MUZEUM HISTORII FOTOGRAFII
Transkrypt
MUZEUM HISTORII FOTOGRAFII
MUZEUM HISTORII FOTOGRAFII Dariusz Czaja Moving pictures Na początku jest cisza. Na początku musi być cisza, bo fotografie, tak jak obrazy, nie mówią. W tym ich słabość. A też i siła. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na początku jest więc cisza, jakieś kształty, jakieś miejsca, jakieś postaci, czerń i biel w najrozmaitszych konfiguracjach i zestawieniach, albo sepiowe wariacje. Tworzywo: papier, klisza, szkło. Fotografie w swej niemocie podobne są obrazom, ale – jakby to powiedzieć – one też nie mówią, ale nie mówią inaczej . Obraz malarski ma najczęściej bogatą metrykę: imię i nazwisko autora, tytuł, datę powstania. Jasne, to nie jest dużo, ale od tego można się już jakoś odbić. To jest jakiś uchwytny zaczątek narracji. Prócz tego, jakieś nurty, style, izmy takie czy inne. Wszystkie te tanie pomoce szkolne... A tu nic. Płaska, dwuwymiarowa cisza. A suflerów znikąd nie widać. Co na przykład można powiedzieć o fotografii, której jedynym dowodem tożsamości jest taki oto podpis: MHF 13425/II? A na szklanej kliszy (12x9 cm, jak z buchalteryjną dokładnością informuje muzealna notka) zakutana w chustkę nieznana (nieznana nam, rzecz jasna, bo ktoś ją chyba znał?!) stara kobieta. Nie jest już tak całkiem anonimowa, ma przecież swój numer przypominający pesel albo fiszkę w kartotece. Ale dalej nic o niej nie wiemy. W dalszym ciągu jest dla nas zagadką. Pytaniem. Wyzwaniem. A może: wołaniem. Wykonana z dwóch archetypów kruchości: szkła i ciszy. Patrzy na nas. I czeka. Teksty Małgorzaty Kanikuły wychodzą właśnie z tej przestrzeni pozbawionej słów. Chcą jakoś nazwać ciszę spowijającą te obrazki. Chcą obrysować je słowem. Są dzieckiem ciekawości i pragnienia. Tak bowiem jesteśmy skonstruowani, że chcemy wiedzieć: kto? gdzie? kiedy? skąd?, po co? i dlaczego? Chcę wiedzieć – czytamy w tekście o kobiecie ze wspomnianej fotografii – skąd jest i co się z nią stanie? Jakaś bliżej nieznana osoba, pejzaż, rzecz z fotograficznego wizerunku to każdorazowo punkt inicjalny tych opowieści. Reszta nie jest milczeniem, bo tak wracalibyśmy do miejsca, z którego wyszliśmy; reszta jest powstającą nieomal na naszych oczach, mniej lub bardziej spójną fabułą. Wspomniałem, że to, co jest słabością fotografii jest też jej siłą. To stąd – między innymi – bierze się hipnotyczna siła fotograficznych wizerunków. Jakieś genetyczne niedopowiedzenie, niejasność, semantyczna mgła. Ontologiczny brak, który finalnie okazuje się nadmiarem. I właśnie te puste, niedookreślone miejsca, wyzwalają nagle w patrzącym inwencję narracyjną, wprowadzają wyobraźnię na najwyższe obroty. Wpatrując się długo w fotografie zaczynamy wnikać w ich ukrytą architekturę, odsłaniać archeologiczne warstwy, istnienia których byśmy z początku nie podejrzewali. Tak to chyba się zaczyna... Przy czym, co ważne: czytając te teksty nie odnosi się wrażenia, że ktoś tu chce histerycznie zniszczyć tę ciszę, włamać się do niej. Albo że chce dać każdemu po kluczyku, który pootwiera nam wszystkie zagadki opisywanych fotografii. To raczej świadome swej ułomności i fragmentaryczności próby snucia własnej opowieści, dla których pewne elementy obrazu fotograficznego są tylko zaczynem. Żadnych działań siłowych. Żadnych analitycznych wiwisekcji czy wbijania preparatu na szpilkę dyskursu. Nie chcę go objaśniać. Chcę tylko napisać kilka fragmentów, które byłyby w pewnym sensie wyjściami z tekstu . Tak pisał Roland Barthes komentując swoje podejście do pewnego tekstu Bataille’a. I taka też zdaje się strategia Autorki. Niczego nie wyjaśniać, ale sugerować drogi, ścieżki, czasem wątłe przesmyki wychodzące od oglądanych fotografii. Mają one wszakże tę właściwość, że poprzez nie możemy z powrotem próbować wchodzić do ich wnętrza. Teraz już na własną rękę. Wartość tych komentarzy polega nie tylko na tym, że zawdzięczamy im wydobycie z niebytu fotografii, których pewnie nigdy byśmy nie zobaczyli. To już niemało. Ale tu idzie o coś więcej. Największa, jak sądzę, ich zasługa w tym, że ożywiają to, co nieżywe. Wprawiają w ruch to, co nieruchome. Wprowadzają do tych statycznych scen kipiące życie i wewnętrzną dramaturgię. Nagle te nieme kadry zaczynają mówić, rozbrzmiewają muzyką, jeszcze chwila a poczujemy bijący od nich gorący południowy wiatr, chłód morskiej bryzy... Dzięki nim te zrazu nieruchome dla nas fotografie, stają się po dłuższej chwili moving pictures. A angielskie moving tłumaczyłbym tu nie tylko jako „ruchome”, ale w równym stopniu: „poruszające” obrazki. Narracjami Kanikuły rządzi logika błogosławionego przypadku i nieciągłości. Asocjacje o różnym stopniu przylegania do obrazka, przetykane są erudycyjnymi wtrętami. Od razu mówię, że nie widzę w tym nic zdrożnego. Niewykluczone, że w tych opowieściach odtwarza się postrzępiony, rwany rytm naszego patrzenia. Choć może czasem za dużo tych grzybów w barszczu... Ale osobliwości tej retoryki są doprawdy drugorzędne. Ważne jest to czy uruchamiają naszą wyobraźnię. Sprawdziłem na sobie – to działa! I co jeszcze ważne: te teksty nie są monologami, one wyraźnie szukają rozmówcy. Są, tak to rozumiem, zaproszeniem do rozmowy, do snucia – ale odtąd już wspólnie – kolejnych opowieści. Do projektowania niekończących się ciągów dalszych. Nie ma zagrożenia, że zagadamy te obrazki. Spokojnie: one zawsze będą większe od tego wszystkiego, co się o nich powie. 2