloane zrobił pauzę, po czym
uniósł leżącą na biurku teczkę, patrząc na nią z ironiczną obojętno­
ścią. – Mam nadzieję, że mi pan wybaczy tę dociekliwość.
Stoner zwilżył wargi i poruszył się na krześle. Próbował tak
złożyć swoje wielkie dłonie, żeby się stały niewidoczne.
– Oczywiście, panie profesorze – powiedział chropawym
głosem.
Sloane skinął głową.
– No dobrze. Z dokumentów wynika, że rozpoczął pan naukę
na uczelni jako student rolnictwa. Dopiero na drugim roku zajął
się pan literaturą, czy tak?
– Tak, panie profesorze – potwierdził Stoner.
28
Sloane rozsiadł się wygodnie na krześle i podniósł wzrok, wbi­
jając go w prostokąt światła, które wpadało do środka przez małe
wysokie okno. Złożył dłonie, stykając tylko opuszki palców, po czym
zwrócił się do siedzącego przed nim sztywno młodego człowieka.
– Oficjalnym celem tego spotkania jest poinformowanie pana
o konieczności formalnej zmiany kierunku studiów, która potwier­
dzi odejście od początkowego programu oraz przyjęcie obecnego
toku nauki. To kwestia kilkuminutowej wizyty w dziekanacie. Do­
pełni pan tej formalności, prawda?
– Tak, panie profesorze – zapewnił Stoner.
– Zapewne jednak się pan domyśla, że nie jest to powód, dla
którego poprosiłem, żeby pan do mnie zajrzał. Czy ma pan coś
przeciwko temu, że zadam teraz kilka pytań dotyczących pańskich
planów na przyszłość?
– Nie, panie profesorze.
Sloane dotknął teczki z aktami, którą chwilę wcześniej rzucił
na biurko.
– Zdaje się, że wstępując na uniwersytet, był pan nieco star­
szy od swoich kolegów. Miał pan prawie dwadzieścia lat, czy tak?
– Tak, panie profesorze – potwierdził Stoner.
– I wtedy zamierzał pan iść tokiem studiów oferowanym przez
Wydział Rolnictwa?
– Tak, panie profesorze.
Sloane ponownie się odchylił do tyłu, uważnie oglądając mrocz­
ny sufit swojego wysokiego gabinetu.
– A co zamierza pan obecnie? – zapytał znienacka.
Stoner milczał. Nie myślał o tym. Nie chciał o tym myśleć.
Odparł w końcu z nutką urazy w głosie:
– Nie wiem. Nie zastanawiałem się.
Sloane kontynuował:
– Czy wypatruje pan dnia, w którym opuści pan te mury, żeby
wkroczyć w świat, od którego pana oddzielają?
Stoner uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Nie, panie profesorze.
Sloane uderzył otwartą dłonią w teczkę z dokumentami na
blacie biurka.
29
– Z akt wynika, że pochodzi pan z małej wsi. Zakładam, że
pańscy rodzice prowadzą gospodarstwo rolne, czy tak?
Stoner potakująco skinął głową.
– Czy zamierza pan wrócić do pracy na roli po zakończeniu
studiów i uzyskaniu dyplomu?
– Nie, panie profesorze – odpowiedział Stoner ze zdecydo­
waniem w głosie, które go całkowicie zaskoczyło. Ze zdumieniem
myślał o decyzji, którą właśnie podjął.
Sloane pokiwał głową.
– Faktycznie, jako adept nauki o literaturze zdobywa pan wie­
dzę i umiejętności, które raczej się nie przydadzą do uprawiania
ziemi.
– Nie wrócę na wieś – podjął Stoner, zupełnie jakby nie sły­
szał ostatnich słów wykładowcy. – Nie wiem jeszcze, co będę robił.
– Spojrzał na swoje dłonie i powiedział do nich: – Jeszcze do mnie
nie dociera, że z końcem roku opuszczę uniwersytet.
Sloane rzucił od niechcenia:
– Oczywiście nie ma takiej konieczności, żeby pan opuszczał
uczelnię. Zapewne nie dysponuje pan żadnymi środkami do życia?
Stoner pokręcił głową.
– Osiąga pan doskonałe wyniki w nauce. Z wyjątkiem… – Slo­
ane zawiesił głos, z uśmiechem unosząc brwi. – Z wyjątkiem prze­
glądu na drugim roku, wszystkie zajęcia literaturoznawcze zaliczył
pan na pięć, pozostałe przedmioty na co najmniej cztery. Jeśli tylko
zdoła pan się utrzymać przez mniej więcej rok po zakończeniu stu­
diów pierwszego stopnia, to z pewnością uzyska pan w tym czasie
magisterium, a wtedy poprowadzi pan zajęcia ze studentami, pra­
cując równocześnie nad swoim doktoratem. Oczywiście pod wa­
runkiem, że taki scenariusz w ogóle pana zainteresuje.
Stoner wyprostował się.
– Co pan profesor chce przez to powiedzieć? – zapytał, wyraź­
nie słysząc w swoich słowach coś niby strach.
Sloane pochylił się do przodu, przybliżając swoją pociągłą
twarz do rozmówcy. Stoner patrzył, jak jej rysy miękną; słuchał
głosu, który pozbawiony oschłości i drwiny stawał się delikatny,
niemal bezbronny.
30
– Naprawdę pan nie wie, panie Stoner? – zapytał Sloane. – Jesz­
cze pan tego w sobie nie odkrył? Będzie pan nauczycielem.
Nagle Sloane wydał mu się bardzo odległy, a ściany gabinetu
odpłynęły daleko. Stoner odniósł wrażenie, że zawisł w powietrzu,
po czym usłyszał, jak zadaje pytanie:
– Jest pan tego pewien?
– Tak, jestem – zapewnił go łagodnie Sloane.
– Ale skąd pan to wie? Jak zyskał pan tę pewność?
– To miłość, panie Stoner – odparł Sloane radośnie. – Pan jest
zakochany. Po prostu.
Po prostu. Stoner zarejestrował fakt, że skinął głową i powie­
dział coś błahego. Chwilę potem opuszczał gabinet. Czuł mrowie­
nie wokół ust i drętwiejące opuszki palców. Szedł jakby we śnie,
a mimo to docierało do niego wszystko, co się dzieje wokół. Otarł
się o boazerię na ścianie korytarza i zdało mu się, że czuje ciepło
oraz wiek drewnianych listew. Kiedy nieśpiesznie schodził po scho­
dach, zdumiał go fakt, że żyłkowany, chłodny marmur jakby trochę
się ślizga pod jego stopami. W holu przytłumione rozmowy zamie­
niły się w chór wyraźnie słyszalnych pojedynczych głosów, a twarze
studentów były teraz i bliskie, i dziwne, i znajome. Z budynku Jesse
Hall wyszedł na światło dnia. Kampusu nie przytłaczała już szarość,
Stoner wbił więc oczy w niebo, gdzie zdawał się szukać możliwości,
których nie potrafił nazwać.
W pierwszym tygodniu czerwca 1914 roku William Stoner
wraz z sześćdziesięcioma innymi młodymi mężczyznami oraz garst­
ką młodych kobiet otrzymał dyplom ukończenia studiów licencjac­
kich na Uniwersytecie Missouri.
Aby uczestniczyć w ceremonii, jego rodzice – w pożyczonym po­
wozie ciągniętym przez ich starą gniadą kobyłę – wyruszyli dzień wcześ­
niej, przez noc pokonując czterdzieści kilka mil, żeby na farmę Foo­te’ów
zajechać tuż po świcie, z karkami sztywnymi po bezsennej podróży.
Stoner zszedł na dół, żeby ich przywitać na podwórzu. Stojąc obok
siebie w rześkim porannym powietrzu, czekali, aż do nich podejdzie.
Stoner wymienił z ojcem szybki uścisk dłoni. Nie patrzyli przy
tym na siebie.
– Jak się masz? – rzucił tylko ojciec.
31
Matka skinęła głową.
– Twój ojciec i ja przyjechaliśmy, żeby zobaczyć, jak odbierasz
dyplom.
Przez chwilę Stoner milczał. Potem powiedział:
– Lepiej wejdźcie do środka i zjedzcie śniadanie.
W kuchni siedzieli sami: odkąd Stoner zamieszkał na strychu,
Foote’owie sypiali do późna. Mimo to jednak ani podczas posiłku,
ani później, kiedy rodzice skończyli jeść, Stoner nie zdobył się na
odwagę, żeby im zakomunikować, że zmienił plany i nie zamierza
wracać na rolę. Raz albo dwa już miał się odezwać, ale zrezygno­
wał, gdy spojrzał na ich opalone twarze odcinające się nagością od
nowiutkich ubrań i pomyślał o długiej podróży, którą właśnie od­
byli, oraz jeszcze dłuższych latach, przez które oczekiwali na jego
powrót. Siedział sztywno razem z nimi, dopóki nie wypili do końca
kawy, a Foote’owie nie podnieśli się z łóżka i nie przyszli do kuchni.
Wtedy oznajmił, że musi teraz pójść na uczelnię, a z nimi zobaczy
się później, podczas ceremonii rozdania dyplomów.
Włóczył się po kampusie, trzymając czarną togę i czapkę wy­
pożyczone wcześniej. Były ciężkie i nieporęczne, nie znalazł jednak
żadnego miejsca, gdzie mógłby je zostawić. Myślał o tym, co musi
powiedzieć swoim rodzicom, po raz pierwszy zdając sobie sprawę
z ostateczności swojej decyzji. Omal nie pożałował, że ją podjął.
Czuł się zbyt niedoskonały, by osiągnąć cel, który tak lekkomyślnie
sobie wyznaczył. Rozmyślał o atrakcjach świata, którego się wyrzekł.
Opłakiwał swoją własną stratę, opłakiwał stratę poniesioną przez
rodziców, nawet jednak w tej rozpaczy czuł, że się od nich oddala.
To poczucie straty zabrał ze sobą na ceremonię rozdania dy­
plomów. Kiedy wyczytano jego nazwisko i wszedł na podium, żeby
odebrać dyplom z rąk mężczyzny skrywającego twarz za miękką
siwą brodą, nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, a perga­
minowy zwój nie miał żadnego znaczenia. Stoner potrafił myśleć
tylko o swoich rodzicach siedzących sztywno i niepewnie w wiel­
kim tłumie.
Po zakończeniu uroczystości wrócił z nimi powozem do domu
Foote’ów. Rodzice mieli tam przenocować, żeby o świcie wyruszyć
z powrotem do domu. 32
Siedzieli w salonie Foote’ów do późna. Gospodarze towarzy­
szyli im przez chwilę. Od czasu do czasu Jim Foote i matka Stone­
ra wymieniali nazwisko jakiegoś krewnego, po czym znów milkli.
Jego ojciec siedział na krześle lekko pochylony do przodu, z szero­
ko rozsuniętymi nogami, opierając swoje wielkie dłonie o kolana.
W końcu Jim i Serena popatrzyli na siebie, ziewnęli i oznajmili, że
jest późno. Poszli do sypialni, zostawiając gości.
Po raz kolejny zapadła cisza. Rodzice Stonera patrzyli prosto
przed siebie na cienie rzucane przez ich własne ciała, od czasu do
czasu tylko zerkając w bok na syna, jakby w nowych okolicznościach
nie śmieli mu przeszkadzać.
Po kilku minutach William Stoner pochylił się do przodu
i przemówił głośniej i z większą siłą, niżby sobie tego życzył.
– Powinienem był powiedzieć wam o tym wcześniej. Już ubieg­
łego lata. Albo przynajmniej dziś rano.
W świetle lampy twarze rodziców wydały mu się tępe i bez
wyrazu.
– Chodzi o to, że nie wracam z wami do domu.
Nikt się nie poruszył. Odezwał się ojciec:
– Jeśli masz tutaj coś do skończenia, to rano pojedziemy sami,
a ty przyjedziesz do domu za kilka dni.
Stoner potarł twarz dłonią.
– Nie to miałem na myśli. Próbuję wam powiedzieć, że wcale
nie wrócę na farmę.
Dłonie ojca silniej ścisnęły kolana. Mężczyzna wyprostował
się na krześle.
– Popadłeś w tarapaty?
Stoner się uśmiechnął.
– Nic podobnego. Zamierzam się uczyć przez kolejny rok,
może dwa lub trzy.
Jego ojciec pokręcił głową.
– Sam dzisiaj widziałem, jak kończysz szkołę. A doradca mó­
wił, że nauka rolnictwa potrwa cztery lata.
Stoner próbował wyjaśnić ojcu swoje zamiary, zaszczepić w nim
swoje poczucie ważności i celu. Co z tego, skoro jego słowa padały
jakby z cudzych ust, by następnie odbić się od twarzy ojca niczym
33
pięść od kamienia. Gdy skończył, spuścił głowę, wsunął złożone
dłonie między kolana i siedział, słuchając panującej w salonie ciszy.
Wreszcie ojciec poruszył swoim krzesłem. Stoner podniósł
oczy. Zobaczył przed sobą twarze rodziców i omal nie zaczął do
nich krzyczeć.
– Sam nie wiem – zaczął ojciec. Jego głos był chropawy i zmę­
czony. – Nie myślałem, że tak się to potoczy. Chciałem dla ciebie
jak najlepiej, przysyłając cię tutaj. Twoja matka i ja zawsze chcieli­
śmy dla ciebie jak najlepiej.
– Wiem – stwierdził Stoner. Nie mógł dłużej na nich patrzeć.
– Poradzicie sobie? Latem mógłbym przyjechać, żeby wam trochę
pomóc. Mógłbym…
– Skoro sądzisz, że powinieneś tu zostać i dalej studiować te
swoje książki, to tak powinieneś zrobić. My z matką sobie poradzimy.
Matka siedziała na wprost niego, ale go nie widziała. Miała za­
ciśnięte powieki, oddychała ciężko, jej twarz wykrzywiał ból, a za­
ciśnięte pięści tarły o policzki. Ze zdumieniem Stoner uświadomił
sobie, że jego matka płacze, rozpaczliwie i bezgłośnie, z zawstydze­
niem oraz niezręcznością kogoś, komu rzadko się to zdarza. Jeszcze
przez chwilę ją obserwował, po czym ciężko podniósł się z miejsca,
żeby wyjść z salonu. Po wąskich schodach dotarł do swojego poko­
ju na strychu; przez długi czas leżał na łóżku, szeroko otwartymi
oczami wpatrując się w ciemność nad sobą.

Podobne dokumenty