KOPANIE Spójrzcie na Henry`ego Lee. Spójrzcie, jak kopie. Widzicie
Transkrypt
KOPANIE Spójrzcie na Henry`ego Lee. Spójrzcie, jak kopie. Widzicie
KOPANIE Spójrzcie na Henry’ego Lee. Spójrzcie, jak kopie. Widzicie, jak księżyc odbija się w kroplach potu? Widzicie? Małe obłoczki pary wydostają się z ust Henry’ego Lee. Jego twarz jest podejrzanie spokojna, surowa i nijaka. Byłaby zupełnie spokojna, gdyby nie oczy – jasne, pełne szaleństwa. Henry Lee pracuje, zapamiętały w monotonnym ruchu. W dół, w górę, w dół, w górę. Nawet nie ociera potu z twarzy, koszulę zrzucił już dawno. Teraz możemy obserwować okiem szpiega, jak marszczy się skóra na jego brzuchu. Czarne spodnie są usmarowane gliną. Henry Lee odgarnia z twarzy włosy jakby odganiał stado much. Sowa, schowana w cieniu drzewa próbuje nas straszyć wydając niepokojące odgłosy. Wiatr świszcze chłoszcząc nagą skórę. Ale Henry Lee tego nie słyszy dzisiejszej nocy, bo trzy godziny temu zabił człowieka. Henry Lee wymachuje łopatą tak mocno jak tylko potrafi, wkłada w to całą swoją żałosną, sfrustrowaną siłę, jakby kopanie mogło pomóc mu zapomnieć. Kopie u siebie w ogrodzie, za domem, na swojej wielkiej posiadłości. Henry Lee nawet nie może się rozpłakać. A my, choć jesteśmy dobrymi, praworządnymi kobietami i nie pochwalamy morderstw, mamy ochotę go przytulić i obiecać, że wszystko będzie dobrze. Henry Lee na moment przestaje. Wygramolił się na górę i patrzy na dół, który wykopał. Po jego twarzy drepcze cień rezygnacji. Dół jest krzywy i cały czas zbyt płytki. Z głuchym stęknięciem Henry Lee wskakuje z powrotem i łapie haust zimnego powietrza – bo później może o tym po prostu zapomnieć – i wraca do kopania. Ziemia z furkotem wyskakuje ponad jego barki i spada z miękkim fuknięciem, jak mąka ziemniaczana spadająca na masę z masła. Długie ręce pokryte pieprzykami nieodmiennie odmawiają mantrę kopania. Henry Lee jest wysokim mężczyzną i przez to ciągle go boli kręgosłup, ale teraz tego nie czuje. Zresztą, co to ma za znaczenie? Patrzcie! Świetlisty księżyc mruczy coś pod nosem i przekręca się na drugi bok – Henry Lee nie daje mu spać. Biała ćma roztrzaskuje swą twarz o wilgotne ramię Henry’ego Lee i mężczyzna wybucha krzykiem. Łopata wypada mu z ręki. Przez chwilę stoi tak, dyszący posąg z dłonią na piersi, i próbuje się uspokoić. Jest zły na siebie i rzuca kilka przekleństw. Schyla się i stwierdza, że nie może znaleźć swego narzędzia pracy. Maca i szuka i grzebie panicznie w ziemi o kolorze samarskitu. Gdzie ona jest?! Gdzie ona, do kur… JEST! Łopata na nowo rozpoczyna swoją monotonną wyprawę po łuku. Henry Lee znów się zatrzymuje. Co to…? Ten świdrujący dźwięk? … Słyszycie? Mija potężna, hucząca chwila, zanim Henry Lee domyśla się, że to telefon. Nie, nie! Nie odbieraj! Słyszysz? Nie rób tego. Nie teraz! Henry Lee wychodzi z dołu. Staje niepewny i smutny. Patrzy w stronę ociemniałego domu, z którego dobiega natarczywe nawoływanie telefonu. Jeśli wróci tam teraz i zobaczy ponownie brunatne koła, wstęgi i kałuże krwi na swoim beżowym dywanie i przeszklonym stoliku to… oszaleje. Nie zdoła wrócić tu i dokończyć kopania. Tylko ten rytm i obłąkańcza praca trzymają go przy zdrowych zmysłach. Jeśli wykopie dół i przyciągnie tu ciało, jeśli uda mu się nie zwariować, to może zdoła je jeszcze zakopać… może… Henry Lee ześlizguje się do dołu. Nogi zaczynają się pod nim uginać i drżeć ze zmęczenia. Musi wrócić do pracy, wtedy o nich zapomni. Inaczej przewróci się i grób, który kopie, może być równie dobrze jego własnym. Kopie, kopie, kopie. Wygląda teraz tak nierealnie i wyraźnie jak któraś z postaci jego książek. Spójrzcie na żałosny dołek, który Henry’emu Lee udało się wykopać. Jest płytki. Jest Jest za krótki. krzywy. Ale mężczyzna kopie nie zważając na nic, nie myśląc o efektach, bo istnieje tylko ta łopata i każde wyrzucenie ziemi w górę i powrót w dół i wbicie ostrza i wyrzucenie i… i… i… i… Niech kopie. Jeśli chce – niech kopie. Kop, Henry Lee, kop dalej. Nie krzyczcie na Henry’ego Lee. Jest tylko artystą. Nigdy nie kopał dołów. Nie krzyczcie na niego. Dla Siostruni Anna Raskolnikoff 8 stycznia 1998 r.