fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Transkrypt
fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment Z języka hiszpańskiego przełożył Tomasz Pindel I W cale nie tak wiele upłynęło czasu, od kiedy zdarzyła się ta historia – mniej niż zwykle trwa ludzkie życie, a przecież jakże krótkie jest życie, gdy już się skończy i można je opowiedzieć w kilku zdaniach, i zostawia w pamięci tylko popioły rozsypujące się przy najdelikatniejszym dotknięciu i ulatujące przy najlżejszym powiewie – a jednak dziś byłaby niemożliwa. Mam na myśli przede wszystkim to, co przytrafiło się im, Eduardowi Murielowi i jego żonie, Beatriz Noguerze, kiedy byli młodzi, znacznie bardziej niż to, co przydarzyło się mnie przy nich, kiedy ja byłem młody, a ich małżeństwo zdążyło się już przemienić w długie i niemożliwe do rozplątania nieszczęście. To drugie bowiem jest jak najbardziej możliwe: to, co zdarzyło się mnie, bo teraz też mi się zdarza, a może to jest wciąż to samo, tyle że się nie kończy. I tak samo mogłoby się powtórzyć, jak sądzę, to, co dotyczyło Van Vechtena, jak i również inne wydarzenia z tamtych czasów. Tacy Van Vechtenowie musieli występować w każdej epoce i nie znikną, ciągle będą się pojawiać, typy ludzkie nigdy się nie zmieniają, a w każdym razie tak się wydaje, te z rzeczywistości, jak i te rodem z fikcji, bliźniaczki tej pierwszej, powtarzają się na przestrzeni wieków, jak gdyby te dwa obszary ~9~ pozbawione były wyobraźni albo nie miały innego wyjścia (jakkolwiek patrzeć, obie są dziełem żywych, może zmarli wykazują się większą inwencją), czasami ma się wrażenie, że pokazuje się nam wciąż to samo przedstawienie i opowiada tę samą opowieść, tak jak bardzo małym dzieciom. Z niezliczonymi wariantami sprawiającymi, że wydają się albo stare, albo nam współczesne, ale zawsze tak naprawdę jest to to samo. Pewnie zatem wcześniej także istnieli Eduardowie Murielowie i Beatrizy Noguery, we wszystkich epokach, nie mówiąc już o postaciach drugoplanowych; takich Juanów de Vere zawsze było na pęczki, takie było i takie jest moje imię, Juan Vere albo Juan de Vere, w zależności od tego, kto je wypowiada czy pomyśli. Nic oryginalnego moja postać w sobie nie ma. Nie było jeszcze rozwodów, a tym bardziej nie można było liczyć na to, że kiedykolwiek jeszcze będą, w czasach gdy Muriel i jego żona brali ślub, czyli jakieś dwadzieścia lat przed tym, nim ja wślizgnąłem się w ich życie, choć raczej to oni wkroczyli w moje, dopiero się rozpoczynające, jeśli można tak powiedzieć. Albowiem kiedy tylko człowiek przychodzi na świat, zaczynają spotykać go różne rzeczy, słabe koło losu wkręca go ze sceptycyzmem i znużeniem i ciągnie niechętnie, jako że jest już stare i wiele żywotów nieśpiesznie przemełło w świetle swego leniwego stróża, zimnego księżyca, który drzemie i obserwuje wszystko spod półprzymkniętej powieki, zna historie, zanim jeszcze się wydarzą. I starczy, by ktoś zwrócił uwagę na drugą osobę – albo obrzucił ją obojętnym wzrokiem – i już nie będzie odwrotu, choćby się chować i czaić spokojnie i bez słowa i choćby nie wykazywać żadnej inicjatywy ani niczego nie robić. Choćby się człowiek chciał wymazać, już został dostrzeżony jak daleki kształt na oceanie, kształt, którego nie można zlekceważyć i albo trzeba go wyminąć, albo do niego podpłynąć, kształt, który ist~10~ nieje już dla innych i inni muszą uznawać jego istnienie, póki nie zniknie. Acz moja sytuacja taka ostatecznie nie była. Nie byłem całkiem pasywny ani nie udawałem, że jestem złudzeniem, nie próbowałem też udawać niewidzialnego. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego właściwie ludzie odważali się zawierać związki małżeńskie – i robili to od wieków – kiedy jeszcze związek taki miał charakter ostateczny; przede wszystkim kobiety, którym trudniej było szukać sobie pociechy na boku lub musiały maskować to dwa czy trzy razy staranniej albo i pięć, jeśli wracały z tych wyskoków z balastem, bo wtedy musiały ukrywać tę nową istotę, zanim jeszcze jej twarz nabrała kształtu i mogła pokazać się światu: od chwili jej poczęcia albo wykrycia, albo przeczucia – nie mówiąc o obwieszczeniu – i na całe życie zmienić ją w oszusta, często do tego stopnia, że owa istota nigdy sama o swym oszustwie czy nieprawym pochodzeniu nie miała się dowiedzieć, nawet kiedy osiągała starość i zbliżała się do punktu, za którym już nikt nie będzie odnotowywał jej istnienia. Niezliczona jest liczba dzieci, które uważały za ojca tego, co wcale nim nie był, a za rodzeństwo tych, co byli nim tylko połowicznie, i które odeszły z tego świata z takim przekonaniem i ułudą niczym nienaruszonymi, niezliczone są przypadki oszustw, których dopuściły się ich nieustraszone matki od samego przyjścia tych dzieci na świat. W odróżnieniu od chorób i długów – dwóch innych rzeczy, które opisuje się podobnymi słowami, jakby wszystkie kryły w sobie złą wróżbę czy omen, a w każdym razie okazywały się kłopotliwe – na małżeństwo nie ma żadnego lekarstwa, środka ni spłaty. Czy raczej przynieść je może tylko śmierć jednego ze współmałżonków, czasami w milczeniu od dawna wyczekiwana, a rzadziej sprowokowana, wywołana czy zamówiona zazwyczaj w jeszcze większym milczeniu, a raczej w nikomu niewyznawanym sekrecie. Albo śmierć oboj~11~ ga, rzecz jasna, ale wtedy nie zostaje już nic, tylko nieświadome dzieci z tego związku, o ile takowe były i przetrwały, i krótkotrwałe wspomnienia. Albo co najwyżej historia, czasami. Historia niewyraźna i niemal nigdy nieopowiedziana, bo nie opowiada się tego, co dotyczy spraw intymnych – tyle nieustraszonych matek trzymających się aż po ostatnie tchnienie i tyle samo tych, co matkami nie są – a może jednak opowiedziana, ale szeptem, aby się nie zdawało, że nigdy nie zaszła bądź że została powierzona tylko niemej poduszce, do której przywiera się zalaną łzami twarzą, i widoczna tylko dla sennego półotwartego oka zawsze czujnego zimnego księżyca. E duardo Muriel nosił delikatny wąsik, zupełnie jakby go sobie zapuścił w czasach, gdy inspirowano się aktorem Errolem Flynnem, a potem zapomniał go sobie poprawić czy zagęścić, należał do mężczyzn o stałych nawykach w kwestii własnego wyglądu, co to nie zdają sobie sprawy, że czas leci, a mody się zmieniają, ani że oni się starzeją – tak jakby ta sprawa ich nie dotyczyła i mogli ją odrzucić, jakby czuli się niezagrożeni upływem lat – i do pewnego stopnia mają rację, że się nie przejmują i nie zwracają na to uwagi: nie dopasowując się do swojego wieku, trzymają go pod kontrolą; nie ustępując mu w kwestii wyglądu zewnętrznego, ostatecznie nie przyjmują go do wiadomości i tym sposobem lata, tak groźne – swobodnie sobie poczynają prawie ze wszystkimi – opływają ich i omijają, ale nie ośmielają się nad nimi zapanować, nie odbijają się na ich duchu ani nie atakują ich wyglądu, na który rzucają tylko lekki półcień czy subtelnie przyprószają go szronem. Był wysoki, znacznie przekraczał średnią swoich kolegów z tej samej generacji, czyli następnej po pokoleniu mojego ojca, choć może to ta sama. Od pierwszego wejrzenia sprawiał wrażenie silnego i ta siła nadawała mu styl, choć jego sylwetka wcale nie była ortodoksyjnie męska, był bowiem ~13~ nieco wąski w ramionach jak na swą posturę, przez co miało się wrażenie, że brzuch mu się rozszerza, choć w żadnym razie nie był gruby ani w pasie, ani w biodrach, a dalej wyrastały mu bardzo długie nogi, z którymi nie wiedział, co robić, kiedy siedział: jeśli zakładał nogę na nogę (a to właśnie najchętniej z nimi robił z wszystkich możliwości), stopa tej na górze naturalnie sięgała ziemi, co niektórym kobietom czułym na punkcie swoich łydek – nie chcą ich pokazywać, kiedy są luźne ani pogrubione czy zdeformowane kolanem, na którym spoczywają – udaje się z dużym trudem, wysiłkiem i dzięki wysokim obcasom. Przez te wąskie barki Muriel nosił zwykle marynarki poszerzane w ramionach, tak mi się zdaje, a może krawiec szył je na kształt odwróconego trapezu (w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku Muriel wciąż chadzał do krawca albo krawiec odwiedzał go w domu, było to już wtedy raczej rzadkie). Miał bardzo prosty nos, bez śladu garbka mimo słusznego rozmiaru, a na gęstych, uczesanych na mokro i z przedziałkiem włosach, które pewnie od dzieciństwa tak właśnie zaczesywała mu matka – a on nie widział powodu, by wyłamywać się z tej dawnej tradycji – błyszczały rozproszone pojedyncze pasemka siwizny na dominującym tle ciemnokasztanowej barwy. Delikatny wąsik kompensował nieco spontaniczny, jasny młodzieńczy uśmiech. Muriel starał się go powstrzymać czy powściągnąć, często mu się to nie udawało, bo w naturze zakorzenioną miał jowialność, a może była to jakaś przeszłość, która wypływała na powierzchnię bez potrzeby zarzucania sond w głębiny. Nie było to też jednak coś, co unosiło się na samej powierzchni: na niej utrzymywała się pewna narzucona czy niecelowa gorycz, której zapewne nie czuł się sprawcą, tylko raczej ofiarą. Jednak temu, kto go po raz pierwszy widział osobiście albo na zdjęciu en face w prasie, najbardziej rzucała się w oczy opaska ~14~ na prawym oku, najklasyczniejsza opaska jednookiego, teatralna, filmowa wręcz, czarna i wypukła, a do tego mocno przylegająca za sprawą cienkiej elastycznej gumki tejże barwy przecinającej czoło po przekątnej i przyciskającej płatek lewego ucha. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego takie opaski są wypukłe, w każdym razie te, co nie ograniczają się do zasłaniania, czyli nie z tkaniny, tylko takie, co trzymają się sztywno i są jakby wprawione w oczodół, a zrobione z nie wiem jakiego materiału, sztywnego i zwartego. (Opaska wyglądała jak z bakelitu i miało się ochotę zabębnić o powierzchnię koniuszkami paznokci, żeby sprawdzić, jaka jest w dotyku, na co nigdy się nie odważyłem w stosunku do mego pryncypała, co logiczne; natomiast owszem, dowiedziałem się, jak takie bębnienie brzmi, bo czasami, kiedy się denerwował albo był zirytowany, ale też kiedy przystawał, żeby się zastanowić przed wygłoszeniem jakiejś sentencji czy przemowy, z kciukiem pod pachą, jakby to był mały pejczyk wojskowego albo jeźdźca, który dokonuje przeglądu swoich oddziałów czy wierzchowców, Muriel właśnie to robił, stukał po powierzchni swojej opaski środkiem albo końcami paznokci wolnej ręki, jakby przywoływał na pomoc nieistniejącą lub niedziałającą gałkę oczną, musiał lubić ten dźwięk i rzeczywiście, miał on miłe brzmienie, tuk, tuk, tuk; choć dziwnie było patrzeć, jak przywołuje coś, czego nie ma, dopóki się człowiek nie przyzwyczaił do tego gestu). Być może celem tej wypukłości jest wywołanie wrażenia, że pod spodem kryje się jednak oko, choć może wcale go nie ma, jest tylko pusty oczodół, dziura, otwór, szczelina. Być może opaski te są wypukłe właśnie po to, by przeciwstawić się tej okropnej wklęsłości, która w pewnych przypadkach się pod nimi chowa; kto wie, może opaskę wypełnia się regularną kulą z białego szkła albo marmuru, ze źrenicą i tęczówką wymalowanymi z powolnym realizmem, idealną kulą, której nigdy się nie ~15~ zobaczy spowitej w czerń albo może tylko właściciel będzie ją oglądał na koniec dnia, zdejmując z niej opaskę zmęczony przed lustrem i być może wyłuskując kulę z oczodołu. I jeśli to nieuchronnie przykuwało uwagę, nie mniej czyniło to sprawne odkryte oko, lewe, intensywnie niebieskiej barwy, jakby morza o zachodzie słońca albo już o zmroku, oko, które jako że było tylko jedno, zdawało się wszystko wyłapywać i wszystko zauważać, jakby skupiły się w nim i jego zdolności, i tego drugiego oka, ślepego i niewidzialnego, albo jakby natura postanowiła zrekompensować utratę jednego, dodając drugiemu przenikliwości. Tak wielka była siła i prędkość tego oka, że ja czasami, stopniowo i niepostrzeżenie, próbowałem ustawiać się poza jego polem widzenia, by nie raniło mnie tą swoją uporczywością spojrzenia, aż Muriel zwracał mi uwagę: „Przesuń się trochę w prawo, prawie wyszedłeś z mojego pola widzenia i zmuszasz mnie do wygibasów, pamiętaj, że mam mniejszy zasięg niż ty”. I z początku, kiedy moje oczy nie wiedziały, co ze sobą zrobić, a uwagę miałem podzieloną między żywe morskie oko a martwą magnetyczną opaskę, nie wahał się przywoływać mnie do porządku: „Juan, mówię do ciebie widzącym okiem, nie martwym, więc bądź tak miły i słuchaj, co mówię, a nie rozpraszaj się tym, co niczego nie wyrazi”. Muriel nawiązywał w ten sposób otwarcie do swojego okrojonego o połowę wzroku w odróżnieniu od tych, co spuszczają niezręczną zasłonę milczenia na każdy własny defekt czy ułomność, choćby nawet były jaskrawe i wszystkim wiadome: zdarzają się ludzie bez ręki odciętej na wysokości ramienia, którzy nigdy nie przyznają się do żadnych trudności wynikających z tak oczywistego braku kończyny i mało brakuje, by zaczęli robić sztuczki zręcznościowe; chromi, którzy o kulach ruszają zdobywać Annapurnę; niewidomi regularnie chadzający do kina i na scenach bez dialogów, ~16~ tych najbardziej wizualnych, hałaśliwie się skarżą, że obraz jest nieostry; inwalidzi na wózkach udający, że nie znają tego pojazdu i z uporem wspinający się po schodach, lekceważący specjalne podjazdy budowane dziś wszędzie; łysi jak kolano, którzy dokonują cudów, by chodzić skandalicznie rozczochrani, ich wyimaginowana czupryna wręcz kłębi się od wiatru, kiedy zaczyna wiać. (Niech ich tam wszystkich, każdy robi, co chce, nie mam zamiaru ich krytykować). Jednak za pierwszym razem, kiedy go zapytałem, co się stało, jak zamilkło to jego nieme oko, odpowiedział mi tak krótko, jak każdemu, kto go niecierpliwił, i bardzo rzadko mnie, bo do mnie zwykle odnosił się z wyrozumiałością i ciepłem: „Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie jesteś tu po to, by zadawać mi pytania o sprawy, które ciebie nie dotyczą”. W ówczas, na początku, niewiele było spraw, które mnie dotyczyły, choć to się szybko zmieniło, wystarczy mieć kogoś pod ręką, dyspozycyjnego, w gotowości, żeby zacząć mu powierzać albo stwarzać zadania; a nasze „tu” oznaczało jego dom, choć z czasem zaczęło oznaczać coś w rodzaju „w moim pobliżu”, kiedy musiałem towarzyszyć mu w jednej czy drugiej podróży albo odwiedzać go na planie zdjęciowym, albo kiedy postanowił dołączyć mnie do kolacyjek i zabaw swoich przyjaciół, pewnie głównie po to, żebym robił tłum, jak sądzę, i żeby miał dodatkowego świadka skłonnego do podziwu. Gdy zdarzały mu się te najbardziej ekstrawertyczne momenty, na szczęście dość liczne – a może trzeba by powiedzieć: mniej melancholijne czy nawet mizantropijne, regularnie popadał z jednej skrajności w drugą, jakby jego nastrój mieszkał na huśtawce poruszającej się w miarę rytmicznie, lecz przy jego żonie czasami gwałtownie przyśpieszającej z przyczyn, których nie umiałem wyjaśnić, a musiały sięgać bardzo odległych czasów – lubił mieć publiczność i być słuchanym, lubił nawet, by go nieco chwalono. Kiedy spotykaliśmy się rano w jego domu, żeby mógł przekazać mi instrukcje, jeśli jakieś były, a jeśli nie było, to snuć ~18~ rozważania, nierzadko zastawałem go leżącego na plecach na podłodze w salonie albo w przyległym gabinecie (oba te pomieszczenia rozdzielone były rozsuwanymi drzwiami, niemal zawsze otwartymi, toteż pokoje te stanowiły de facto jedność, tworząc przestronną spójną przestrzeń). Może decydował się na to ze względu na swoje trudności z układaniem nóg i tak było mu wygodniej, gdy wyciągnął się na całą długość, bez żadnych przeszkód i ograniczeń, zarówno na dywanie w salonie, jak i na parkiecie w pomieszczeniu obok. Pewnie, że gdy leżał na ziemi, nie miał na sobie tej swojej marynarki, boby mu się za bardzo pogniotła, tylko koszulę i kamizelkę albo sweter z wycięciem w serek i – to na pewno – zawsze krawat, ze względu na wiek najwyraźniej uważał tę część garderoby za konieczną, w każdym razie kiedy przebywał w mieście, choć w tamtych latach normy odzieżowej elegancji zostały już obalone. Kiedy go tak pierwszy raz zobaczyłem – rozłożonego jak dziewiętnastowieczna kurtyzana albo jak człowiek współczesny, który uległ wypadkowi – zaskoczył mnie i aż się przestraszyłem, że to udar mózgu albo utrata przytomności, albo że się uderzył i upadł, i nie dał rady wstać. – Co się panu stało, don Eduardo? Źle się pan czuje? Pomóc panu? Poślizgnął się pan? – Podszedłem gotów do pomocy, z obiema rękami ofiarnie wyciągniętymi w jego kierunku. Po krótkiej szarpaninie (kazał mi się zwracać do siebie per ty) uzgodniliśmy kiedyś, że będę mówił do niego per pan, ale bez tej formy „don”, jednak dużo mnie kosztowało unikanie jej, przychodziła mi tak naturalnie i często mi się wyrywała. – Co za bzdura – odpowiedział z podłogi, nie wykonując najmniejszego gestu zdradzającego chęć podniesienia się czy zakłopotanie moją obecnością; spojrzał na moje pomocne ręce, jakby to były dwie kręcące mu się nad głową natarczywe muchy. ~19~ – Nie widzisz, że sobie w największym spokoju palę? No. – I pomachał wysoko przed moją twarzą fajką, którą mocno dzierżył za cybuch. Palił przede wszystkim papierosy, poza domem wyłącznie, jednak u siebie sięgał po nie naprzemiennie z fajką, jakby chciał w ten sposób uzupełnić swój wizerunek, choć i tak niewielu z nas miało okazję go takim oglądać (nie sięgał po fajkę nawet podczas odbywających się od czasu do czasu przyjęć, które wydawał w domu, najczęściej spontanicznie), pewnie potrzebował tego na własny użytek: opaska na oku, fajka, cienki wąsik, gęste włosy czesane z przedziałkiem, ubrania na miarę, czasami kamizelka, wyglądało to tak, jakby nieświadomie przywiązał się do wizerunku amantów z czasów swego dzieciństwa i dorastania w latach trzydziestych i czterdziestych, nie tylko do wizerunku Errola Flynna (par excellence, łączył go z nim szeroki uśmiech), ale także aktorów dziś znacznie bardziej zapomnianych, takich jak Ronald Colman, Robert Donat, Basil Rathbone, nawet David Niven i Robert Tylor, którzy utrzymali się dłużej, przypominał ich wszystkich, choć między sobą bardzo się różnili. A że był Hiszpanem, w jakimś momencie przypominał tych najciemniejszych, jeszcze bardziej odmiennych i egzotycznych: Gilberta Rolanda i Césara Romero, przede wszystkim tego pierwszego, który nos miał wielki i bez garbka, taki sam jak on. – Ale co pan robi na podłodze, jeśli wolno spytać? Tak tylko z ciekawości, nie żebym miał coś przeciwko, Boże uchowaj. Chciałbym zrozumieć pańskie zwyczaje, to wszystko. O ile to jakiś zwyczaj. Zrobił minę wyrażającą zniecierpliwienie i rezygnację, jakby moje zdziwienie wydawało mu się oczywiste i jakby już wcześniej musiał udzielać tych samych wyjaśnień innym osobom. – Nic specjalnego. No cóż, często tak robię. Nie ma tu niczego do rozumienia i tak, to jest mój zwyczaj. Czy człowiek ~20~ nie może leżeć sobie na podłodze, choć nic mu się nie stało, po prostu dla przyjemności? I z wygody. – Oczywiście, że tak, don Eduardo, może pan przybierać pozycje, jakie tylko się panu podobają, jakżeby nie! Nawet sztuczki z chińskimi spodkami może pan robić. – Pozwoliłem sobie na ten złośliwy komentarz, żeby jednak podkreślić, iż jego pozycja wcale nie jest taka znowu normalna, jak on twierdzi, w każdym razie nie w przypadku dojrzałego mężczyzny, ojca dzieciom dla większego kontrastu, bo tarzanie się po podłodze właściwe jest raczej podrostkom i bobasom, a on miał w domu takich troje. Nie byłem też wcale pewien, czy chińskie spodki rzeczywiście są nazwą tego, co miałem na myśli, te talerzyki, które po kilka naraz kręci się na giętkich długich cienkich prętach ustawionych na opuszkach palców, jak sądzę, nie mam pojęcia, jak to się robi ani w jakim celu. Najwyraźniej jednak mnie zrozumiał. – Ale przecież ma pan tu dwie kanapy – dodałem i wskazałem za siebie, w kierunku salonu, on leżał w gabinecie. – W najmniejszym stopniu nie zaalarmowałby mnie widok pana leżącego na jednej z nich, nawet gdyby pan spał czy był w transie. Ale na podłodze, w całym tym kurzu… Czegoś takiego człowiek się nie spodziewa, pan wybaczy. – W transie? Ja w transie? Jak to w transie? – Miało się wrażenie, że to go uraziło, acz przez jego usta przemknął lekki uśmieszek, jakby go to jednak zarazem rozbawiło. – No, tak się tylko wyraziłem. W zadumie. Medytacji. Albo zahipnotyzowanego. – Ja zahipnotyzowany? Przez kogo niby? Jak zahipnotyzowany? – Tym razem nie zdołał już powstrzymać przelotnego, acz ewidentnego uśmiechu. – Chciałeś powiedzieć, że mógłbym dokonać autohipnozy? Sam siebie zahipnotyzować? Rano? À quoi bon? – dodał po francusku, nierzadkie były takie krótkie wtręty ~21~ w owym języku wśród wykształconych członków jego pokolenia i pokoleń wcześniejszych, zazwyczaj był to drugi język, którego się uczyli. Tak, dość wcześnie zdałem sobie sprawę, że moje żarciki nie są źle widziane, niemal nigdy mi w ich trakcie nie przerywał, często nawet przez chwilę szedł na takie gierki, a nie trwało to zbyt długo nie dlatego, że nie miał ochoty, ale żebym się za bardzo nie spoufalał, ostrożność zresztą zbyteczna, bo podziwiałem go i bardzo szanowałem. Po francuskim wtręcie zamilkł na chwilę. Podniósł znów dymiącą fajkę, by podkreślić swoje słowa: – Podłoga to najbardziej stabilne, mocne i skromne miejsce, jakie istnieje, z najlepszym widokiem na niebo albo sufit i najlepsze do myślenia. A na tej podłodze nie ma nawet kłaczka kurzu – zaznaczył. – Więc przyzwyczajaj się do mojego widoku w tym miejscu, bo stąd nie można zlecieć czy spaść niżej, co jest bardzo korzystne, kiedy podejmuje się decyzje, powinniśmy przyjmować zawsze najgorszą hipotezę albo wręcz punkt widzenia rozpaczy czy jej zwyczajowej towarzyszki, podłości, wtedy byśmy nie miękli ani sami siebie nie oszukiwali. Nie przejmuj się i siadaj, mam parę rzeczy do podyktowania. I daj sobie wreszcie spokój z tym „donem”, przecież ci o tym mówiłem. „Don Eduardo” – naśladował mój głos, a w imitowaniu był świetny. – Postarza mnie to i brzmi jak z powieści Galdósa, których nie cierpię prócz dwóch wyjątków, a to przy dziele tak obfitym czyni z ich autora despotę. Siadaj i notuj. – Stamtąd będzie pan dyktował? Z ziemi? – Tak, z ziemi, a co? Czyżby mój głos do ciebie nie dobiegał? Nie mów, że trzeba z tobą iść do laryngologa, byłby to fatalny prognostyk w twoim wieku. Ile ty masz właściwie lat? Piętnaście? – On też miał słabość do żartów i przesady. – Dwadzieścia trzy. Oczywiście, że pański głos do mnie dochodzi. Jest, jak pan wie, mocny i męski. – Nie tylko ini~22~ cjowałem takie żarty, kiedy tylko Muriel wypowiedział jakąś dowcipną uwagę, odwdzięczałem się tym samym, a w każdym razie odpowiadałem równie krotochwilnym tonem. Znów się mimowolnie uśmiechnął, bardziej okiem niż ustami. – Tyle że nie będę widział pańskiej twarzy, jeśli usiądę na moim miejscu. Będę plecami do pana, to niegrzeczne, prawda? – Zwykle podczas wspólnej pracy zajmowałem fotel stojący naprzeciwko jego fotela, między nami stało jego dziewiętnastowieczne biurko, no a teraz leżał w pobliżu progu salonu, czyli za moim fotelem. – W takim razie obróć fotel, tak żeby stał do mnie przodem. Też mi kłopot, wielki problem, przecież nie jest przykręcony do podłogi. Miał rację, tak też zrobiłem. Teraz leżał dosłownie u mych stóp, prostopadle do nich, była to dość ekscentryczna kompozycja, szef horyzontalnie na podłodze, a sekretarz – czy kim tam właściwie byłem – w takiej bliskości, że każdy najmniejszy mimowolny, raptowny czy źle obliczony ruch moich nóg mógł skończyć się kopnięciem w jego żebra albo biodra. Przygotowałem się do zapisywania w notatniku (potem przepisywałem listy na jego starej maszynie, którą mi pożyczył, wciąż dobrze się sprawowała, a później dawałem mu je do sprawdzenia i podpisu). Muriel jednak nie zaczął od razu. Jego raczej przyjazny, subtelnie wesoły nastrój sprzed chwili ustąpił jakiemuś skupieniu czy uwadze, czy też jednej z tych trosk, które człowiek odsuwa, bo nie chce się z nimi mierzyć ani nad nimi pochylać, przez co zawsze wracają, nabierają uporczywości i przy każdym ataku robią się coraz głębsze, bo wcale nie zniknęły wtedy, kiedy udawało się je utrzymać na dystans od naszych myśli czy pod kontrolą, ale wręcz – by jakoś to nazwać – narosły w czasie swojej nieobecności i nie ustawały w podstępnych czy sekretnych próbach podkopania naszego nastroju, jakby stanowiły zapo~23~ wiedź miłosnego porzucenia, które kiedyś trzeba będzie przyswoić, lecz na razie nawet nie sposób go sobie wyobrazić: te fale chłodu, irytacji i znużenia wobec kochanej osoby, które zjawiają się, zatrzymują na chwilę, a potem odchodzą i za każdym takim odejściem człowiek chce wierzyć, że wizyta ta była fantasmagorią – rezultatem zmęczenia samym sobą albo ogólnego zniechęcenia, a może nawet jakiejś przeciwności losu czy upałów – i że już nie wrócą. Wszystko po to, by przy następnej okazji odkryć, że każda nowa fala okazuje się bardziej lepka i trwa dłużej, i zatruwa, i przyćmiewa umysł, i każe wątpić i przeklinać za każdym razem bardziej. Trochę trwa, nim uczucie utraty afektu na dobre okrzepnie, a jeszcze dłużej nim skrystalizuje się w umyśle („Chyba już więcej jej nie zniosę, muszę zamknąć te drzwi, tak musi się stać”), kiedy zaś świadomość wreszcie to przyjmie, pozostaje jeszcze długa droga do przebycia, nim zostanie to zwerbalizowane i wyłożone tej osobie, która będzie cierpieć z powodu odrzucenia, a na razie niczego się nie spodziewa ani nie przewiduje – bo my, porzucający, też tego tymczasem nie wiemy, kłamliwi tchórze gramy na zwłokę, fingujemy, próbujemy niemożliwego: wyminąć winę, oszczędzić krzywdy – i której przyjdzie zgasnąć z niedowierzaniem przez to odrzucenie i może nawet umrzeć w jego bladości.