Pobierz fragment
Transkrypt
Pobierz fragment
Wstęp John McGahern fragment Z języka angielskiego przełożył Paweł Cichawa Rozdział pierwszy W illiam Stoner wstąpił na Uniwersytet Missouri w 1910 roku, kiedy miał dziewiętnaście lat. Osiem lat później, w kulminacyjnym momencie pierwszej wojny światowej, uzyskał stopień doktora nauk humanistycznych i przyjął stanowisko wykładowcy w swojej uczelni, które zajmował do końca życia. Do służył się ledwie najniższej rangi profesora uczelnianego i niewie lu studentów zachowało we wspomnieniach szczegóły prowadzo nych przez niego zajęć. Kiedy zmarł, współpracownicy upamiętnili jego nazwisko, fundując średniowieczny manuskrypt, który do dziś można znaleźć w dziale druków rzadkich biblioteki uniwersytec kiej. Napis na woluminie głosi: „Dla uczczenia pamięci Williama Stonera z Instytutu Filologii Angielskiej, do zbiorów Biblioteki Uniwersytetu Missouri przekazali Jego koledzy”. Sporadyczny student, który sięgnie po ów średniowieczny ma nuskrypt, zapewne się przelotnie zaciekawi, kim był William Sto ner, rzadko jednak dla zaspokojenia tej ciekawości posunie się da lej niż do zadania pytania mimochodem. Koledzy Stonera, którzy nie darzyli go za życia przesadnym szacunkiem, teraz mówią o nim rzadko: starszym jego nazwisko przypomina o czekającym wszyst kich końcu, dla młodszych z kolei jest ono tylko słowem, które ani nie przywołuje przeszłych zdarzeń, ani się nie kojarzy z niczym, co mogliby odnieść do własnego życia albo kariery. Urodził się w 1891 roku na małej farmie w środkowej części sta nu Missouri, niedaleko wioski Booneville, około czterdziestu mil 15 od uniwersyteckiego miasta Columbia. Choć w dniu jego narodzin rodzice byli młodzi – ojciec skończył dwadzieścia pięć lat, a matka nie miała jeszcze dwudziestu – Stonerowi zawsze się wydawało, że są bardzo starzy, nawet kiedy był małym chłopcem. W wieku trzy dziestu lat jego ojciec wyglądał na pięćdziesiąt. Przygarbiony pra cą, bez większej nadziei patrzył na niewielki kawałek jałowej ziemi, który pozwalał rodzinie jakoś przetrwać z roku na rok. Matka pod chodziła do swojego życia z cierpliwością, jakby było długą chwilą, którą musi jakoś znieść. Miała jasne, mało wyraziste oczy, a maleńkie zmarszczki wokół nich zdawały się większe z powodu zaczesanych do góry i spiętych w kok z tyłu głowy rzadkich siwiejących włosów. Odkąd tylko pamiętał, William Stoner miał obowiązki. Jako sześciolatek doił kościste krowy, nosił pomyje świniom do chle wa przy domu i podbierał małe jajka patykowatym kurom. Nawet kiedy zaczął uczęszczać do wiejskiej szkoły oddalonej o osiem mil od domu, jego dni wypełniała taka czy inna praca, którą zaczynał, zanim nastawał świt, a kończył po zmroku. W siedemnastym roku życia zaczął się już garbić, przytłoczony ciężarem rozlicznych zajęć. Rodzina, w której był jedynym dzieckiem, prowadziła samot nicze życie, jednoczona koniecznością mozolnej pracy. Wieczora mi cała trójka siadywała w małej kuchni oświetlonej lampą naftową i gapiła się w żółty płomień. Często wtedy, między kolacją a porą snu, przez dobrą godzinę słyszeli tylko odgłosy własnych ciał po ruszających się ociężale na krześle oraz ciche skrzypienie drewna, powoli przegrywającego walkę z wiekiem domu. Budynek stał na planie kwadratu. Niemalowane belki w sieni a także wokół drzwi wejściowych zaczynały się zapadać. Z upływem lat drewno nabrało kolorów suchej ziemi: przez szarości i brązy ciąg nęły się białe smugi. Po jednej stronie znajdował się pokój dzienny, skąpo umeblowany twardymi krzesłami przy ciosanych stołach oraz kuchnia, gdzie rodzina spędzała razem niemal cały czas, który miała dla siebie. Po drugiej były dwie sypialnie, w każdej lakierowany na biało stelaż łóżka, jedno krzesło i jeden stolik z lampą oraz mied nicą na blacie. Podłogę pokrywały nierówno ułożone niemalowane deski, popękane ze starości, spomiędzy których ciągle wydostawał się pył, dzień w dzień zamiatany cierpliwie przez matkę Stonera. 16 Szkolne zajęcia traktował tak samo jak resztę swoich uciąż liwych obowiązków, choć były nieco mniej wyczerpujące niż te w gospodarstwie. Kiedy wiosną 1910 roku skończył szkołę średnią, spodziewał się, że przejmie więcej pracy w polu, zdawało mu się bowiem, że z każdym miesiącem jego ojciec staje się powolniejszy i bardziej znużony. Ale pewnego wieczoru późną wiosną, po długim dniu spędzo nym z motyką na polu kukurydzy, kiedy naczynia po kolacji znik nęły już ze stołu, ojciec odezwał się do niego. – W zeszłym tygodniu zaszedł do nas powiatowy doradca rolny. William spojrzał na ojca znad ceraty w czerwono-białą kratkę, rozpostartej gładko na okrągłym kuchennym stole. Nie odezwał się. – Powiedział, że na uniwersytecie w Columbii otworzyli nowy kierunek. Wydział Rolnictwa. Jego zdaniem powinieneś tam pójść. Nauka trwa cztery lata. – Cztery lata – powtórzył William. – Dużo to kosztuje? – Wikt i opierunek mógłbyś odpracować – odrzekł ojciec. – Brat cioteczny twojej matki ma dom pod miastem. Zostają jeszcze książ ki i tym podobne. Wysyłałbym ci dwa, może trzy dolary co miesiąc. William położył dłonie na ceracie, która słabo lśniła w świetle lampy. Nigdy nie wyjeżdżał z domu dalej niż do odległego o pięt naście mil Booneville. Przełknął ślinę, żeby opanować drżenie głosu. – Myśli ojciec, że sami poradzicie sobie ze wszystkim? – zapytał. – Matka i ja damy sobie radę. Górne pole obsieję pszenicą. Bę dzie mniej roboty. William spojrzał na matkę. – Mamo? – rzucił pytająco. Odpowiedziała bezbarwnym głosem: – Rób tak, jak ci mówi ojciec. – Naprawdę chcecie, żebym wyjechał? – upewniał się, trochę jakby miał nadzieję, że zaprzeczą. – Naprawdę tego chcecie? Ojciec poprawił się na krześle. Spojrzał na swoje grube dłonie, pokryte odciskami i spękaniami, w które ziemia wżarła się tak głę boko, że nie sposób było jej wymyć. Splótł palce i trzymał je nad blatem, zupełnie jakby się modlił. – Ja wielkiego wykształcenia nie mam – rzekł, nie odrywając 17 wzroku od swoich dłoni. – Zacząłem pracować na roli po skoń czeniu szóstej klasy. Za młodu byłem przeciwny szkole. Ale teraz sam już nie wiem. Ziemia z roku na rok bardziej wysycha i coraz trudniej ją uprawiać. Nie jest już tak żyzna jak wtedy, kiedy byłem chłopcem. Doradca rolny mówił, że na uniwersytecie mają nowe pomysły i uczą różnych rzeczy. Może ma rację. Pracując w polu, za stanawiam się czasem, czy… – Urwał w pół zdania. Silniej zacisnął palce, a jego złożone dłonie opadły na blat stołu. – Zaczynam się zastanawiać… – Zmarszczył gniewnie brwi i pokręcił głową, na dal wpatrzony w swoje dłonie. – Jesienią pojedziesz na uniwersytet. Matka i ja sobie poradzimy. Była to najdłuższa przemowa, jaką William kiedykolwiek usły szał z ust ojca. Tamtej jesieni pojechał do Columbii, wstąpił na uni wersytet i rozpoczął studia na Wydziale Rolnictwa. Do Columbii zabrał nowy garnitur z czarnego sukna, zamówiony z katalogu sieci Sears & Roebuck z matczynych pieniędzy za jaj ka, znoszony szynel po ojcu, niebieskie serżowe spodnie, w których wcześniej chodził tylko do kościoła metodystów w Booneville, dwie białe koszule, dwie zmiany ubrań roboczych oraz dwadzieścia pięć dolarów pożyczonych przez ojca od sąsiada pod zastaw jesiennego zbioru pszenicy. Wyruszył pieszo z Booneville, dokąd wcześnie rano rodzice zawieźli go wozem zaprzężonym w muły. Był gorący jesienny dzień i nad drogą z Booneville do Columbii unosił się kurz. Maszerował dobrą godzinę, kiedy zatrzymała się przy nim furmanka i woźnica zapytał, czy go podwieźć. William skinął twierdząco głową, po czym wskoczył na kozioł. Serżowe spodnie miał do kolan czerwone od pyłu, a jego ogorzałą od słońca i wia tru twarz pokrywał zaskorupiały brud wymieszany z potem. Przez całą długą drogę czyścił nogawki, niezdarnie strzepując z nich pył, oraz przeczesywał palcami niesforne jasne włosy, które za nic nie chciały leżeć płasko na głowie. Do Columbii dotarli późnym popołudniem. Woźnica wysa dził Stonera na przedmieściach, po czym wskazał na zabudowania w cieniu wysokich wiązów. – To twój uniwersytet – oznajmił. – Tutaj będziesz się uczył. 18 Mężczyzna odjechał, a Stoner przez kilka minut stał nierucho mo, wpatrując się w kompleks budynków. Dotychczas nie widział czegoś tak olśniewającego. Ściany z czerwonej cegły pięły się w górę na ogromnej połaci zieleni, którą przecinały kamienne chodniki i małe kępki drzew. Ogarnął go podziw, po chwili zaś poczuł się bezpieczny i spokojny jak nigdy wcześniej. Chociaż było już późno, przez wiele minut chodził wokół kampusu, tylko obserwując, jakby nie miał prawa wejść na jego teren. Ściemniało się już, kiedy zapytał przechodnia, jak dojść do Ashland Gravel – drogi prowadzącej do gospodarstwa Jima Foote’a, brata ciotecznego matki, u którego miał zamieszkać w zamian za pracę. Już po zmroku dotarł do białego piętrowego domu o drew nianej konstrukcji. Nie znał państwa Foote’ów, czuł się więc dziw nie, zachodząc do nich tak późno. Przywitali go skinieniem głowy, uważnie badając wzrokiem. Po dłuższej chwili, przez którą Stoner stał zakłopotany w progu, Jim Foote gestem zaprosił go do małego mrocznego salonu, zastawio nego wyściełanymi krzesłami i pełnego bibelotów na dyskretnie połyskujących stołach. Nie usiadł. – Jadłeś kolację? – zapytał Foote. – Nie, proszę wuja – odpowiedział Stoner. Pani Foote kiwnęła na niego palcem wskazującym i wyszła, cicho stąpając. Stoner poszedł za nią przez kilka pomieszczeń do kuchni, gdzie gestem wskazała mu miejsce przy stole. Postawiła przed nim dzbanek mleka i położyła kilka kromek zimnego chleba kukurydzianego. Wypił łyczek, żeby zwilżyć suche z podniecenia usta, ale chleb nie przeszedłby mu przez gardło. Foote wszedł do kuchni i stanął obok żony. Mierzył niewiele ponad metr sześćdziesiąt, miał szczupłą twarz oraz spiczasty nos. Ona była dobre dziesięć centymetrów wyższa od niego, mocno zbudowana. Oczy skrywała za okularami bez oprawek, a jej cienkie wargi zaciskały się z zaciętością. Patrzyli niecierpliwie, jak Stoner popija mleko. – Rano nakarmisz i napoisz inwentarz, a potem dasz świniom pomyje – powiedział szybko Foote. Stoner spojrzał na niego osłupiałym wzrokiem. 19 – Tym się zajmiesz co rano, zanim wyjdziesz do szkoły – wy jaśnił Foote. – Wieczorem znowu nakarmisz inwentarz, wylejesz pomyje, zbierzesz jajka i wydoisz krowy. Jak znajdziesz chwilę, to narąbiesz drewna na opał, a w soboty i niedziele pomożesz mi przy tym, co akurat będę robił. – Dobrze, proszę wuja – wyjąkał Stoner. Tak więc przez dziewięć miesięcy, w zamian za wikt i opieru nek, Stoner karmił i poił inwentarz żywy, wylewał świniom pomy je, zbierał jajka, doił krowy i rąbał drewno na opał. Ponadto orał i bronował pole, wykopywał pniaki (zimą przebijając się przez kilka centymetrów zamarzniętej ziemi) oraz ubijał masło dla pani Foote, która z aprobatą kiwała głową, obserwując posępnym wzrokiem, jak drewniany bijak unosi się i opuszcza w maselnicy. Zamieszkał na piętrze w dawnym składziku, gdzie umeblowanie stanowił czarny metalowy stelaż z powyginaną ramą podtrzymującą cienki materac wypełniony pierzem, pęknięty stół z lampą naftową na blacie, twarde chybotliwe krzesło oraz duża skrzynia, służąca mu jako biurko. Zimą mógł liczyć tylko na ciepło przenikające przez podłogę z pomieszczeń na parterze, owijał się więc w podarte koł dry, które mu dali, i chuchał w dłonie, żeby nie przerywać kartek w książce, kiedy je odwracał. Obowiązki na uniwersytecie traktował tak samo jak pracę na farmie – dokładnie i sumiennie. Nie dawały mu przyjemności, ale też nie były przykre. Po pierwszym roku średnia jego ocen wynio sła nieco poniżej czterech. Przyjął to z zadowoleniem i ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że mogłaby być wyższa. Zda wał sobie sprawę z faktu, że nauczył się wielu rzeczy, o których wcześniej nie miał pojęcia, oznaczało to jednak dla niego tylko tyle, że na drugim roku studiów poradzi sobie tak samo dobrze jak na pierwszym. Latem po tym pierwszym roku studiów wrócił do domu ro dziców i pomagał przy zbiorach. Kiedyś ojciec zapytał, jak mu się podoba w szkole. Odpowiedział, że bardzo, na co ojciec skinął gło wą i więcej już na ten temat nie rozmawiali. William Stoner wrócił do Columbii na drugi rok studiów. Do piero wtedy odkrył, dlaczego chodzi na uniwersytet. 20 *** Po pierwszym roku stał się na kampusie znaną postacią. Bez wzglę du na pogodę nosił ten sam garnitur z czarnego sukna, białą koszulę i sznurkowy krawat. Rękawy marynarki odkrywały przeguby jego dłoni, a nogawki spodni w niezgrabny sposób trzepotały wokół jego nóg, jakby ubranie należało wcześniej do kogoś innego. Pracy miał tym więcej, im bardziej gnuśni stawali się jego go spodarze. Długie wieczory spędzał w swoim pokoju, metodycz nie wykonując zadania przydzielane przez wykładowców. Rozpo czął procedurę prowadzącą do licencjatu na Wydziale Rolnictwa. W trakcie pierwszego semestru wybrał dwa kursy z nauk ścisłych na poziomie podstawowym, jeden z chemii gleby, oferowany przez Zakład Rolnictwa, oraz obowiązkowy dla wszystkich studentów, będący raczej formalnością przegląd literatury angielskiej. Po kilku tygodniach miał niejakie trudności z naukami ścis łymi: wymagały wiele pracy i musiał zapamiętać mnóstwo rzeczy. Zajęcia z chemii gleby nawet go zainteresowały, nie miał bowiem pojęcia, że brązowe grudy, z którymi się męczył w polu przez całe swoje życie, są zupełnie czymś innym, niż mu się wydawało, i za czął powoli rozumieć, jak zdobywana wiedza na ich temat może się okazać pożyteczna po powrocie do gospodarstwa rodziców. Ale obowiązkowy przegląd literatury angielskiej zaintrygował go i za niepokoił jak nic przedtem. Wykładowca był mężczyzną w średnim wieku, niewiele po pięć dziesiątce. Nazywał się Archer Sloane i podchodził do obowiązków dydaktycznych z pogardliwym lekceważeniem, jakby między swoją wiedzą a tym, co mógł powiedzieć studentom, dostrzegał przepaść tak ogromną, że nie chciało mu się podjąć choćby próby, żeby ją za sypać. Większość studentów bała się go i nie darzyła sympatią, on zaś odpłacał im zdystansowanym, ironicznym rozbawieniem. Był średniego wzrostu i miał pociągłą, gładko ogoloną twarz, pełną głę bokich zmarszczek. Często w niecierpliwym geście przeczesywał palcami gęstą siwą czuprynę. Mówił, ledwie poruszając wargami, bezbarwnym, oschłym tonem pozbawionym intonacji czy jakie gokolwiek zaangażowania, ale jego długie szczupłe palce porusza 21 ły się przy tym z gracją i przekonująco, jakby chciały ubrać słowa w kształty, których nie mógł nadać im głos. Z dala od sali wykładowej, czy to przy ciężkiej pracy w obej ściu, czy przy nauce, kiedy w pozbawionym okien pomieszczeniu na poddaszu raz po raz mrugał powiekami w słabym świetle lampy naftowej, Stoner często łapał się na tym, że ma przed oczami wy obrażenie tego człowieka. Chociaż ledwie potrafił przypomnieć so bie twarz któregokolwiek innego wykładowcy albo wskazać na coś szczególnego w przebiegu dowolnych innych zajęć, to postać Arche ra Sloane’a zawsze czyhała na granicy jego podświadomości, zawsze rozbrzmiewał tam jego oschły głos i pogardliwie bezceremonialne słowa o jakimś fragmencie poematu Boewulf albo dystychu Chaucera. Okazało się, że z przeglądem literatury Stoner nie radzi sobie tak dobrze jak z pozostałymi kursami. Chociaż zapamiętał wszyst kich autorów, tytuły ich dzieł, związane z nimi daty oraz umiał wskazać, kto wywarł na nich wpływ, to ledwie zaliczył pierwszy eg zamin. Niewiele lepiej poszło mu z drugim. Po książki z listy lek tur sięgał tak często, niektóre czytając po kilka razy, że zaczęły na tym cierpieć pozostałe przedmioty. Ale teksty, które czytał, pozo stawały tylko drukiem na papierze i nie potrafił dostrzec żadnego pożytku z tego, co robił. Podczas jednego z wykładów uważnie się wsłuchiwał w słowa Archera Sloane’a, jakby w ich beznamiętnym i oschłym brzmieniu tkwiła wskazówka mogąca doprowadzić go tam, dokąd chciał dotrzeć. Zgarbiony na krześle zbyt małym, żeby mógł wygodnie się rozsiąść, ściskał krawędzie ławki tak silnie, że na brązowej, zgrubiałej skórze jego dłoni wyraźnie bielały kostki. Marszcząc brwi, zagryzał dolną wargę. Ale im bardziej rozpaczliwe stawało się skupienie Stonera i jego kolegów, tym wyraźniej okazywał im swoją pogardę Archer Sloane. W pewnej chwili ta pogarda zamieniła się w gniew, który wy kładowca wyładował ni mniej, ni więcej tylko na Williamie Stonerze. Po omówieniu dwóch sztuk Williama Shakespeare’a przystę powali właśnie do dyskusji nad jego sonetami. Studenci siedzieli podenerwowani i niepewni, coraz bardziej przerażeni rosnącym z każdą chwilą napięciem między nimi a przygarbioną postacią, która patrzyła na nich zza katedry. Sloane właśnie odczytał na głos 22 siedemdziesiąty trzeci sonet i teraz wodził wzrokiem po sali, zacis kając wargi w pozbawionym wesołości uśmieszku. – Jakie jest więc przesłanie tego sonetu? – zapytał opryskliwie, po czym zawiesił głos i zaczął przeszukiwać salę oczami, w których ponura rozpacz szła o lepsze z błogą przyjemnością. – Pan Wilbur? – Brak odpowiedzi. – Pan Schmidt? – Ktoś kaszlnął. Sloane prze niósł swoje ciemne błyszczące spojrzenie na Stonera. – Panie Sto ner, jakie jest przesłanie tego sonetu? Stoner przełknął ślinę i spróbował otworzyć usta. – To sonet, panie Stoner – rzucił cierpko Sloane. – Utwór po etycki złożony z czternastu wersów o specjalnym układzie rymów, co z pewnością wykuł pan na blachę. Został napisany w języku, którym, jak sądzę, posługuje się pan już od ładnych kilku lat, a jego autorem jest William Shakespeare. Poeta ten już nie żyje, ale mimo to zajmuje poczesne miejsce w umysłach co niektórych. – Patrzył na Stonera jeszcze przez moment, po czym w jego oczach zagości ła obojętność, kiedy wbił niewidzący wzrok w jakiś punkt nad gło wami studentów. Nie zaglądając do książki, wyrecytował sonet po raz wtóry, głosem głębokim i miękkim, jakby na tę krótką chwilę przeistoczył się w słowa, dźwięki i rymy. Późną porę roku we mnie już dostrzeżesz, Co liście rozżółci, nim je z drzew postrąca, I trą konary nagie o kościelną wieżę, Gdzie już nie zakwili chmara śpiewająca. Dnia zobaczysz we mnie cichutkie zmierzchanie, Co hen za widnokrąg spycha tarczę słońca; Gdy zgaśnie, już tylko noc czarna nastanie, Ulgę niosąc we śnie, który nie ma końca. Dopatrzysz się we mnie, jak ogień dogasa Na stosie popiołów spalonej młodości, Przez to, czym się sycił w swych najlepszych czasach Pożarty do szczętu, bez żadnej litości. Dlatego twe serce mocniej kochać łaknie Wszystko, czego wkrótce niechybnie zabraknie. 23 Nastała cisza. Ktoś odkaszlnął. Sloane powtórzył dwa ostatnie wer sy, tym razem już jednak beznamiętnie, swoim zwykłym głosem. Dlatego twe serce mocniej kochać łaknie Wszystko, czego wkrótce niechybnie zabraknie. Sloane ponownie wbił wzrok w Williama Stonera. – Szekspir przemawia do pana sprzed trzystu lat – stwierdził oschle. – Słyszy go pan, Stoner? William Stoner uświadomił sobie, że od kilku chwil wstrzy muje oddech. Powoli wypuścił powietrze, zupełnie nie czując, jak porusza się przy tym jego ubranie. Oderwał wzrok od Sloane’a, żeby się rozejrzeć po sali. Promienie słońca wpadały przez okna ukosem, oświetlając twarze siedzących studentów w taki sposób, że zdawało się, iż mają źródło w ich głowach i stamtąd rozpra szają półmrok wnętrza. Jeden ze studentów mrugnął i oświetlony meszek na jego policzku przykrył cień. Stoner zdał sobie sprawę, że jego palce rozluźniają silny uścisk, którym trzymały blat ławki. Obrócił dłonie, dziwiąc się ich brązowej barwie i ze zdumieniem stwierdzając, że paznokcie kończą się równo z opuszkami tępo wieńczącymi palce. Mógłby przysiąc, że czuje, jak niewidzialna krew przepływa przez maleńkie naczynia i żyły, pulsując delikat nie, aby potem spod paznokci niepewnie się przedostać do resz ty jego ciała. Sloane znów mówił: – Co Shakespeare chce panu powiedzieć, Stoner? Jakie jest przesłanie tego sonetu? Niechętnie i powoli wzrok Stonera zaczął się podnosić. – Przesłanie brzmi… – zaczął, nieznacznym gestem lekko uno sząc dłoń w powietrze. Poczuł, że zaszkliły mu się oczy, kiedy zna lazły sylwetkę Archera Sloane’a. – Przesłanie brzmi… – powtórzył, ale nie zdołał dokończyć zaczętego zdania. Sloane patrzył na niego z zaciekawieniem, po czym gwałtow nie skinął głową. – Dziękuję państwu, na dzisiaj koniec – oznajmił, a następnie, nie patrząc na nikogo, odwrócił się i wyszedł z sali. 24 William Stoner ledwo dostrzegał wokół siebie studentów, choć ci wstali z miejsc i noga za nogą opuszczali salę, zrzędząc pod nosem. Przez kilka minut po ich wyjściu siedział nieruchomo, gapiąc się przed siebie na wąskie deski podłogi do cna odarte z lakieru przez szurające niecierpliwie stopy studentów, których nigdy nie pozna ani nawet nie zobaczy. Poruszał swoimi stopami, poprzez podeszwy butów czując chropowatość suchego drewna i słysząc jego zgrzyt. Potem także on podniósł się z miejsca i powoli wyszedł. Lekki chłód późnego jesiennego dnia przenikał przez jego ubranie. Rozejrzał się dookoła. Powyginane, sękate gałęzie nagich drzew wiły się na tle bladego nieba. Studenci, biegnąc w pośpiechu na wykłady, obijali się o niego. Słyszał ich pomrukiwanie, słyszał stukot ich obcasów o kamienne chodniki, widział ich twarze, czer wone od chłodu oraz pochylone na lekkim wietrze sylwetki. Patrzył na nich zaciekawiony, jakby widział ich po raz pierwszy, czując, że są mu bardzo dalecy, a jednocześnie bardzo bliscy. Hołubił to uczucie, pędząc na kolejne zajęcia. Towarzyszyło mu podczas wykładu z che mii gleby, kiedy profesor monotonnym głosem dyktował do zeszytu formuły, których potem trzeba było się wyuczyć na pamięć w mo zolnym wysiłku. Tylko że ten wysiłek właśnie stawał się mu obcy. W drugim semestrze tamtego roku akademickiego William Stoner porzucił zajęcia z przedmiotów ścisłych i zrezygnował z pla nów licencjatu na Wydziale Rolnictwa. Zapisał się na wstęp do filo zofii oraz historii starożytnej, a także na dwa kursy z literatury an gielskiej na poziomie podstawowym. Latem znów wrócił na farmę rodziców i pomagał ojcu przy zbiorach, ani słowem nie wspomniał jednak o uniwersytecie. Gdy jako znacznie starszy mężczyzna wracał pamięcią do dwóch ostatnich lat studiów licencjackich, miał wrażenie, że były czymś nierealnym – okresem należącym do kogoś innego, wypełnionym nie tyle typową dla niego systematyczną pracą, ile zrywami. Jedna chwila zlewała się z drugą, a mimo to była od niej oderwana. Miał wrażenie, że czas go nie dotyczy: obserwował tylko, jak się prze mieszcza przed jego oczami, jakby ktoś szarpnięciami przesuwał gigantyczną dioramę. 25 Nabrał świadomości własnego wyglądu, której wcześniej nigdy nie miał. Czasem stawał przed lustrem, patrząc na pociągłą twarz zwieńczoną strzechą suchych brązowych włosów, dotykał wystają cych kości policzkowych; przyglądał się chudym nadgarstkom wy stającym spod za krótkich o kilka centymetrów rękawów płaszcza i zastanawiał się, czy innym wydawał się tak samo groteskowy jak samemu sobie. Nie miał planów na przyszłość i z nikim się nie dzielił swo ją niepewnością. Nadal pracował u Jima i Sereny Foote’ów za wikt i opierunek, ale już nie tak dużo jak podczas pierwszych dwóch lat studiów. Przez trzy godziny każdego popołudnia oraz przez pół dnia w weekendy pozwalał się wykorzystywać do każdej roboty w obej ściu, pozostały czas natomiast rezerwował dla siebie. Część tego czasu spędzał w małym pokoiku na poddaszu, naj chętniej jednak po wykładach i odrobieniu pańszczyzny u Foote’ów wracał na uniwersytet. Wieczorami często chodził bez celu po dłu gim czworokątnym dziedzińcu na kampusie, wśród par, które się tam przechadzały, szepcząc do siebie czule. Chociaż nie znał niko go z tych ludzi ani się do nich nie odzywał, czuł, że łączy go z nimi silna więź. Czasem przystawał pośrodku dziedzińca, patrząc na pięć wysokich kolumn strzelających w niebo z chłodnej trawy przed bu dynkiem Jesse Hall. Dowiedział się, że kolumny są pozostałością po głównym gmachu uniwersyteckim, zniszczonym wiele lat temu przez pożar. Szarosrebrne w świetle księżyca, nagie i czyste, zdawały się symbolizować życie, z którego zaczął właśnie korzystać, podob nie jak świątynia symbolizuje bóstwo. W bibliotece uniwersyteckiej błąkał się między regałami, wśród tysięcy książek, delektując się zatęchłym zapachem skór, płótna i wysychającego papieru niczym wonią egzotycznych kadzideł. Czasem przystawał, sięgał na półkę po któryś z tomów i trzymał go przez chwilę w dłoniach wciąż nieprzywykłych do grzbietów, okładek oraz stronic, które nie stawiają im żadnego oporu. Potem przeglądał książkę, czytając przypadkowe ustępy, a jego sztywne palce chwytały papier z wyjątkową ostrożnością, jakby się bał, że niezgrabnymi dłońmi mógłby zniszczyć to, co odkrył z tak wiel kim wysiłkiem. 26 Nie miał przyjaciół ani znajomych i po raz pierwszy w życiu za czął sobie uświadamiać swoją samotność. Czasem nocą w pokoiku na strychu podnosił oczy znad książki, żeby wbić wzrok w mroczny kąt, gdzie migotliwy płomień lampy walczył z cieniami. Jeśli wpatrywał się w nie wystarczająco długo i intensywnie, ciemność zamieniała się w światło, przyjmując niematerialny kształt tego, o czym czytał. Zaczynał czuć, że czas go nie dotyczy, jak wtedy, kiedy podczas wy kładu odezwał się do niego Archer Sloane. Przeszłość wyłaniała się z ciemności, a ludzie wstawali z martwych przed jego oczami. Po tem przeszłość i umarli przenikali do teraźniejszości, wplatając się między żywych, a on przez krótką chwilę doznawał wizji zbyt sil nej, by potrafił się od niej uwolnić, nawet gdyby tego pragnął. Albo kroczył przed nim Tristan z piękną Izoldą u boku, albo w połysku jącym mroku wirowali Francesca i Paolo, albo Helena prowadziła sprytnego Parysa, a na ich twarzach mimo ciemności wyraźnie do strzegał gorycz konsekwencji popełnionych czynów. Towarzyszył im wszystkim tak, jak nie mógł towarzyszyć studentom, którzy znaleźli tymczasowy dom na wielkim uniwersytecie w Columbii i biegali z wykładu na wykład, niepomni na nieprzyjazny klimat środkowego zachodu. Przez rok nauczył się greki oraz łaciny wystarczająco dobrze, żeby czytać proste teksty. Często miał czerwone, zapuchnięte oczy – z braku snu i przemęczenia. Czasem myślał o sobie sprzed kil ku lat, a wtedy zaskakiwało go wspomnienie dziwacznej postaci tak samo brązowej i bezwolnej jak ziemia, z której wyrosła. Myślał o swoich rodzicach, którzy wydawali mu się niemal tak samo dziw ni jak dziecko, które spłodzili. Czuł do nich współczucie przemie szane z resztkami miłości. Mniej więcej w połowie czwartego roku studiów Archer Slo ane zaczepił go po jednym z wykładów i zaprosił na pogawędkę do swojego gabinetu. Była zima i nad kampusem wisiała nisko typowa dla środko wego zachodu wilgotna mgła. Nawet późnym przedpołudniem cienkie gałęzie dereni połyskiwały szronem, a czarne winorośle pnące się po wielkich kolumnach przed Jesse Hall obrzeżyły się opalizującymi kryształkami, które skrzyły się blaskiem na szarym 27 kamiennym tle. Szynel był już tak bardzo sfatygowany, że Stoner postanowił go nie wkładać na spotkanie ze Sloane’em, chociaż pa nował przejmujący chłód. Dygotał z zimna, kiedy biegł po chod niku, a następnie w górę szerokich kamiennych schodów prowa dzących do Jesse Hall. Po zimowym chłodzie wnętrze budynku zdawało się wyjątkowo ciepłe. Szarość dnia przesączała się do środka przez szklane drzwi po obydwu stronach wielkiego holu, przez co wyłożone żółtymi płytami podłogi lśniły jaśniej niż szare lampy nad nimi, a olbrzy mie dębowe kolumny i przecierane ściany połyskiwały w półmroku. Odgłosy szurania stóp i przytłumionych rozmów niknęły w prze pastnym wnętrzu. Niewyraźne sylwetki kroczyły powoli, schodząc się i rozchodząc, a w dusznym powietrzu dominował zapach olej nych lamperii oraz wilgotnych wełnianych płaszczy. Po gładkich marmurowych schodach Stoner dotarł na piętro do gabinetu Ar chera Sloane’a. Zapukał w zamknięte drzwi, usłyszał pozwolenie i wszedł do środka. Gabinet był długi i wąski, oświetlony jednym oknem w odleg łym końcu. Półki zapchane książkami pięły się do samego sufitu. Przy oknie wciśnięto biurko, a za nim na tle światła odcinała się ciemna sylwetka Archera Sloane’a. – Ach, pan Stoner – sucho stwierdził Sloane, nieznacznie się unosząc i wskazując obite skórą krzesło naprzeciwko siebie. Stoner usiadł. – Przeglądałem pańskie oceny. – Sloane zrobił pauzę, po czym uniósł leżącą na biurku teczkę, patrząc na nią z ironiczną obojętno ścią. – Mam nadzieję, że mi pan wybaczy tę dociekliwość. Stoner zwilżył wargi i poruszył się na krześle. Próbował tak złożyć swoje wielkie dłonie, żeby się stały niewidoczne. – Oczywiście, panie profesorze – powiedział chropawym głosem. Sloane skinął głową. – No dobrze. Z dokumentów wynika, że rozpoczął pan naukę na uczelni jako student rolnictwa. Dopiero na drugim roku zajął się pan literaturą, czy tak? – Tak, panie profesorze – potwierdził Stoner. 28 Sloane rozsiadł się wygodnie na krześle i podniósł wzrok, wbi jając go w prostokąt światła, które wpadało do środka przez małe wysokie okno. Złożył dłonie, stykając tylko opuszki palców, po czym zwrócił się do siedzącego przed nim sztywno młodego człowieka. – Oficjalnym celem tego spotkania jest poinformowanie pana o konieczności formalnej zmiany kierunku studiów, która potwier dzi odejście od początkowego programu oraz przyjęcie obecnego toku nauki. To kwestia kilkuminutowej wizyty w dziekanacie. Do pełni pan tej formalności, prawda? – Tak, panie profesorze – zapewnił Stoner. – Zapewne jednak się pan domyśla, że nie jest to powód, dla którego poprosiłem, żeby pan do mnie zajrzał. Czy ma pan coś przeciwko temu, że zadam teraz kilka pytań dotyczących pańskich planów na przyszłość? – Nie, panie profesorze. Sloane dotknął teczki z aktami, którą chwilę wcześniej rzucił na biurko. – Zdaje się, że wstępując na uniwersytet, był pan nieco star szy od swoich kolegów. Miał pan prawie dwadzieścia lat, czy tak? – Tak, panie profesorze – potwierdził Stoner. – I wtedy zamierzał pan iść tokiem studiów oferowanym przez Wydział Rolnictwa? – Tak, panie profesorze. Sloane ponownie się odchylił do tyłu, uważnie oglądając mrocz ny sufit swojego wysokiego gabinetu. – A co zamierza pan obecnie? – zapytał znienacka. Stoner milczał. Nie myślał o tym. Nie chciał o tym myśleć. Odparł w końcu z nutką urazy w głosie: – Nie wiem. Nie zastanawiałem się. Sloane kontynuował: – Czy wypatruje pan dnia, w którym opuści pan te mury, żeby wkroczyć w świat, od którego pana oddzielają? Stoner uśmiechnął się z zażenowaniem. – Nie, panie profesorze. Sloane uderzył otwartą dłonią w teczkę z dokumentami na blacie biurka. 29 – Z akt wynika, że pochodzi pan z małej wsi. Zakładam, że pańscy rodzice prowadzą gospodarstwo rolne, czy tak? Stoner potakująco skinął głową. – Czy zamierza pan wrócić do pracy na roli po zakończeniu studiów i uzyskaniu dyplomu? – Nie, panie profesorze – odpowiedział Stoner ze zdecydo waniem w głosie, które go całkowicie zaskoczyło. Ze zdumieniem myślał o decyzji, którą właśnie podjął. Sloane pokiwał głową. – Faktycznie, jako adept nauki o literaturze zdobywa pan wie dzę i umiejętności, które raczej się nie przydadzą do uprawiania ziemi. – Nie wrócę na wieś – podjął Stoner, zupełnie jakby nie sły szał ostatnich słów wykładowcy. – Nie wiem jeszcze, co będę robił. – Spojrzał na swoje dłonie i powiedział do nich: – Jeszcze do mnie nie dociera, że z końcem roku opuszczę uniwersytet. Sloane rzucił od niechcenia: – Oczywiście nie ma takiej konieczności, żeby pan opuszczał uczelnię. Zapewne nie dysponuje pan żadnymi środkami do życia? Stoner pokręcił głową. – Osiąga pan doskonałe wyniki w nauce. Z wyjątkiem… – Slo ane zawiesił głos, z uśmiechem unosząc brwi. – Z wyjątkiem prze glądu na drugim roku, wszystkie zajęcia literaturoznawcze zaliczył pan na pięć, pozostałe przedmioty na co najmniej cztery. Jeśli tylko zdoła pan się utrzymać przez mniej więcej rok po zakończeniu stu diów pierwszego stopnia, to z pewnością uzyska pan w tym czasie magisterium, a wtedy poprowadzi pan zajęcia ze studentami, pra cując równocześnie nad swoim doktoratem. Oczywiście pod wa runkiem, że taki scenariusz w ogóle pana zainteresuje. Stoner wyprostował się. – Co pan profesor chce przez to powiedzieć? – zapytał, wyraź nie słysząc w swoich słowach coś niby strach. Sloane pochylił się do przodu, przybliżając swoją pociągłą twarz do rozmówcy. Stoner patrzył, jak jej rysy miękną; słuchał głosu, który pozbawiony oschłości i drwiny stawał się delikatny, niemal bezbronny. 30 – Naprawdę pan nie wie, panie Stoner? – zapytał Sloane. – Jesz cze pan tego w sobie nie odkrył? Będzie pan nauczycielem. Nagle Sloane wydał mu się bardzo odległy, a ściany gabinetu odpłynęły daleko. Stoner odniósł wrażenie, że zawisł w powietrzu, po czym usłyszał, jak zadaje pytanie: – Jest pan tego pewien? – Tak, jestem – zapewnił go łagodnie Sloane. – Ale skąd pan to wie? Jak zyskał pan tę pewność? – To miłość, panie Stoner – odparł Sloane radośnie. – Pan jest zakochany. Po prostu. Po prostu. Stoner zarejestrował fakt, że skinął głową i powie dział coś błahego. Chwilę potem opuszczał gabinet. Czuł mrowie nie wokół ust i drętwiejące opuszki palców. Szedł jakby we śnie, a mimo to docierało do niego wszystko, co się dzieje wokół. Otarł się o boazerię na ścianie korytarza i zdało mu się, że czuje ciepło oraz wiek drewnianych listew. Kiedy nieśpiesznie schodził po scho dach, zdumiał go fakt, że żyłkowany, chłodny marmur jakby trochę się ślizga pod jego stopami. W holu przytłumione rozmowy zamie niły się w chór wyraźnie słyszalnych pojedynczych głosów, a twarze studentów były teraz i bliskie, i dziwne, i znajome. Z budynku Jesse Hall wyszedł na światło dnia. Kampusu nie przytłaczała już szarość, Stoner wbił więc oczy w niebo, gdzie zdawał się szukać możliwości, których nie potrafił nazwać. W pierwszym tygodniu czerwca 1914 roku William Stoner wraz z sześćdziesięcioma innymi młodymi mężczyznami oraz garst ką młodych kobiet otrzymał dyplom ukończenia studiów licencjac kich na Uniwersytecie Missouri. Aby uczestniczyć w ceremonii, jego rodzice – w pożyczonym po wozie ciągniętym przez ich starą gniadą kobyłę – wyruszyli dzień wcześ niej, przez noc pokonując czterdzieści kilka mil, żeby na farmę Foote’ów zajechać tuż po świcie, z karkami sztywnymi po bezsennej podróży. Stoner zszedł na dół, żeby ich przywitać na podwórzu. Stojąc obok siebie w rześkim porannym powietrzu, czekali, aż do nich podejdzie. Stoner wymienił z ojcem szybki uścisk dłoni. Nie patrzyli przy tym na siebie. – Jak się masz? – rzucił tylko ojciec. 31 Matka skinęła głową. – Twój ojciec i ja przyjechaliśmy, żeby zobaczyć, jak odbierasz dyplom. Przez chwilę Stoner milczał. Potem powiedział: – Lepiej wejdźcie do środka i zjedzcie śniadanie. W kuchni siedzieli sami: odkąd Stoner zamieszkał na strychu, Foote’owie sypiali do późna. Mimo to jednak ani podczas posiłku, ani później, kiedy rodzice skończyli jeść, Stoner nie zdobył się na odwagę, żeby im zakomunikować, że zmienił plany i nie zamierza wracać na rolę. Raz albo dwa już miał się odezwać, ale zrezygno wał, gdy spojrzał na ich opalone twarze odcinające się nagością od nowiutkich ubrań i pomyślał o długiej podróży, którą właśnie od byli, oraz jeszcze dłuższych latach, przez które oczekiwali na jego powrót. Siedział sztywno razem z nimi, dopóki nie wypili do końca kawy, a Foote’owie nie podnieśli się z łóżka i nie przyszli do kuchni. Wtedy oznajmił, że musi teraz pójść na uczelnię, a z nimi zobaczy się później, podczas ceremonii rozdania dyplomów. Włóczył się po kampusie, trzymając czarną togę i czapkę wy pożyczone wcześniej. Były ciężkie i nieporęczne, nie znalazł jednak żadnego miejsca, gdzie mógłby je zostawić. Myślał o tym, co musi powiedzieć swoim rodzicom, po raz pierwszy zdając sobie sprawę z ostateczności swojej decyzji. Omal nie pożałował, że ją podjął. Czuł się zbyt niedoskonały, by osiągnąć cel, który tak lekkomyślnie sobie wyznaczył. Rozmyślał o atrakcjach świata, którego się wyrzekł. Opłakiwał swoją własną stratę, opłakiwał stratę poniesioną przez rodziców, nawet jednak w tej rozpaczy czuł, że się od nich oddala. To poczucie straty zabrał ze sobą na ceremonię rozdania dy plomów. Kiedy wyczytano jego nazwisko i wszedł na podium, żeby odebrać dyplom z rąk mężczyzny skrywającego twarz za miękką siwą brodą, nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, a perga minowy zwój nie miał żadnego znaczenia. Stoner potrafił myśleć tylko o swoich rodzicach siedzących sztywno i niepewnie w wiel kim tłumie. Po zakończeniu uroczystości wrócił z nimi powozem do domu Foote’ów. Rodzice mieli tam przenocować, żeby o świcie wyruszyć z powrotem do domu. 32 Siedzieli w salonie Foote’ów do późna. Gospodarze towarzy szyli im przez chwilę. Od czasu do czasu Jim Foote i matka Stone ra wymieniali nazwisko jakiegoś krewnego, po czym znów milkli. Jego ojciec siedział na krześle lekko pochylony do przodu, z szero ko rozsuniętymi nogami, opierając swoje wielkie dłonie o kolana. W końcu Jim i Serena popatrzyli na siebie, ziewnęli i oznajmili, że jest późno. Poszli do sypialni, zostawiając gości. Po raz kolejny zapadła cisza. Rodzice Stonera patrzyli prosto przed siebie na cienie rzucane przez ich własne ciała, od czasu do czasu tylko zerkając w bok na syna, jakby w nowych okolicznościach nie śmieli mu przeszkadzać. Po kilku minutach William Stoner pochylił się do przodu i przemówił głośniej i z większą siłą, niżby sobie tego życzył. – Powinienem był powiedzieć wam o tym wcześniej. Już ubieg łego lata. Albo przynajmniej dziś rano. W świetle lampy twarze rodziców wydały mu się tępe i bez wyrazu. – Chodzi o to, że nie wracam z wami do domu. Nikt się nie poruszył. Odezwał się ojciec: – Jeśli masz tutaj coś do skończenia, to rano pojedziemy sami, a ty przyjedziesz do domu za kilka dni. Stoner potarł twarz dłonią. – Nie to miałem na myśli. Próbuję wam powiedzieć, że wcale nie wrócę na farmę. Dłonie ojca silniej ścisnęły kolana. Mężczyzna wyprostował się na krześle. – Popadłeś w tarapaty? Stoner się uśmiechnął. – Nic podobnego. Zamierzam się uczyć przez kolejny rok, może dwa lub trzy. Jego ojciec pokręcił głową. – Sam dzisiaj widziałem, jak kończysz szkołę. A doradca mó wił, że nauka rolnictwa potrwa cztery lata. Stoner próbował wyjaśnić ojcu swoje zamiary, zaszczepić w nim swoje poczucie ważności i celu. Co z tego, skoro jego słowa padały jakby z cudzych ust, by następnie odbić się od twarzy ojca niczym 33 pięść od kamienia. Gdy skończył, spuścił głowę, wsunął złożone dłonie między kolana i siedział, słuchając panującej w salonie ciszy. Wreszcie ojciec poruszył swoim krzesłem. Stoner podniósł oczy. Zobaczył przed sobą twarze rodziców i omal nie zaczął do nich krzyczeć. – Sam nie wiem – zaczął ojciec. Jego głos był chropawy i zmę czony. – Nie myślałem, że tak się to potoczy. Chciałem dla ciebie jak najlepiej, przysyłając cię tutaj. Twoja matka i ja zawsze chcieli śmy dla ciebie jak najlepiej. – Wiem – stwierdził Stoner. Nie mógł dłużej na nich patrzeć. – Poradzicie sobie? Latem mógłbym przyjechać, żeby wam trochę pomóc. Mógłbym… – Skoro sądzisz, że powinieneś tu zostać i dalej studiować te swoje książki, to tak powinieneś zrobić. My z matką sobie poradzimy. Matka siedziała na wprost niego, ale go nie widziała. Miała za ciśnięte powieki, oddychała ciężko, jej twarz wykrzywiał ból, a za ciśnięte pięści tarły o policzki. Ze zdumieniem Stoner uświadomił sobie, że jego matka płacze, rozpaczliwie i bezgłośnie, z zawstydze niem oraz niezręcznością kogoś, komu rzadko się to zdarza. Jeszcze przez chwilę ją obserwował, po czym ciężko podniósł się z miejsca, żeby wyjść z salonu. Po wąskich schodach dotarł do swojego poko ju na strychu; przez długi czas leżał na łóżku, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w ciemność nad sobą.