BIK nr 2

Transkrypt

BIK nr 2
BIK nr 2
2009
Od Wydawcy
Inicjatywy podejmowane w ramach obchodów
Roku Kazaneckiego
Książki - Wiesław Kazanecki - Poezje
Poeta sumienia - szkic o poemacie Śmierć uśmiechu Giocondy
Wiesława Kazaneckiego - Magdalena Wieremiejuk
2
3
9
Fragmenty twórczości - Wiesław Kazanecki
11
15
20
Wspomnienia:
Krystyna Konecka, Waldemar Fiedorowicz, Jan Witan
24
PLASTYKA - Rzeźbione historie - Izabela Dąbrowska
36
TEATR
To byli tacy sami ludzie, jak my - Anna Danilewicz
O teatrze cieni - Małgorzata Sienkiewicz
39
„Ale ja polskim pisarzem jestem...” - Janusz Taranienko
MUZYKA
Muzyka w Katedrze - Tomasz Baranowski
Zaczarowany Ogród, czyli „Podlaska Oktawa Kultur”
oczami widzów - Agnieszka Jakubicz
FILM - Od Kinooka po atakujące Podlasie (cz. 2) - Tomasz Adamski
45
49
BIK. Białystok i Kazanecki. Wydawca: Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Białymstoku. Redaguje zespół: Izabela
Dąbrowska. Joanna Maliszewska, Joanna Krukowska, Barbara Popławska, Małgorzata Masłowiecka (opracowanie
graficzne). Zdjęcia: prywatne archiwum H. Kazaneckiej, archiwum WOAK, BOK, BTSK, MDK, UMFC, Stow. Uroczysko.
Adres redakcji: 15-950 Białystok, ul. Kilińskiego 8. Dofinansowanie: Prezydent Miasta Białegostoku. Druk: Drukarnia
„Biały Kruk” w Białymstoku, ul. Nowowarszawska 25.
OD WYDAWCY
Do rąk Państwa trafia kolejny numer okolicznościowego Białostoc­
kiego Informatora Kulturalnego, realizowanego w ramach projektu
„Białystok i Kazanecki”.
Podobnie jak w numerze poprzednim, wiele miejsca poświęcamy syl­
wetce Wiesława Kazaneckiego. Znajdziecie tu Państwo artykuły Magda­
leny Wieremiejuk oraz Janusza Taranienki, dotyczące wybranych tekstów
literackich poety wraz z przytoczeniem ich fragmentów. Wiele z pewno­
ścią powiedzą o samym Kazaneckim wspomnienia osób, które go znały.
Nie zabraknie również informacji o kolejnych inicjatywach i przedsię­
wzięciach popularyzujących osobę poety i jego twórczość. Przede wszyst­
kim godny uwagi jest fakt, iż Uniwersytet w Białymstoku po raz pierw­
szy podjął inicjatywę zorganizowania ogólnopolskiej konferencji, która,
miejmy nadzieję, uzupełni wiele faktów z zakresu biografii Kazaneckiego
i pokaże, jakie jest tak naprawdę miejsce tego poety nie tylko w białostoc­
kiej, ale i polskiej poezji. Być może nadchodzące wydarzenie stanie się po­
czątkiem dyskusji na temat nowych perspektyw badawczych dorobku
artysty, a wielu białostoczanom uświadomi, kim jest owa postać, wokół
której ostatnio tyle zamieszania. W związku z tym wydarzeniem w nume­
rze zawarliśmy listę tematów, jakie zostaną poruszone podczas zbliżają­
cej się konferencji, zachęcając jednocześnie do przekroczenia uniwersy­
teckich progów, tym bardziej że ciekawym akcentem konferencji prócz
recepcji twórczości poety będzie na pewno zaprezentowany całkowicie
nowy wybór utworów poety, ze wstępem i opracowaniem dr. hab. Dariu­
sza Kuleszy. Fragment posłowia umieściliśmy w rubryce „Książki”.
Natomiast w części „Białystok” znajdziecie Państwo artykuły z zakre­
su różnych dziedzin kultury, między innymi tekst Anny Danilewicz „To byli
tacy sami ludzie jak my” i Tomasza Adamskiego „Od kinooka po ataku­
jące Podlasie”.
2
Rok Kazaneckiego trwa. Białostockie instytucje kultury organizują nadal przedsięwzięcia, które przybliżyć mają mieszkańcom naszego miasta postać poety. Część imprez mamy już za sobą, wiele jednak jeszcze przed nami.
*
Galeria im. Sleńdzińskich w Białymstoku
Młodsze pokolenie miało okazję wzięcia udziału w konkursie „Moje rodzinne miasto – wizje Białegostoku utrwalone w wierszach Wiesława Kazaneckiego”. Prace plastyczne uczniów ze szkół podstawowych, gimnazjów
i ośrodków specjalnych z województwa podlaskiego cechowała różnorodność zastosowanych technik w artystycznej scenerii, przeniesionej bezpośrednio z wierszy Wiesława Kazaneckiego. W dziecięcych pracach pojawiała
się górująca nad całością kompozycji postać Poety oraz charakterystyczne
budowle Białegostoku – ratusz czy strzelisty kościół. Dominowały jednak ujęcia panoramiczne miasta, jakiego już prawie nie ma. Wiejskie chaty ze spadzistymi dachami, ustawione rzędem przy brukowanej ulicy, jak zapis w wierszu
Fotografia – stary Białystok: „(...) z zaułkami wśród drewnianych sztachet, / z dachówkami, które łatał śnieg, / i kocie łby w jarmułkach”. Ilustrowano także place targowe zastawione straganami i kramami z obecnymi na nich końmi, już
niewidocznymi we współczesnym mieście, a jeszcze zapisanymi w strofach
wierszy Kazaneckiego: „Na Siennym Rynku konie pochylały grzywy. / Niebo
jak lustro w dłoniach wiatru / odbijało pochmurne spojrzenia. / Kocie łby się
głowiły, / jak wytargować / jeszcze jeden dzień życia”. Szczególnie wyróżniono prace plastyczne wykonane przez uczestników warsztatów terapii zajęciowych. „Dzieła” zachwycały kolorem, estetyką wykonania, a przede wszystkim
swobodą i lekkością w interpretacji poezji.
W części literackiej konkursu jury doceniło wiersze oraz eseje i szkice inspirowane życiem i twórczością Wiesława Kazaneckiego, zwracając uwagę na
prace licealistów. „Uczestnicy konkursu zadali sobie niemało trudu, by spełnić
postawione przed nimi zadania. Jestem przekonany, że te wysiłki przyniosły
większe nawet rezultaty niż konkursowe laury. Sięgnęli do historii swojego
miasta, poznali co najmniej jednego z jego wybitnych synów, a także zetknęli
się z poezją wysokiej próby, co nie może pozostać bez wpływu na ich duchową formację” – stwierdził przewodniczący jury.
Na zakończenie cyklu spotkań z krytykiem literackim Waldemarem
Smaszczem w październiku zapraszamy na ostatni wieczór – „Wiesława Kazanec-
3
kiego pamiętnik artysty”. Będzie to próba podsumowania. Określenia, co było
najważniejsze w dorobku poetyckim Wiesława Kazaneckiego i co pozostało
do dzisiaj. Organizatorzy mają nadzieję, że mimo iż mija czas, wymieniają się
pokolenia, to kolejni następcy – młodzi mieszkańcy Białegostoku – będą pamiętali o twórcach takich jak Wiesław Kazanecki czy artystach z rodu Sleńdzińskich.
Katarzyna Renata Hryszko
*
Teatr Dramatyczny im. A. Węgierki w Białymstoku
Miejsce Boga, miejsce Poety
Nuda – taką opinią „cieszy się” poezja w szkołach. Wiesław Kazanecki,
a kto to? – zapyta zapewne większość uczniów w tych placówkach. Co zatem
wyniknie z połączenia obu elementów? Interesujące warsztaty, na których
sala po brzegi wypełnia się młodymi ludźmi!
Podczas comiesięcznych spotkań w Teatrze Dramatycznym nikt nikogo
nie przekonuje, że poezja fajna jest albo że Kazanecki wielkim poetą był. Za to
wykonywane są np. takie ćwiczenia jak podbijanie oddechem piórka, „przybijanie” oddechem kartki papieru do ściany, naśladowanie ruchów partnera
(„odbicie w lustrze”), wymyślanie zaskakujących inscenizacji pozornie „obojętnych” wierszy. Organizujemy fitness języka i śpiewamy absurdalne piosenki. Nasi goście opowiadają zaś o ulubionej zupie, ławce czy ulicy Wiesława
Kazaneckiego, o swoich z nim spotkaniach i rozmowach, o drewnianych domach w Białymstoku i urbanistyce a la Branicki. A mimo to wciąż głównym tematem jest poezja i to właśnie poezja autora Listu na srebrne wesele. Ideą „Wędrówek z Kazaneckim” jest bowiem takie prezentowanie i omawianie poezji,
które odsłoni jej żywą tkankę, taka rozmowa o człowieku, dzięki której Kazanecki – nie tracąc powagi – stanie się człowiekiem z krwi i kości, kimś bliskim,
zrozumiałym. Spotkania z gośćmi warsztatów to rodzaj podróży do miejsc,
które były Poecie bliskie, do czasów, które ukształtowały go jako twórcę i człowieka. Staramy się pochwycić echo rozmów, jakie z Kazaneckim prowadzali
w przeszłości Wiesław Szymański – uczeń, Elżbieta Kozłowska-Świątkowska
– przyjaciółka, Halina Kazanecka – żona i jakie współcześnie, na płaszczyźnie
literackiej, prowadzi np. Andrzej Pietrasz – krytyczny czytelnik.
Przed gośćmi dwóch ostatnich spotkań postawiliśmy nie lada wyzwania:
wyznaczenie miejsca, jakie Bóg zajmuje w poezji Kazaneckiego i jakie sam Kazanecki zajmuje w polskiej literaturze współczesnej. Zapowiadają się zatem
bardzo interesujące rozmowy, zwłaszcza że gośćmi będą tacy znawcy tematu
jak Waldemar Smaszcz oraz dr hab. Dariusz Kulesza.
4
Częścią praktyczną, podobnie jak w poprzednich odsłonach cyklu, pokierują profesjonalni aktorzy: Magda Kiszko-Dojlidko i Bernard Maciej Bania. Pokażą uczestnikom, jak zmierzyć się z tremą, z drżeniem kolan i sztywnieniem
języka podczas występu. Skupią się na praktycznym wymiarze publicznego
występu (np. recytacji wierszy podczas konkursu, czy też wystąpienia przed
egzaminatorem w trakcie sesji czy zaliczenia).
Dodatkowe atrakcje jesiennych spotkań to pokaz filmu o Wiesławie Kazaneckim oraz prezentacja zdjęć Konrada Adama Mickiewicza, wykonanych
w trakcie kolejnych „Wędrówek z Kazaneckim”. Zapraszamy: 24 października
i 21 listopada, o godz. 15.00, do Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki. Miejsca warto rezerwować z wyprzedzeniem, gdyż spotkania cieszą się
sporą popularnością. Grupy szkolne (zorganizowane) proszone są o wcześniejszy kontakt z Biurem Promocji i Sprzedaży (tel: 085 74 99 184, 74 99 185).
Program „Wędrówki z Kazaneckim” jest realizowany przy wsparciu finansowym Prezydenta Miasta Białegostoku w ramach Roku Wiesława Kazaneckiego.
Anna Danilewicz
*
Zakład Literatury Pozytywizmu i Młodej Polski Instytutu Filologii
Polskiej Uniwersytetu w Białymstoku
Poeta Białegostoku
W dniach 8-9 października 2009 roku odbędzie się na Wydziale Filologicznym ogólnopolska konferencja naukowa poświęcona życiu i twórczości
Wiesława Kazaneckiego, najwybitniejszego poety Białegostoku.
Obie przypadające w tym roku rocznice (70. rocznica urodzin i 20. rocznica przedwczesnej śmierci) to najlepsza okazja, by przyjrzeć się zarówno
twórczości poety, jak też jego biografii. Interesujące są przede wszystkim artystyczne dokonania pisarza, jego dzieła, ale także role, jakie pełnił w środowisku artystyczno-literackim Białegostoku. Referentów interesować będzie
zatem Wiesław Kazanecki jako poeta, powieściopisarz, dziennikarz, redaktor,
eseista, publicysta, krytyk, nauczyciel, teoretyk literatury, animator kultury,
społecznik. Celem konferencji jest stworzenie horyzontu i zaplecza naukowego, w ramach którego można czytać dorobek i życie pisarza. Bardzo istotne są
również uzupełnienia faktów z zakresu jego biografii, pokazanie twórczości
poety poprzez jej wpływ na utwory innych artystów. Być może nadchodząca
konferencja stanie się początkiem dyskusji na temat nowych perspektyw badawczych dorobku artysty.
Twórczość Kazaneckiego jest niezwykle fascynująca, ale i zarazem trudna. W swoich utworach opowiadał się wobec wielu tradycji (Różewicz, Cze-
5
chowicz, Przyboś, Bieńkowski, Herbert, Błok, Jesienin, Eliot, Kawafis), eksperymentował z formą utworów oraz ujawniał swój wszechstronny talent,
wykorzystując wiele konwencji artystycznych. Był również bez wątpienia poetą miasta, nie tylko Białegostoku, ale i Berlina czy Nowego Jorku. Jak mało
który twórca w ostatnich latach potrafił stawiać pytania dotyczące elementarnych zagadnień etycznych współczesnej kultury i Europy. Jego twórczość
została również tragicznie dotknięta czasami, w jakich przyszło mu pisać, stąd
tak dużo w jego utworach wątków katastroficznych. Działał w wielu grupach
literackich – „Formaty”, „Ecce”, „Teraz”, publikował w licznych antologiach, był
sprawozdawcą z konkursów poetyckich. Napisał Strefę ocalenia, powieść satyryczną z dziedziny SF, która stanie się przedmiotem badań na październikowej konferencji.
Ale poezja to niejedyna dziedzina pisarska, w jakiej Kazanecki tworzył.
Był bowiem również redaktorem, dziennikarzem i krytykiem w białostockich
„Kontrastach”, Białostockim Informatorze Kulturalnym „Zdarzenia”. A obok
wszystkich tych zajęć, czyniących z artysty niemalże człowieka renesansu, należy również wymienić i pracę nauczyciela w białostockim technikum mechanicznym; do dziś jego uczniowie wspominają wysoką sylwetkę swego polonisty (poeta miał prawie 2 metry wzrostu) oraz zaangażowanie w przekazywanie
nie tylko wiedzy o literaturze, ale przede wszystkim własnych fascynacji.
To bardzo ważne, aby Białystok miał swego poetę, kultura bowiem buduje dziś wizerunki europejskich miast, składa się na ich tożsamość. Znajomość
twórczości tego najwybitniejszego pisarza naszego miasta cały czas pozostawia sporo do życzenia, jest jeszcze dużo do zrobienia, nie tylko w zakresie
wiedzy mieszkańców o artyście, ale i refleksji naukowej. Im dokładniej zinterpretujemy dorobek Kazaneckiego, tym większa szansa na włączenie zarówno
twórczości, jak i sylwetki poety w coraz ciekawszy wizerunek stolicy Podlasia.
Podczas konferencji podjęte zostaną następujące kwestie:
Białystok
• prof. Jolanta Sztachelska, Eseistyka Wiesława Kazaneckiego
• prof. Jadwiga Zacharska, Kazaneckiego dialog z tradycją literacką i historyczną
• prof. Dariusz Kiełczowski, Kryzys cywilizacji w poezji Wiesława Kazanec­
kiego
• dr Katarzyna Kościewicz, Miasto w wybranych utworach Wiesława Kazanec­
kiego
• dr Anna Wydrycka,
• dr Marek Kochanowski, „Strefa ocalenia” wobec tradycji polskiej prozy
• dr Beata Kuryłowicz, Językowy obraz kobiety w twórczości Wiesława Kaza­
neckiego
6
• dr Katarzyna Sawicka, Wiesław Kazanecki w białostockich „Kontrastach”
• dr Elżbieta Konończuk, „Przyszedłem powiedzieć Ci te wszystkie słowa...”
Wiesława Kazaneckiego jako przykład narracji albumowej
• dr Elżbieta Sidoruk, „Strefa ocalenia” Wiesława Kazaneckiego jako satyra
egzystencjalna
• mgr Emilia Borowska, Katastrofizm ironią podszyty – „Wiersze ostatnie”
Wiesława Kazaneckiego
• mgr Katarzyna Sztok, Biblijne inspiracje w twórczości Wiesława Kazaneckiego
• mgr Karolina Szymborska, Kazaneckiego przechadzki po Białymstoku
• mgr Michał Siedlecki, „Kobieta imieniem Nigdy” Wiesława Kazaneckiego
jako zwiastun nadchodzącej epoki
• mgr Andrzej Pietrasz, Obraz Nowego Jorku i Stanów Zjednoczonych
w „Notatkach nowojorskich” W. Kazaneckiego i poezji A. Ginsberga
• mgr Janusz Taranienko, Poeta na emigracji (czytając „Notatki nowojorskie”
W. Kazaneckiego)
• Bogdan Dutko, Kazanecki a białostockie środowiska literackie
Toruń
• mgr Marcin Jurzysta, Dwa wiersze o Białymstoku: Wiesław Kazanecki
i Bartłomiej Majzel.
• mgr Karolina Sałdecka, Kobiety – postaci, kobiety – symbole w twórczości
Wiesława Kazaneckiego.
Katowice
• prof. Elżbieta Dutka, Doświadczenie przepaści i podstawy w „Szarej godzinie”
Wiesława Kazaneckiego
• dr Agnieszka Nęcka, Strefa Ocalenia Wiesława Kazaneckiego
• mgr Magdalena Boczkowska, Wiesław Kazanecki i Andrzej Babiński – histo­
ria pewnej przyjaźni i jednego wiersza.
Wrocław
• Stanisław Srokowski, Wiesław Kazanecki, spotkania i kosmologiczne rozmo­
wy o poezji i życiu.
Niewątpliwą atrakcją konferencji będzie z pewnością promocja całkowicie nowego wyboru utworów poety, ze wstępem, opracowaniem dr. hab.
Dariusza Kuleszy i pod red. Elżbiety Kozłowskiej-Świątkowskiej.
Marek Kochanowski
7
8
Fragment wstępu Dariusza Kuleszy do książki Wiesław Kazanecki
– Poezje, pod red. Elżbiety Kozłowskiej-Świątkowskiej,
Wydawnictwo Uniwersyteckie „Trans Humana”, Białystok 2009.
(...) Największym problemem, z którym trzeba się uporać, pisząc o poezji
Wiesława Kazaneckiego, jest związana z nim, białostocka legenda. Z jednej
strony atrakcyjna musi się wydawać rola znaku firmowego literatury Białegostoku czy nawet Białostocczyzny, jaką autor Końca epoki barbarzyńców niewątpliwie odgrywa. Ale cena za to wyróżnienie okazała się zbyt wysoka. Kazanecki stał się literackim patronem Podlasia kosztem bycia suwerennym poetą.
Nie w Białymstoku, ale w kraju pisano recenzje jego tomików. Nawet jeśli nie
były one liczne i szczególnie pozytywne, dotyczyły tekstów, a nie literackiej
mitologii. Rodzinne miasto zainteresowane było głównie wykorzystaniem Kazaneckiego jako „swojego” poety.
(...) Posunięciem decydującym o powołaniu Kazaneckiego na literacki
tron miasta i regionu było ufundowanie Nagrody Literackiej Prezydenta Miasta Białegostoku, której poeta do dzisiaj patronuje. Pomysłodawcami przedsięwzięcia byli Jan Leończuk i Wademar Smaszcz. Pierwszy raz nagrodę wręczono 31 stycznia 1992 roku. Za tomik Zawołaj raz jeszcze ciemnym wierszem
z roku 1991 otrzymał ją Jan Leończuk. Natomiast Waldemar Smaszcz stał się
najważniejszym komentatorem twórczości Kazaneckiego. (...)
Promowanie Kazaneckiego – jakkolwiek zrozumiałe oraz niewątpliwie
użyteczne z perspektywy miasta i regionu – funkcjonalizowało lekturę wierszy „naszego” poety. Im ważniejszy miał być Kazanecki dla białostoczan i Podlasian, tym chętniej widziano i opisywano go poza, a nawet ponad, historycznoliterackim czy pokoleniowym porządkiem polskiej powojennej poezji.
Dzisiaj sytuacja zmieniła się o tyle, że pisarze honorowani wyróżnieniem imienia Kazaneckiego (na przykład Ignacy Karpowicz1) bywają opisywani jako ci,
którzy więcej nagrodzie dają, niż uzyskują jako jej laureaci.
Powód nieporozumień wokół poety i jego dorobku wydaje się jeden. Jest
nim białostocka legenda decydująca o wizerunku Wiesława Kazaneckiego. Nawet uznając zasadność jej powstania (Białystok potrzebuje swojego poety)
i doceniając wielki wysiłek tych, którzy autora Portretu z nagonką promowali,
nie sposób uchylić się od stwierdzenia, że najwyższą cenę za posiadanie przez
białostoczan „swojego poety” zapłacił on sam, czyli Wiesław Kazanecki. Wyliczyć ją można, kładąc na jednej szali wyreżyserowaną rolę lokalnego wieszcza,
a na drugiej bycie poetą, którego rzeczywisty, książkowy dorobek poznaje się
na podstawie polonistycznej lektury, o tyle bezinteresownej, o ile usiłującej odpowiedzieć na podstawowe pytanie, z jaką poezją mamy do czynienia?
1
I. Karpowicz był laureatem Nagrody Literackiej Prezydenta Miasta Białegostoku im. Wiesława
Kazaneckiego dwukrotnie, ale jako pierwszy uzyskał to wyróżnienie w dwóch kolejnych latach.
W roku 2009 za Gesty (2008), a w 2008 za Nowy kwiat cesarza (i pszczoły), książkę z 2007 roku.
9
Powtórzę, Kazanecki zanim stał się poetą, zwłaszcza w Białymstoku, został użyty jako znak firmowy literatury tego miasta. Niezależnie od tego, czy
marketingowa misja Kazaneckiego dobiegła już końca czy nie, Białystok winien jest autorowi Stwórcy i kata szansę na zaistnienie wolne od pozaliterackich, promocyjnych zatrudnień. Wiesław Kazanecki zasługuje na lekturę jako
suwerenny poeta. Jako twórca, który konfrontował się z poezją swoich rówieśników i swoich czasów. Jako pilny czytelnik przede wszystkim polskich
i amerykańskich mistrzów literatury, jako ktoś, kto pozostawił dorobek kształtowany świadomie i konsekwentnie. Warto podjąć ryzyko czytania tekstów
Wiesława Kazaneckiego dla nich samych. Dla niego samego.
(...) Kazanecki szukał swojego miejsca w polskiej poezji. Nie dołączył ani
do bojowników Nowej Fali, ani do obrońców suwerenności liryki z Orientacji.
Jego walka nie była formą opozycyjnej działalności. Jego obrona poezji żadną miarą nie mieściła się w „hybrydowym” formulizmie. Reagujące na współczesność poematy Kazaneckiego więcej miały wspólnego z międzywojenną
awangardą i anglosaskim modernizmem niż z polityczno-literacką walką prowadzoną w prl-u. W ostatnim okresie swojej twórczości Kazanecki z jednej
strony odnalazł liryczny spokój, ale z drugiej jego sprzeciw brzmiał donośniej
niż kiedykolwiek. Problem w tym, że ta donośność realizowana była nie na
poziomie tekstów (tym mniej ciekawych, im bardziej politycznie zaangażowanych), ale na poziomie manifestów i deklaracji. Mimo to, nie ulega wątpliwości, że poezja Wiesława Kazaneckiego warta jest lektury przekraczającej
granice Białegostoku – miasta, z którym tak mocno została związana. Białystok zbyt wiele zawdzięcza „swojemu” poecie, by mógł teraz nie pomóc mu
w dotarciu do czytelników całego kraju. Na początek wystarczy zrezygnować
z białostockiej legendy i zapytać o relację Kazanecki – polska poezja po roku
1956. Wystarczy umieścić autora Stwórcy i kata w kontekście generacji oraz
poetyk, wśród których wzrastał i osiągnął artystyczną dojrzałość.
Tyle na początek wystarczy, bo już teraz można napisać, że Wiesław Kazanecki to przede wszystkim poeta stanu zagrożenia. Poeta bliski międzywojennemu katastrofizmowi drugiej awangardy. Zagrożenie znane z jego wierszy to barbarzyńcy obecni nie tylko w tomiku mówiącym o końcu ich epoki. To
konsumpcjonizm Sancho Pansy przeciwstawiany idealizmowi ofiary Don Kichota. To estetyka dominująca nad etyką, perwersja dławiąca czułość, rezygnacja triumfująca nad nadzieją, polityka uśmiercająca humanizm, współistnienie panujące nad obcowaniem. Zagrożenie, o którym Kazanecki pisał,
ma charakter totalny, ponieważ dotyczy nie tylko kultury, ale całej cywilizacji
gatunku homo sapiens. Nie da się tego zagrożenia sprowadzić do polityki. Nie
chroni przed nim historia, chociaż właśnie ona przechowuje świadectwa heroizmu, dającego nadzieję na przetrwanie. Znamienne, że zagrożenie człowieka
i świata mogłoby zostać niezauważone, gdyby nie poezja. To ona uświadamia
nam stan rzeczy i ocenia wszystko według miary konstytutywnego dla niej ideału. Bez wiary w ten ideał, bez wiary w archetypiczną cudowność istnienia, pisanie wierszy nie jest możliwe. Takiego traktowania poezji uczył Kazaneckiego
Whitman. Taka poezja była dla Wiesława Kazaneckiego najważniejsza.
10
Magdalena Wieremiejuk
Poeta sumienia - Szkic o poemacie Śmierć uśmiechu Giocondy
Wiesława Kazaneckiego
Poezja sumienia i nadziei
„Powszechna staje się bezsilność sztuki w obliczu podstawowych problemów epoki i człowieka. Coraz częściej tę niemoc (a zatem: zbędność!)
swej sztuki deklarują sami artyści. Dlaczego zatem tworzą?” – zastanawiał się
Wiesław Kazanecki w opublikowanym w 1987 roku w „Poezji” eseju Sumienie
i nadzieja1, w którym wyłożył swój punkt widzenia na kondycję współczesnej mu poezji oraz nakreślił drogę, którą, w jego mniemaniu, powinna ona
obrać, by stać się „nową humanistyczną syntezą”. Zdaniem autora Kamienia
na kamieniu, obrazy bezradności i upadku człowieka w poezji powinna zastąpić „sztuka sumienia i nadziei”, która ocala, niesie ratunek i przeciwstawia się
współczesnemu barbarzyństwu. Można zatem oczekiwać, że jedną z podstawowych ambicji artystycznych Kazaneckiego będzie nadawanie swojej poezji
i opisywanym w niej sytuacjom lirycznym wymiaru przede wszystkim etycznego. Zasadność takiego nastawienia kilkukrotnie potwierdzali recenzenci
oraz badacze twórczości białostockiego poety.
Poemat Śmierć uśmiechu Giocondy – bo o nim będzie tutaj mowa – opublikowany po raz pierwszy w 1978 roku w czwartym w kolejności tomie poetyckim
Kazaneckiego Cały czas w orszaku2, zapowiada wyłożony przez niego niemal
dekadę później postulat „sztuki sumienia i nadziei”. W tym szkicu postaram się nakreślić główną problematykę tego utworu, nie roszcząc sobie jednocześnie prawa,
z uwagi na formę analizy, do przedstawienia jej w sposób wyczerpujący.
Poemat krytyczny, ale nie pesymistyczny
Ostrze krytyki wymierzone jest w interesującym nas poemacie przede
wszystkim przeciwko konsumpcyjnemu stylowi życia, kultowi pieniądza, pomieszaniu religijności z show-biznesem, zbyt wielkiej ingerencji człowieka we
własną cielesność (łatwo dostępna farmakologiczna antykoncepcja) oraz rozpadowi tradycyjnych obszarów kultury, sztuki, religii, poezji czy nauki; przeciwko stechnicyzowanej cywilizacji, ogołoconej z „podstawowych etycznych
punktów orientacyjnych”3. Poeta w negatywny sposób odnosi się do rzeczywistości, pokazując szereg zjawisk, procesów i postaci, które z perspektywy
1
2
3
W. Kazanecki, Sumienie i nadzieja, „Poezja” 1987, nr 10.
Tenże, Cały czas w orszaku, Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1978.
Por. Tenże, Sumienie…, dz. cyt.
11
etycznej – perspektywy sumienia – zasługują na niską ocenę. Dlatego „ja”
liryczne w poemacie za pomocą serii apostrof „przebacz nam Panie / przebacz
nam Pani” prosi o wybaczenie w imieniu całej wspólnoty ludzkiej.
pierwszy gest – dotykanie
drugi gest – przeżuwanie
trzeci gest – kupowanie4
Już w pierwszych trzech wersach tekstu wyraźnie zarysowany został krąg
refleksji – cywilizacja pieniądza, konsumpcji, sycenia zmysłów. W kolejnych
Kazanecki – poeta sumienia – wylicza „grzechy” współczesnej mu ludzkości,
które także dzisiaj brzmią aktualnie:
przebacz nam Panie
plastikową trawę bujnie rozścieloną w St. James
Parku przed pałacem w Buckingham
przebacz nam Panie
autostrady z betonu ponad dachami Tokio
przebacz nam Panie
puste puszki od konserw przemienione w mieszkania
Diogenesów dwudziestego wieku5
O ile, na co zwracali uwagę krytycy, w prywatnym katalogu mitów, opowieści i legend poety w tomie Cały czas w orszaku na plan pierwszy wysuwa się
motyw utraconego na zawsze raju „bez szans na urzeczywistnienie”, o tyle
w Śmierci uśmiechu Giocondy Kazanecki piętnuje „sztuczne raje”, które zamykają człowieka w wykreowanych przez niego nienaturalnych betonowych
przestrzeniach z plastikową trawą6.
„Bóg w tym świecie został zastąpiony rozrywką. Nowi kapłani szczerzą
białe zęby z telewizyjnych ołtarzy, prowadząc kretyńskie teleturnieje” – mówi
Claudia, bohaterka filmu Ogród rozkoszy ziemskich Lecha Majewskiego, w krytycznym monologu, w którym ocenie poddaje współczesną cywilizację konsumpcji7. Podobne wnioski podsuwa nam poeta, przywołując już na pierwszej
stronie swojego tekstu postać Kellie Everts – striptizerki, w wolnych chwilach
„uprawiającej swoje hobby – duszę”8. Kobieta „prostuje ścieżki tych co błądzą
4
Wszystkie cytaty pochodzą z wydania: W. Kazanecki, Śmierć uśmiechu Giocondy, Krajowa Agencja
Wydawnicza, Białystok 1983.
5
Zgodnie z oryginalną pisownią.
6
Por. A. Staniszewski, … Dźwigałem w sobie świątynię…, „Poezja” 1979, nr 4.
7
Ogród rozkoszy ziemskich, reż. Lech Majewski, 2004.
8
Kellie Everts to prawdziwa postać, która w latach 70. ubiegłego wieku dawała występy pod nazwą
„I strip for God” (ang. rozbieram się dla Boga), a następnie założyła Kościół Mistycznego Matriarchatu. Nie udało mi się ustalić, czy pozostałe przywołane przez Kazaneckiego postaci: zakonnica Janet
Need i Sakaitiro Murakami mają swoje rzeczywiste pierwowzory. Biorąc jednak pod uwagę technikę twórczą poety, który często swoje poematy osnuwał wokół realnych wydarzeń zaczerpniętych
z mediów, należy się spodziewać, że tak.
12
jeszcze przed / progami prawdy zwanej Światłem Świata”, a jej obraz „zstępuje do kanałów ku srebrnym / ekranom / by głosić Słowo Boże”. To kapłanka
„teleewangelizująca” widzów przy pomocy swego „pomrocznego brzucha”.
Tradycyjną religijność wyparła rozrywka, zapożyczając jednocześnie od niej
niektóre formy kultu: gest tańca i gest modlitwy współistnieją ze sobą, nic
już nie znacząc. Na kartach poematu pojawia się też druga kobieca postać,
jak można się domyślać, również zaczerpnięta z kultury amerykańskiej lat 70.
minionego wieku. To zakonnica Janet Need (ang. potrzeba), której modlitewnik wydano w milionach egzemplarzy w formie płyty „obracającej się w rock
and rollowym / rytmie podaży i popytu”. Kobietom Kazanecki przeciwstawia
postać Sakaitiro Murakamiego („witam cię Sakaitiro Murakami”), świadka
jednego z najtragiczniejszych epizodów drugiej wojny światowej – zrzucenia
bomb atomowych na japońskie miasta – który po 27 latach wraca do Hiroszimy, gdzie zginęli wszyscy jego bliscy.
Autor Końca epoki barbarzyńców podkreślił rolę świadka własnej współczesności przez dokładne określenie czasu opisywanych przez niego sytuacji
lirycznych. 3 marca 1972 roku – dzień wystrzelenia przez USA pierwszej bezzałogowej sondy kosmicznej Pioneer 10, mającej badać Jowisza – staje się dla
Kazaneckiego soczewką, w której skupia obraz współczesnej mu cywilizacji.
Trzeba jednak pamiętać, że Kazanecki, co kilkukrotnie powtarzał m.in.
w wywiadach radiowych9, nie chciał, by jego wiersze postrzegane były przez
komentatorów i czytelników jako pesymistyczne. „Już sama obrona jest rezultatem optymistycznego spojrzenia. Nie podejmuję się obrony czegoś bez
nadziei, że to coś zostanie obronione” – podkreślał przy okazji rozmowy na
temat Portretu z nagonką10 – zbioru w oczywisty sposób zapowiadającego
społecznie zaangażowane poematy i cykle wierszy autora Listu na srebrne
wesele11. W tej samej wypowiedzi zaznaczył również, że, w jego mniemaniu,
pisanie powinno być „nieustannym tworzeniem portretu człowieka”.
„Pośpieszny rozkład formy”
Drogi ludzkości, pochłoniętej „marszem do wnętrza komórki”, produkcją uzbrojenia i prowadzeniem wojen, podróżami kosmicznymi, a przy tym
wszystkim okrutnie samotnej „z okruchami księżyca na dłoniach”, nie rozświetla nic poza „jednobarwnym fotonowym sztyletem” laserowej wiązki świetlnej. Kazanecki w ciekawy sposób gra pojęciem światła i jego znaczeniami.
9
Por. Portrety – Wiesław Kazanecki – audycja Wiesława Janickiego z 1970 roku, archiwum dźwiękowe Polskiego Radia Białystok.
Tamże.
11
Zamieszczone w wydanym w 1969 roku Portrecie z nagonką wiersze, m.in.: Erotyk reklamowy, The
family of man, Sekretarz Generalny ONZ składał rezygnację, Od początku oraz Posuwamy się naprzód
bądź to zapowiadają wyliczeniową strukturę poematów, bądź nawiązują do nich ujęciem postaci
czy problemu.
10
13
Światło o boskiej proweniencji w świecie „zdominowanym przez sztampę”12
zastąpione zostało poświatą ekranów telewizyjnych i błyskiem lasera, używanym w walce zarówno z człowiekiem, jak i jego chorobami.
Sam tytuł poematu przywodzi natomiast na myśl jeszcze inne zjawisko
związane ze światłem, wykorzystywane m.in. w malarstwie – światłocień.
Ernst Gombrich w swojej świetnej książce O sztuce dowodzi, że sportretowana przez Leonarda da Vinci florencka dama – Lisa del Giocondo – swój tajemniczy uśmiech zawdzięcza rozmyślnemu użyciu przez włoskiego mistrza gry
światłem:
Każdy, kto kiedykolwiek próbował narysować twarz, wie, że to, co
nazywamy jej wyrazem, opiera się głównie na dwóch elementach:
kącikach ust i kącikach oczu. Właśnie te rysy twarzy Leonardo pozo­
stawił umyślnie niewyraźne, pozwalając im wtopić się w miękkie cie­
nie. Dlatego nigdy nie jesteśmy do końca pewni, w jakim nastroju jest
patrząca na nas Mona Liza. Wyraz jej twarzy zawsze zdaje się nam
wymykać13.
Wszystko, co wymyka się poznaniu, nosi w sobie tajemnicę, współczesny
człowiek stara się ujarzmić przez opisanie za pomocą języka popytu i podaży,
uproszczenie do formy pojedynczego gestu. Kontemplację dzieł sztuki zastąpiła ich konsumpcja.
Sztuka, według Kazaneckiego, także nie jest już nośnikiem wartości, bo
nastąpił jej rozkład. „Pośpieszny rozkład formy / rozkład treści na słowa i wielokropki / rozkład słów na litery bez prawa i prawo bez znaczenia”. Tradycyjne
formy narodowego samostanowienia wyparła „papka państwotwórcza”, pod
dawną poezję podstawiono „poezję śmietników / poezję klakierów / poezję
maszyn”. Z rozpadu pojęć kluczowych dla kultury poprzednich wieków: tańca,
modlitwy, sztuki, religii, nauki, poezji, czasu „ocalały” tylko gesty, skonwencjonalizowane formuły zachowań, bezwarunkowe odruchy zapamiętane przez
ludzkie ciało, nienoszące już na sobie odblasku znaczeń wyższej kategorii,
odwołań do innego niż ziemski porządku.
Kazanecki pokazuje w Śmierci uśmiechu Giocondy, że świat współczesnego mu, ale także i nam, człowieka rozpięty jest między pustymi gestami a „pośpiesznym rozkładem formy”. Jedyną dostępną poznaniu formą stał się gest
– ruch, który, zbyt często powtarzany, przestaje znaczyć cokolwiek. Poeta,
będący świadkiem tego rozpadu, opisuje go w swoich wierszach. Zgodnie ze
sformułowanym przez siebie postulatem „poezji sumienia i nadziei” przepuszcza jednak wcześniej to poetyckie świadectwo przez filtr własnego sumienia
i umieszcza je w perspektywie etycznej.
12
„Istnieje nagonka świata na dawną ludzką twarz, nagonka świata na indywidualności ludzkie,
w czasach, kiedy dominuje sztampa”, cyt. fragmentu wypowiedzi Wiesława Kazaneckiego w audycji
radiowej Portrety – Wiesław Kazanecki, dz. cyt.
13
E.H. Gombrich, O sztuce, Wydawnictwo „Rebis”, Poznań 2008, s. 304.
14
Janusz Taranienko
„ Ale ja polskim pisarzem jestem...”
(przy okazji zapisków nowojorskich Wiesława Kazaneckiego)
Wiesław Kazanecki spędził w Nowym Jorku dokładnie 191 dni, od połowy sierpnia 1983 prawie do końca lutego 1984 – jak skrzętnie wyliczył on sam
i podchwycili badacze jego spuścizny, literackiej i piśmienniczej. Piszę „literackiej i piśmienniczej” nie bez powodu, bowiem nie wszystkie teksty pozostawione po śmierci przez poetę są natury literackiej; część z nich, jak właśnie
Notatki nowojorskie, nie była przez niego traktowana jako gotowa do druku.
Książka, przepisywana z rękopisu, wydana przez Książnicę Podlaską w roku
2006 jako VII tom serii In memoriam, jest zbiorem notatek właśnie, o charakterze zapisów zbliżonym do pamiętnika, czy dokładniej: dziennika; zapisów
bezpośrednio opisujących zdarzenia tego dnia, gdy miały one miejsce, lub
odległe od opisywanych wydarzeń o niewielki dystans czasowy.
Nawet z pobieżnej analizy Notatek wynika, że poeta sporządził je dla siebie samego, z prostego, „ludzkiego” powodu – aby nie zapomnieć. Po drugie,
należy przypuszczać, że Kazanecki dokonywał zapisków również w tym celu,
by ewentualnie później, po jakimś czasie, uczynić z nich stricte pisarski użytek. Jestem przekonany, że gdyby był nadszedł ów czas, gdy Kazanecki postanowiłby, że swoimi zapiskami zajmie się po to, by zrobić z nich książkę – to byłby to zupełnie inny utwór, w którym nie znalazłaby się znaczna część wydarzeń
opisywanych przez niego w Notatkach. Ani też znaczna część jego refleksji.
Tekst mój nie ma ambicji analizy wszystkich tematów, jakie zajmują Wiesława Kazaneckiego w Notatkach nowojorskich. Na ile wiem, książka była kilkakrotnie omawiana (przez I. Słomińską oraz – niezależnie – przez D. Sołowieja) na łamach „Bibliotekarza Podlaskiego” (nr 11-12/2005-2006, s. 199-204).
Przytoczeni autorzy opisują głównie to, o czym Kazanecki pisze najczęściej:
o ciężkiej, fizycznej pracy w fabryce Crystal Clear; „o nieludzkim zmęczeniu”
– jak to, nie bez patosu, określił redaktor książki, Jan Leończuk; o stosunkach
pracy w fabryce, głównie zaś o konfliktach narodowościowych pomiędzy Polakami (i samym poetą) a Żydami; o tęsknocie za pozostawioną w kraju rodziną, bliskimi i za samą ojczyzną; o polskiej emigracji zarobkowej w Stanach;
o dokonywanej przez Kazaneckiego próbie rozpoznawania rzeczywistości
amerykańskiej, wykraczającej poza „wakacjuszowski” punkt widzenia, oraz
wreszcie o diagnozie cywilizacji ludzkiej – o tyle, o ile amerykański model
życia konsumpcyjnego miałby stać się wzorcem, ku któremu ta cywilizacja
zmierza. Przytoczony wyżej wykaz to rozpiętość tematyczna książki, na ile to
możliwe, wyliczona od tematów szczegółowych, konkretnych i prywatnych
do coraz bardziej ogólnych. Tutaj – myślę – celna jest uwaga I. Słomińskiej, że,
być może, Kazanecki nie napisałby Końca epoki barbarzyńców, gdyby nie jego
15
osobiste amerykańskie doświadczenie.
Pamiętam dwie rozmowy z Kazaneckim o Ameryce. Pierwsza miała miejsce przed moim wyjazdem do USA, pod koniec 1987, kiedy to wypytywałem
go o nowojorskie realia, mając na względzie przede wszystkim standardowe problemy, spędzające naówczas sen z oczu przyszłym polskim „wakacjuszom”: jak tam jest z pracą, z mieszkaniem i z zarobkami. Drugą rozmowę odbyliśmy po moich 210 dniach Nowego Jorku (i okolic), pod koniec sierpnia
1988 roku. Było to już cztery lata po jego powrocie. Fragment właśnie tej drugiej rozmowy tutaj przypomnę. Wiesław zapytał mnie wtedy, czy napisałem
coś o Ameryce. Gdy odpowiedziałem, że będąc w USA, publikowałem felietony o polskiej emigracji zarobkowej na łamach białostockiego „Kuriera Podlaskiego”, Kazanecki powiedział mniej więcej tak: „Widzisz, o Ameryce to można
albo napisać od razu, na gorąco, albo po wielu latach, kiedy się to wszystko
poukłada”. Nie wiedziałem wtedy, że Wiesiek ma kilka kajetów sporządzanych
na bieżąco odręcznych notatek. Teraz jestem pewien, że – w zamierzeniu –
miały mu one posłużyć jako materiał do książki, której nigdy nie napisał. Tak
więc i z racji teoretycznych, i z powodów biograficznych mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić: Notatki nowojorskie Kazaneckiego nie są dziełem
literackim. Są one co najwyżej niewyselekcjonowanym materiałem do książki - „surówką”. I więcej: zdarzenia opisywane przez poetę w żaden sposób nie
mają fikcyjnego charakteru i z całą pewnością wydarzyły się w świecie rzeczywistym. Podlegają zatem zupełnie innym kategoriom opisu niż te, które zostały zbudowane przez literaturoznawstwo.
Mam zamiar przyjrzeć się nieco bliżej dwóm aspektom Notatek, pominiętym i w przytoczonych wyżej omówieniach, i w moim wyliczeniu. Oba te
zagadnienia zapowiada tytuł bieżącego artykułu – będący nieco zmienionym
fragmentem dialogu z doskonałego Dolorado Edwarda Redlińskiego. Mam
wrażenie, że analiza tych aspektów odpowiada jednocześnie na podstawowe pytanie: dlaczego zarówno Kazanecki, jak i ja sam, jak i Michał z Taplar wytrzymują – w latach 80. – na emigracji zarobkowej w USA tylko około pół roku.
Tym samym sygnalizuję pespektywę tego opisu: uwagi o zapiskach Kazaneckiego (sierpień 1983 – luty 1984) interpretować będę również przez pryzmat
doświadczeń własnych (styczeń – sierpień 1988). Dodam, że w moich osobistych przeżyciach niebagatelną rolę odgrywa Dolorado Redlińskiego (koniec
1984), z którym to utworem zetknąłem się po raz pierwszy dopiero właśnie na
nowojorskim Greenpoincie i który – w wersji kaset magnetofonowych – towarzyszył mi na co dzień w USA, stając się dla mnie swego rodzaju prywatną
„amerykańską biblią”.
Na Notatki należy z całą pewnością spojrzeć w kontekście biografii poety.
Należy uwzględnić, że Kazanecki jest inteligentem, więcej: humanistą (nie zaś
np. lekarzem czy inżynierem), jest nadto pisarzem, a zatem twórcą (nie zaś
16
„konsumentem”) kultury. Jest on w polską, narodową, humanistyczną kulturę
jakby „wrośnięty” - na niej „się ukorzenił” i z niej wyrasta; sam ją także współtworzy, a więc w jakiejś mierze ma wpływ na rozwój „duchowy” przyszłych pokoleń Polaków. A przynajmniej chciałby takie oddziaływanie posiadać – bowiem taka jest misja twórcy kultury. Wiesław przed wyjazdem do USA ma już
wydanych sześć tomików wierszy, ma także za sobą kilkuletnią pracę redaktorską w „Kontrastach” oraz ponad 40 numerów zredagowanego przez siebie
„BIK-u”. Prócz tego, co ważne, jest człowiekiem dojrzałym: wyjeżdżając do NY,
ma ponad 44 lata. „Starego drzewa się nie przesadza”, jak mówi przysłowie.
Kazanecki nie może czerpać soków do życia z gleby, której nie potrafi ani zrozumieć, ani – co ważniejsze – zaakceptować. Jestem pewien: na gruncie amerykańskim łatwiej się asymiluje polski urzędnik, nawet niepracujący w swoim
zawodzie lekarz, nawet inżynier, który pracuje fizycznie jako zwykły robotnik,
w równie ciężkich warunkach – zaś nieporównywalnie łatwiej ci, którzy w Polsce żyli naówczas z ciężkiej pracy fizycznej – mianowicie robotnicy i rolnicy.
Nie tylko dlatego, że ich mięśnie były do wysiłku przyzwyczajone i że bywało,
w kraju również miewali nie najlepsze warunki mieszkaniowe. Głównie dlatego, że ci ostatni byli (i w kraju, i na emigracji) konsumentami dóbr, nie zaś
ich twórcami oraz dlatego, że nie byli humanistami, nie wyrośli z narodowej
historii, tradycji, kultury. Tymczasem Kazanecki również w USA nie przestaje
być pisarzem: wciąż łudzi się możliwością otrzymania stypendium literackiego, do swoich notatek dodaje dopiski w rodzaju: „rozwinąć, uzupełnić, opisać
dokładniej”; czyta polską i amerykańską prasę, sporządza notatki z artykułów,
snuje refleksje na temat kultury, cywilizacji... Pisarz nie jest tym tylko, który
„umie i lubi pisać” – jak stwierdził Dominik Sołowiej we wzmiankowanej na
wstępie recenzji. Pisarz jest przede wszystkim tym, który ma potrzebę, by nie
powiedzieć: przymus pisania – powiedzenia czegoś od siebie innym, podzielenia się swoimi myślami z czytelnikami.
Będę brutalny: do ciężkiej pracy fizycznej oraz do pięciu metrów kwadratowych pokoiku bez okna można się przyzwyczaić. Do zajmującego łącznie
trzy godziny dojazdu i powrotu z pracy też. I nie ma powodu, by z tej przyczyny narzekać: przyjechaliśmy przecież do USA po pieniądze i ten cel zakłada pewne poświęcenia. Nie ma również po co roztkliwiać się nad doświadczanym na własnej skórze „wyzyskiem kapitalistycznym”: przecież mamy to,
co chcieliśmy. Zarobione tutaj dolary mają ogromną wartość w kraju. I nie
ma po co „filozofować”. Należy, jak ciężarowiec, wziąć tę sztangę „na klatkę”
i wypchnąć w górę. Takie jest podejście „prostego człowieka”: pragmatyczne, amerykańskie już przed przyjazdem do Ameryki; amerykańskie – chociaż nowo przybyły „wakacjusz” wcale o tym nie wie, że nim przyjechał, już
po amerykańsku myśli. Tymczasem Kazanecki zadaje sobie pytania: „Co ja tu
robię? Po co tu przyjechałem?” – i oszukując samego siebie, daje na te py-
17
tania wykrętne odpowiedzi: „poznać, zrozumieć, doświadczyć”. A dopiero po
tej zracjonalizowanej sekwencji rozstrzygnięć dopowiada: „zarobić, zaoszczędzić”. Takie pytania są obce 99% polskich emigrantów zarobkowych. Oni nie
mają w tym względzie żadnych wątpliwości: celem wyjazdu są pieniądze.
I drugi aspekt: Polska, a dokładniej: polskość. W emigracyjnej rzeczywistości pojawiają się z niespotykaną dotąd namacalnością problemy, o których
istnieniu można by przed wyjazdem zaledwie przypuszczać. Jest to, przypisane każdemu cudzoziemcowi, piętno jego własnej narodowości. W rodzinnym
kraju poczucie przynależności narodowej jest naturalne – i w jakimś sensie
niezauważalne, „przezroczyste”; na emigracji natomiast, a zapewne szczególnie w nowojorskiej wielonarodowej metropolii, zaczyna ono odgrywać rolę
znamienitą. W jakiś sposób poza kontrolą, wbrew – czy pomimo – deklaracji
i chęci, pobyt w USA wymusza konieczność identyfikacji z Polską. Problemy
„polskiego tygla”, nieobecne w ojczyźnie, okazują się niemałym wyzwaniem.
Szczególnie, że w USA wręcz brutalnie dochodzi do świadomości Kazaneckiego, że rozłam w polskich „stronnictwach” – a co ważniejsze: w umysłach
emigrantów! – nie jest tak banalnie dychotomiczny jak tu, w kraju: nie jest to
podział na tych, którzy są za „komuną”, i na tych, którzy są za Solidarnością.
Tu, w kraju, w latach 80. było prościej i przejrzyściej. Tymczasem na emigracji jest zdecydowanie więcej grupek Polaków niż zwykły mieszkaniec Polski
mógłby wymyślić. I tyleż jest emocjonalnych i racjonalnych relacji do „starego kraju” – i wizji, być może, przyszłej i nowej ojczyzny. Bycie wśród Polaków
w Nowym Jorku wymusza zatem, czy się tego chce, czy nie, opowiedzenie się
za którąś z opcji – a więc tym samym również i przeciw innym. Tam, „za kałużą”, nie ma neutralności; mentalność emigracji (i stałej, z różnych pokoleń
i lat, i zarobkowej) nie dopuszcza sformułowania „kto nie jest przeciw nam,
jest z nami”. Dewizą zacietrzewionych, zachłyśniętych ideologią konsumpcyjną świeżo czy dawno obdarzonych „greencartą” polsko-amerykańskich głów
jest: „kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”. Tam należy się opowiedzieć za
którąś (a więc wbrew pozostałym, a często też i wbrew sobie) frakcją polskiego emigracyjnego tygla. A nikt będąc w kraju nie przypuszczał, że tych frakcyjek może być aż tyle. Sam wielokrotnie słyszałem od Polaków na Greenpoincie: „Nie chodzisz do kościoła, więc jesteś komunistą”. Będąc dalekim od
uogólniających uproszczeń, jest się skazanym na obronę niesłusznych zarzutów. Polskość wśród swoich staje się koniecznością identyfikacji z jakąś grupą.
Przy czym identyfikacja ta jest niemożliwa. Zjawiska swarów, kłótni i nieporozumień wewnątrz polskiej emigracji opisuje Kazanecki kilkakrotnie – fakt, że
nie wyciąga takich jak powyższy wniosków.
Równie nieznośna jest „polskość” wśród obcych. Nie można było przewidzieć przed wyjazdem, że sam fakt bycia Polakiem spowoduje zbieranie cięgów od innych nacji tylko z tej przyczyny, że wśród poszczególnych narodo-
18
wości został ukształtowany jakiś – zazwyczaj negatywny – stereotyp Polaka
(u Kazaneckiego wyrazicielami takich opinii byli głównie nowojorscy Żydzi; ja
zaznałem podobnych doświadczeń również wśród Ukraińców). Kazanecki słyszał od współpracowników w Crystal Clear: „Jesteś Polakiem, więc jesteś komunistą”. Polskość staje się brzemieniem, ciężarem nie do udźwignięcia.
Poczucie wyobcowania, oczywiste w wielomilionowej „stolicy świata”,
wzmagane opacznie pojętą wolnością (wielokrotnie słyszałem z ust Polaków
wypowiedzi: „A co ty myślisz? Tu jest Ameryka! Tu każdemu wszystko wolno!”,
potęguje świadomość samotności. Każdy jest osobny; nie ma – jak w kraju
– niewidzialnej (ale oczywistej!) nici apriorycznego porozumienia pomiędzy
ludźmi. Zatem emigracja powoduje „skazanie na samotność”. Źródłem tejże samotności, oprócz naturalnej odmienności każdego człowieka, jest również i bycie Polakiem... Przykład? Kazanecki opisuje swoje wędrówki po China Town – i... zazdrości Chińczykom. Czego? Posłuchajmy: „Gdy odwiedza się
China Town na Manhattanie, odczuwa się – bardzo wyraźnie – spoistość i solidarność społeczności zamieszkującej tę okolicę. Zapomina się o Nowym Jorku amerykańskim czy wielonarodowym – bo tu, w obrębie tych kilkunastu
ulic – jest on zdecydowanie chiński. Gdybyż tak potrafili Polacy! Greenpoint
jest nijaki, jakby wstydliwie ukrywający swą polskość, niczym nie wyróżnia się
pośród innych /.../ dzielnic Brooklynu” (s. 64). Szkoda, Wieśku, że nie byłeś w
Little Italy, również na Manhattanie, czy w Little Russia na Brooklynie. A nawet w Jamaice na Queensie. Miałbyś, przypuszczam, podobne odczucie jak
w China Town.
Wiesław Kazanecki nie przeprowadził się z greenpoinckiego „Polaczkowa”, nie zmienił pracy – zdezerterował i powrócił do kraju. Zrobił to kilka miesięcy wcześniej, niż pierwotnie zamierzał. Michał z Dolorado również dokonał
rejterady: wrócił do Taplar. Ale bohater Redlińskiego uczynił to w innym celu
– po to mianowicie, by spalić, w dosłownym sensie tego słowa, swoją rodzinną chatę; chatę, w której się urodził i wychował. By zniszczyć swoje korzenie,
uwolnić się od ciężaru swojej polskości, od „ojczyzny-parafiańszczyzny”. Przy
czym perspektywicznie zakładał, że może znowu uda mu się otrzymać amerykańską wizę... Zaś sam Redliński, nawiasem mówiąc, był w USA aż siedem lat
– oznacza to, że potrafił on znaleźć dla siebie modus vivendi.
Powstaje pytanie, czy „uwolnienie się od korzeni” przez polskiego pisarza jest rzeczywiście takim łatwym zabiegiem; czy faktycznie wystarczy spalić
rodzinny dom, by stać się obywatelem świata. Nic takiego wielkiego – chciałoby się powiedzieć: tylko spalić rodzinny dom. Nic więcej, jedynie wyrzec się
siebie. Zaś potem latami łatać swoje rozrośnięte poczucie winy (lub, jeśli kto
woli patetyczne określenia: sterane sumienie), wysyłając do Polski, do rodziny, ciężko zarobione na emigracji pieniądze. Zapewne głównie w tym celu, by
łatwiej było patrzeć w lustro.
19
ŚMIERĆ UŚMIECHU GIOCONDY (fragmenty)
Wiesław Kazanecki
Pierwszy gest — dotykanie
drugi gest — kupowanie
trzeci gest — przeżuwanie
Kellie Everts tańczy
Kellie Everts ścigana smugami świateł z głębi
zadymionej sali
ramiona Kellie Everts wypełniają się nagłym blaskiem
z bioder Kellie Everts opada na scenę wiotka zamieć sukni
piersi Kellie Everts triumfują w starciu z tłumnym
zamszem źrenic
(...)
jej obraz zstępuje do kanałów ku srebrnym ekranom
by głosić Słowo Boże
gest tańca
gest modlitwy
przebacz nam Panie
sześć miliardów butelek codziennie stwarzanych na
obraz i podobieństwo pragnień średniej klasy
(...)
przebacz nam Panie
miejsca w cieniu pod drzewem do wynajęcia z roczną opłatą z góry
przebacz nam Panie
nasze księgi od deski do deski nitowane czernią wielokropków
przebacz nam Panie
samochody przepędzone z Zermatt krztuszące się
rozrzedzonym powietrzem Alp
przebacz nam Panie
nasze małe fiaty rozkołysane w marzeniach nadwiślańskich rodzin
przebacz nam Panie
(...)
gest sztuki
gest religii
Janet Need — zakonnica — śpiewa swój sławny hymn
jej modlitewnik to płyta w milionach egzemplarzy
obracająca się w rock and rollowym
rytmie podaży i popytu
„Modlitwa do Boga” żłobiąca kręte ścieżki na
20
powierzchni ebonitowego krążka
(...)
rozkład sztuki
na artystów i publiczność
na poezję i wiersze
pośpieszny rozkład formy
rozkład treści na słowa i wielokropki
rozkład słów na litery bez prawa i prawo bez znaczenia
(...)
samotni samotni samotni
z okruchami księżyca w dłoniach
z hipotezą dziesiątej planety między
Neptunem a krawędzią świata
(...)
witam cię Sakaitiro Murakami
po dwudziestu siedmiu latach wracającego
z bezludnej wyspy do Hiroszimy gdzie
spędziłeś młodość
witam cię Sakaitiro Murakami
powracającego z bezludnej wyspy do miasta które
żegnałeś ongiś ze łzami w oczach
napromieniowany cząsteczkami gamma
witam cię Sakaitiro Murakami
powracającego z bezludnej wyspy do miasta gdzie
zginęli wszyscy twoi najbliżsi
(...)
wiersze resztkami kredy spływające z murów wrażliwe
na deszcz
wiersze z wagonów metro pośpiesznie znikające
w tunelach między przystankami
wiersze z wilczym biletem
poezja śmietników
poezja klakierów
poezja maszyn
(...)
przebacz nam Pani
Piętę Michała Anioła zamordowaną w głównej
nawie bazyliki
(...)
komputery z kompleksem Edypa uzbrojone
w cierpliwą pamięć notującą na taśmie nasz
każdy fałszywy gest
przebacz nam Pani
śmierć twojego uśmiechu Giocondy
odbędzie się uroczyście
21
Wiesław Kazanecki
NOTATKI NOWOJORSKIE (fragmenty)
Sobota, 24 września
„Józek mówi, że niektórzy zatrudnieni w Crystal Clear Polacy mają mu za złe,
że przyprowadził mnie do tej fabryki.
- Zazdroszczą ci – twierdzi Józek – oni przez pół roku po przyjeździe osiedli
w nowym Jorku bez pracy, a ty od razu miałeś szczęście i nie jesteś do tyłu.
Takim właśnie najtrudniej przychodzi tu wybaczenie. Chcieliby, aby każdy
kto przyjeżdża po nich, powtarzał w takim samym albo w jeszcze gorszym
stopniu ich własny los.
- Jesteś za miękki w Ameryce i za bardzo wierzysz w dobre intencje ludzi twierdzi Józek. Każdy z Polaków zniszczyłby drugiego, gdyby zobaczył w tym
jakąś korzyść dla siebie”.
Środa, 5 października
„Polska jest Polską i będziemy do niej wracali niezależnie od jakiegokolwiek
względu. Tu, daleko od kraju, pojęcie „Polska” jest dla nas poza jakąkolwiek
polityką. Pragniemy, aby nagrodę otrzymał Wałęsa, bo to po prostu Polak.
Bliższy jest nam bez porównania od kogokolwiek, kto Polakiem nie jest.
Jeśli Polak otrzyma tę nagrodę, będziemy czuli się wyróżnieni również i my
wszyscy tu – w obcym mieście, pośród obcych. Znikają tu różnice między
Polakami. I to nie tylko polityczne wszystkie. Nauczyciel czy urzędnik jest
tu – pośród innych Polaków – na równi z robotnikiem czy chłopem. Pisarz
i półanalfabeta czują się serdecznie zbratani wspólnym losem daleko od kraju.
Zbratani wspólną pracą, cotygodniowymi czekami, myśleniem o rodzinach
w kraju, obliczaniem miesięcy, które dzielą ich od powrotu do domu (...) Nie
rozmawialiśmy już więcej na ten temat, bo nawet tu wiadomo, że tegoroczny
Nobel jest w pewnym sensie sprawą polityczną. A o polityce nie rozmawialiśmy
nigdy. Tu dla nas Polska jest Polską. Polityka jest polityką. Dwa niezależne od
siebie, w naszym odczuciu tu, teraz, całkiem różne pojęcia”.
Poniedziałek, 12 grudnia
„Żegnaliśmy dzisiaj Edka. W jego mieszkaniu na Driggsie (naprzeciw kościoła
św. Stanisława Kostki) zebrało się chyba pół Łomży, Wysokiego Mazowieckiego
i okolic. Chyba 20 chłopa (dosłownie chłopa, gdyż znakomita ich większość
to rolnicy). Chyba z 50 ludzi, z czego połowa – również z dolarami, to
przyjacielska poczta, którą Edek zawiezie od nich do rodzin i najbliższych w
Kraju. I jak tu wierzyć pomówieniom, że za granicą „Polak Polakowi wilkiem”?!
(opisać szerzej ten pokój, 3 telewizory, radio, książki). Edek w koszuli na
zatrzaski, z wąsem, dużym brzuchem i jego znajomych – chłopów – jak
po chłopsku obracali koperty w rękach, dając mu je. Opisać te rozmowy,
22
o nowych przepisach dolarowych; wielka ufność w to, że w Polsce nic i nikt nie
skrzywdzi ich naprawdę; „tu straszna propaganda, że źle, że demonstracje, że
będą zabierać dolary, ale kto w to wierzy? Ta propaganda jest jeszcze gorsza
niż w Polsce – tylko w drugą stronę”.
Piątek, 27 stycznia
„Jedyny Bóg, jakiego uznaje Ameryka, to „production”. Ani chrześcijański, ani
żydowski, ani żaden inny Bóg nie jest tu tak ważny, jak „produkcja” właśnie.
Sam potakuje smutno.
- To prawda, co powiedziałeś - mówi.
A ja dodaję w myślach:
- Nie, to nie „produkcja” jest Bogiem. Bogiem jest tu – jedynym, o władzy
niepodzielnej – Dolar. Ten Bóg – Dolar przebywa w niebie (albo raczej
w piekle) zwanym „production”. Co to za Bóg , który przebywa w piekle! W
piekle przebywa szatan. A więcej niż pół ludzkości (zwłaszcza Ameryka) uważa
go za Boga. Z tej pomyłki wyniknąć może tragedia dla świata. Z tego błędnego
koła: produkcja – konsumpcja – marnotrawstwo. Wzrost jakiegokolwiek z tych
elementów powoduje natychmiast wzrost pozostałych.
Czym jest dobrobyt - myślę! Czy szaleńczy, niemal już samosterujący
wzrost wszystkich trzech elementów owego błędnego koła? Gdzie są granice
dobrobytu (a także produkcji), po przekroczeniu których rozpoczyna swój
bieg szaleńczy owo błędne koło? Gdzie jest ta granica, po przekroczeniu
której człowiek pracuje (i produkuje) już głównie po to, aby wyrównać koszty
nadmiernej konsumpcji i nadmiernego marnotrawstwa? Jaką drogą (czy
tylko ekonomiczną?) powinna pójść ludzkość, by uniknąć przekraczania owej
granicy?
Nie będzie chyba przesady w twierdzeniu, że spośród wszystkich
towarów na nowojorskich wystawach, trzy czwarte to przedmioty, które
właściwie wcale nie byłyby człowiekowi potrzebne – do osiągnięcia
prawdziwego dobrobytu. I na czym polega właściwie ten „dobrobyt”?
Czy tylko na konsumpcji? Na posiadaniu? Cóż z tego, że konsumuję,
posiadam „dużo”, jeśli na co dzień – pracując właśnie jak niewolnik w piekle
owej „production” – wprzęgnięty jestem w owo błędne koło jałowego
wyścigu między wytwarzaniem a marnotrawieniem? Na „dobrobyt” w tym
najogólniejszym, nie tylko konsumpcyjnym sensie, stać mnie tylko od święta.
Czy taki „świąteczny” dobrobyt nazwać można prawdziwą „prosperity”? Często
zresztą nowojorczyk rezygnuje z tego – pracuje w czasie urlopu, w czasie
świąt, stuka owe „overtimy” jak zdrowaśki ku chwale swojego mitycznego
„dolara” zapisywanego ciągle rosnącą liczbą na czeku bankowym. Ten
absurd błędnego koła jest wyraźnie widoczny właśnie tu, w Ameryce, gdzie
„dobrobyt” tak właśnie rozumiany osiągnął rozmiary chyba najwyższe, a wiec
najbardziej „przejrzyste” ze wszystkich krajów świata. Ale to droga donikąd –
może tylko do samozagłady, nawet bez wojny”.
23
Krystyna Konecka
O Wiesławie...
„Zawsze zwrócony byłem na zewnątrz. Kochałem prze­bywanie wśród
ludzi, nawet anonimowych. I bardzo mnie los tych ludzi zawsze obcho­dził.
Może dlatego, że mój egoizm odkrył, iż los jednost­ki zależny jest od losu in­
nych ludzi, a w szerszym kon­tekście — świata”. To jedno z wyznań Wiesława
Kazaneckiego, Poety, którego odejście ludzie z jego otoczenia odczuli bar­dzo
boleśnie.
Nie ośmieliłabym się użyć stwierdzenia, iż należałam do grona przyjaciół
Wiesława. Na przyjaźń pracuje się przez długie lata i na co dzień. A myśmy zna­
li się zaledwie przez dekadę, od czasu do czasu wymieniając poglądy na temat
twórczości własnej lub uniwersalnych prawd o literaturze. Pomiędzy tym zawsze
trafiała się warta za­notowania perełka Jego przemyśleń: kilka pobłażliwych słów
odnośnie ludzkich ułom­ności lub, maskowana spoko­jem, irytacja wobec wszech­
obecnych absurdów.
Mieszkaliśmy na białostoc­kim osiedlu Bacieczki. Jego los przerzucił tutaj
z wysep­ki szczęśliwości i dzieciństwa na ulicy Bema, mnie — z po­łudniowych an­
typodów kraju. Zadziwiające, jak bardzo On, białostoczanin rozkochany w tym
obszarze, potrafił zrozu­mieć moje tu wyobcowanie. Było kilka takich wspania­
łych rozmów na prozaicznym przy­stanku autobusowym przy uli­cy Produkcyjnej,
gdzie w porze po godzinach szczytu zawsze czekania wystarczało na dłuższą po­
gawędkę. Miesz­kańcy osiedla z sympatią kła­niali się sąsiadowi, którego spośród
wszystkich wyróżnia­ła najwyższa postać i charak­terystyczny, szydełkowany zie­
lony beret.
Zdarzało się, że z wieczor­nych biesiad literackich wracaliśmy razem. Pamię­
tam, że Białostocka Wiosna Literacka 1986 roku zakończyła się w Klubie MPiK
bardzo późno. Na naszą „wieś” wróciliśmy taksówką. Kilka sekund wcześniej wy­
siadający Wie­sław nie został dopuszczony do płacenia za kurs, więc potem wciąż
sumitował się, że nie ma okazji do rewanżu. Boże, gdybyśmy mieli tylko takie pro­
blemy… Wielu swoim przyjaciołom obiecał dedyka­cje w książkach, nie mógł
przypuszczać, że tak szybka i tak nieoczekiwanie krótka będzie Jego ostateczna
trasa — kondukt na cmentarz św. Rocha. Kiedyś, w moim domu podpisał swoją
„Śmierć uś­miechu Giocondy”: „...z ser­decznymi pozdrowieniami przez opłotki —
Wiesław Kazanecki czyli tułacz”.
On przyjmował do druku w Krajowej Agencji Wydawniczej kolegów po pió­
rze i moje wiersze, nie szczędząc słów aprobaty i uznania. Rewanż zdarzył się
w warunkach tra­gicznych: w dniu śmierci Wiesława na mnie spadła po­winność
napisania epitafium na łamy gazety...
24
O śmierci Wiesława dowiedziałam się przez telefon. Potem dzwoniłam do
innych znajomych – było to dla mnie wstrząsające przeżycie. Próbowałam to ja­
koś z siebie wyrzucić: napisałam pamięci Wiesława wiersz, który nigdy nie został
opublikowany. W magazynowym wydaniu „Gazety Współczesnej” ukazały się
wspomnienia Jego przyjaciół, niektórych jeszcze z piaskownicy. Należał do nich
Krzysztof Tur, który pracował jako grafik w Krajowej Agencji Wydawniczej razem
z Wiesławem, a potem założył wydawnictwo „Łuk”. W trzy lata później „Łuk” wy­
dał mój tom sonetów „Cisza”, za który otrzymałam nagrodę… im. Wiesława Ka­
zaneckiego.
W pierwszą rocznicę śmierci Poety ukazał się w „GW” mój reportaż pt.
„Wrócę z dalekiej podróży”. Pani Halina Kazanecka przyjęła mnie bardzo gościn­
nie: mogłam chodzić po pokojach, zaglądać do szuflad, gdzie zostały jeszcze nie­
publikowane wiersze oraz książki, które wcześniej znałam. Pani Halina wspomi­
nała, jakim jej mąż był człowiekiem, takim zwyczajnym w domu... Po paru latach
napisałam także artykuł: „Poeta z Kosmicznej”, opatrzony zdjęciem bardzo przy­
stojnego, wysokiego i młodego człowieka obok pięknej dziewczyny. To był Poeta
i Jego żona, Halina.
Co prócz tych paru wspomnień udało mi się zachować? Dwa unikalne
zdjęcia. Fotoreporter Zdzisław Lenkiewicz zrobił je podczas odwiedzin Wiesława
Kazaneckiego w naszej redakcji. Poeta siedział na krześle, ja stanęłam obok...
To są dla mnie bezcenne pamiątki.
25
***
Na słonecznym przystanku, w dzielnicy zielonych,
wśród kosmicznych opłotków te wiersze jak ciernie.
Mglisty uśmiech Giocondy, my nieskazitelni.
Tylko ten krzyk po nocach z piersi wyzwolony.
Dzień umierał jak banał i nagle, ten dzwonek.
Słowa spoza planety szybkostrzelną serią.
Nigdy dotąd telefon nie trafił mnie celniej
roztrzaskując ład serca zmierzchem oswojony.
Cisza skuta obręczą nagłych słów bez znaczeń.
Ostatnia dedykacja z podpisem Tułacza,
czy przetrwa te epokę barbarzyńskiej mafii?
Jakże reanimować pustkę po poecie?
W osłupiałym milczeniu, w rozbitym sonecie
szarpię się z epitafium…
Krystyna Konecka
26
Waldemar Fiedorowicz
Lepiej, żeby było źle, niż gdyby było choroszo
W końcu listopada 1981 r. wziąłem dzień urlopu. Musiałem zostać w domu
z chorym ojcem. Matka z bratem pojechali do Gdyni po wracającą „Batorym”
z Londynu siostrę. Wybrali się żukiem z sąsiadem, bowiem dostaliśmy list, że do
Polski wiozą dużo bagażu – wszystko, czego w sklepach nie było. Jesienią 1981 r.
nie było nic. Były za to kartki... Nawet gazety dostawało się tylko z rana. Na popo­
łudniowe godziny zostawała „Trybuna Ludu”, „Żołnierz Wolności” i jeszcze jakieś
tytuły, których w stanie wojennym nie zawieszano.
Następnego dnia w pracy, gdy powiedziałem, że dostałem parę egzemplarzy
paryskiej „Kultury” i książki, Kazanecki zainteresował się natychmiast i zapytał, czy
mu je pożyczę. Najpierw zaniosłem gazety – kilka egzemplarzy „Dziennika Polskie­
go” czy też „Tygodnika Polskiego”, nie pamiętam dokładnie tytułu, ale były to pu­
blikacje wydawane przez londyńską Polonię. Przywieziona prasa oddawała życie
polskiej społeczności żyjącej w innych – londyńskich realiach. Choć ludzie ci byli
polskimi patriotami, w Polsce nie chcieli mieszkać. Odwiedzać – owszem, pomagać
– jak najbardziej. Nie zachęcali przyjeżdżających wówczas Polaków do emigracji.
W jednym z numerów znalazłem reportaż ze Lwowa. W innym, ze środkowoazja­
tyckich republik ZSRR, autorka – polonijna dziennikarka – odnajdywała Polaków
i polskie ślady, podkreślając antypolskość radzieckich władz, pisała o zacieraniu
wszelkich śladów polskości, które i tam się znajdowały. Informacje o naszym kra­
ju miały charakter depesz agencyjnych, a sytuację omawiali komentatorzy w krót­
kich, celnych felietonach, z londyńskim dystansem i brytyjską powściągliwością.
27
Gazety te były dla nas o tyle ciekawe, że ówczesne władze, podkreślając róż­
nice ideologiczne między PRL a Zachodem, usiłowały zbudować różnicę mental­
ną, która w istocie nie istniała. Kazanecki odgadywał ów propagandowy zamysł.
Kiedyś stwierdził, chyba podczas wędrówki z pracy na przystanek, że przemiany
października 1956 przeżył świadomie, jako student polonistyki.
Gdy oddawał mi gazety powiedział:
– Przeczytałem od deski do deski, łącznie z ogłoszeniami.
Ja zaś kładłem na jego biurko następną partię druków.
– Czarną księgę cenzury znam. Ten numer „Kultury” czytałem – mówił.
Wziął dwa następne, a po chwili i ten, którego w pierwszej chwili nie chciał,
położył na wybranych książkach. – Czy trudno było je przywieźć? – zapytał.
Odpowiedziałem, że nie i że Polakom z kraju polskie książki w jednej z lon­
dyńskich księgarń dawano za darmo. Musieli je tylko przetransportować. Celni­
cy nie mieli wówczas nic do roboty, przewieźć można było wszystko, wywieźć nie
było czego. Czasem podkradali maszynki do golenia, kawę, słodycze, papierosy
czy kosmetyki. Pasażerowie „Batorego” na to nie reagowali, bowiem najczęściej
wśród bagaży wieźli inne przedmioty, takie jak książki czy czasopisma, których
na granicy nie chcieli pokazywać.
Na określenie takich postaw celników Kazanecki miał swoje własne określe­
nie: „Oni mają dusze niewolników”.
– Przemoc parowozem rewolucji, a pała jego maszynistą – zażartowałem
w pewnym momencie.
– Jak pan powiedział? – zapytał.
Powtórzyłem.
– Wczoraj była w telewizji sztuka pt. „Polszewicy”, w której kilku rewolucjonistów
zastanawiało się, jak wprowadzić terror wobec oponentów i jednocześnie zabez­
pieczyć się przed nim w ten sposób, aby ustawodawców nie dotknąć. Pod postacie
w sztuce można było podłożyć konkretne nazwiska ludzi, którzy zostali wymordo­
wani w trakcie czystek stalinowskich – relacjonowałem spektakl telewizyjny.
Kazanecki zainteresował się tym natychmiast.
– Szkoda, że nie oglądałem. Ale to nie był teatr telewizji?
– Nie – odpowiedziałem. – Być może przygotowano spektakl dla tej audycji, ale
ktoś ważny sprzeciwił się emisji i wyemitowano go późną porą. Napisy przesunęły się
przez ekran tak prędko, że nie zdołałem odczytać nazwisk twórców spektaklu.
Pomimo ogromnych trudności w zaopatrzeniu sytuacja naszego pisma napa­
wała ogromną nadzieją. Uzgodniono z nami, że wydawcą „Zdarzeń” Białostockie­
go Informatora Kulturalnego zostanie Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa
– Książka – Ruch”, największy, a właściwie jedyny koncern prasowy w PRL. To przejście
uważaliśmy za przyjazne i rozwiązywałoby ono wszystkie problemy wydawnicze.
Kazanecki krzywił się trochę na takie „wyjście” z sytuacji, ale wiedział, że
innej możliwości nie ma. Otrzymaliśmy również propozycję zostania wydaw­
nictwem Solidarności, ale była ona niekonkretna i pozostała w sferze planów
28
odkładanych na lepsze czasy.
Od kilku miesięcy nie było żadnej ingerencji cenzury. Wszyscy partyjni pracow­
nicy redakcji, w liczbie trzech, opuścili nas. Przyszedł natomiast znakomity, ambitny
grafik – Dymitr Grozdew. Wraz ze wspaniałą – jak na ówczesny poziom poligrafii –
szatą graficzną postanowiliśmy zamieszczać mniej, ale za to lepszych tekstów oraz
wychodzić śmielej poza białostockie opłotki i poszerzać nasze horyzonty. Czytelni­
cy doceniali nasze starania i zwrotów praktycznie nie było. Pismo zdobyło rynek.
Białostockie RSW miało kupić pismo, które było dziełem zespołu i Woje­
wódzkiego Domu Kultury (obecny WOAK - przyp. red.). Podobnie jak parę lat
wcześniej „Kontrasty”. Obydwa te pisma zakładał Wiesław Kazanecki. W „Kontra­
stach” był sekretarzem redakcji, w „Zdarzeniach” Białostockim Informatorze Kul­
turalnym – redaktorem naczelnym. Pierwszym wydawcą „Kontrastów” było Bia­
łostockie Towarzystwo Kultury i nie wolno o tym zapominać, jak również o tym,
że Wiesław Kazanecki przez całe życie uczestniczył w pionierskich okresach po­
wstawania białostockiego środowiska literackiego, białostockiego czasopi­
śmiennictwa, białostockich wydawnictw.
Krótko przed stanem wojennym Kazanecki wygrał wybory. Został przewodniczą­
cym czy też, jak twierdzi Krzysztof Tur, jednym z trzech współprzewodniczących Ko­
mitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, mającego na
celu intelektualne wspieranie reform, których domagała się Polska. Organizacja, która
ukształtowała się przed stanem wojennym, nie zdążyła podjąć szerszej działalności.
Już nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Kazanecki sprawuje rząd dusz, że
stał się autorytetem nie tylko na białostocką miarę. Przejawiało się to w ten sposób,
że na jego biurko trafiały licz­
ne zaproszenia oraz teczki
z wierszami, czasem prozą.
Przez cztery lata pra­
cy w redakcji przyzwycza­
iłem się do tego, że część
z nich trafiała do mnie,
abym umieszczał je w spisie
treści i makietach. Teraz wę­
drowały do innych wydaw­
nictw, proszono Kazanec­
kiego o ocenę, opinię, listy
polecające do wydawnictw.
Wcześniej często ze
swoim rozmówcą wchodził
do mnie, przedstawiał go
i wraz ze słowami „Pan bę­
dzie u nas drukował” poda­
wał maszynopis.
29
PORTRET Z NAGONKĄ
brzegi włosów skłębione
do kłębka podąża zmierzch
cień kładzie się na wargę
jak ptak do gniazda się wysmukla
by wagę skrzydeł złożyć
jej szale stulić po sobie
przecież ważyć przestała nawet twarz moja
wytrącona z oblicza
z tomu: PORTRET Z NAGONKĄ (1969)
30
ZNAK PAMIĘCI
Jan Witan
Miałem zawsze legiony znajomych, kolegów, kumpli i „otoczaków”. Ale Przy­
jaciół tylko kilku. Przed wszystkimi był Wiesiek, a teraz pozostał mi tylko Jan Zdzi­
sław Brudnicki. Kiedy ostatni raz widzieliśmy się z Wiesławem podczas Warszaw­
skiej Jesieni Poezji we wrześniu ‘88, mówił mi: „Jesteś chory, wyłączony z życia
literacko-uniwersyteckiego, ale pamiętaj, że masz naprawdę jedynego przyjacie­
la, w którym możesz zawsze szukać punktu oparcia – jest nim Zdzisiek. Szliśmy
wtedy Traktem Królewskim w stronę dworca Powiśle, z którego jeżdżę do Mila­
nówka. Był z nami wspaniały Żyd –„wieczny tułacz” Aleksander Rozenfeld, który
wreszcie gdzieś w Polsce odnalazł swe miejsce na ziemi. Prosiłem wówczas Wieś­
ka, by mojemu synowi Łukaszowi, który pasjonuje się futbolem (od czasu, kiedy
w ‘87 r. byliśmy w Stuttgarcie na meczu miejscowej drużyny z Bayernem Mona­
chium) kupił proporczyk i znaczek klubowy wówczas już pierwszoligowej Jagiel­
lonii. Żegnając się z Nim, narzekaliśmy na podupadnięcie Warszawskiej Jesieni
Poezji. Nie wiedziałem, że po raz ostatni widzę tego wspaniałego dryblasa, któ­
ry swym wyglądem przypominał znanego aktora Józefa Nowaka. Na początku
roku ‘89 przebywałem na leczeniu w Klinice WAM w Łodzi i tu żona przekazała
mi telefonicznie wiadomość o nagłej Jego śmierci. Płakałem rzewnymi łzami, nie
mogąc uzmysłowić sobie absurdalnej figury Jego losu. Gdy wróciłem do domu,
czekała na mnie Jego przesyłka polecona z 22 stycznia, a zawał serca powalił Go
wieczorem 1 lutego. Przesyłkę tę przyjąłem jakby pochodziła zza grobu. Zawie­
rała list i wydany własnym sumptem w maszynopisie ostatni zbiór Jego wierszy
Koniec epoki barbarzyńców z dedykacją dla mnie. List i dedykację muszę przyto­
czyć, bo mówią one o Wieśku i naszych relacjach więcej i piękniej, niż mógłbym
to sam przedstawić.
Oto list:
Białystok, 22 stycznia 1989 r.
Drogi Janku,
z listami kuleję jak zawsze, wybacz więc to kilkumiesięczne spóźnienie. Ale pamię­
tam o wszystkim, co mówiliśmy jesienią w Warszawie. Proporczyków ani znacz­
ków Jagiellonii nie udało mi się jak dotychczas zdobyć, mimo że zaangażowałem
w to Rafała i Łukasza (synowie Poety – przyp. J.W.), którzy od czasu do czasu
też wściekle kibicują. Może więc wiosną, gdy zaczną się już nowe mecze, uda się
wreszcie zdobyć i prześlę Ci „jagiellońskie” odznaki.
Myślę, że wkrótce otrzymasz też coś od nas (z KAWwc) do zrecenzowania.
Redaktorzy pamiętają Cię tu i RZETELNIE cenią Twoje zdanie (pisałeś ongiś kilka
recenzji dla nas). PSUJE MI SIĘ wciąż zdrowie, od początków stycznia coś nie w po­
rządku jest z sercem, lecz najważniejsze jest, Janku, ŻEGLOWANIE!
Egzemplarz Końca epoki..., który Ci przesyłam, już od bardzo dawna był
31
przeznaczony dla Ciebie i po prostu CZEKAŁ tu sobie. Kto jak kto, ale Ty przede
wszystkim powinieneś go MIEĆ.
Wybacz tylko, że takie RĘKODZIEŁO
Pozdrawiam Cię najserdeczniej – Ciebie i Twoich Najbliższych
Wiesław
Dedykacja na tomie, o którego sensacyjnej formie i edycji przez zniecier­
pliwionego terminami wydawniczymi autora doszły mnie echa prasowe w RS,
brzmi „Jankowi Witanowi, który BYŁ JAKŻE PRAWDZIWIE u początków mojego
pisania - z przyjaźnią i ZNAKIEM pamięci – Wiesław, Białystok, niedziela 1987 r.”.
Tomik był wydany w ‘86 r., a zadedykowany w roku następnym, kiedy prze­
bywałem poza krajem, a jednak Wiesław od ręki i za pamięci przeznaczył go dla
mnie. Na okładce był rysunek z proroczym napisem FINIS. Zacząłem moją narra­
cję o autorze „Śmierci uśmiechu Giocondy” od tragicznego finału, który mi uzmy­
słowił wyraziście, jak wiele nas łączyło i jak długo wspólnie żeglowaliśmy, po­
konując długie drogi czasu i przestrzeni. Teraz więc pora rozpocząć da capo al
fine...
Poznałem Go w Białymstoku, w redakcji „Kontrastów”, gdyż Tadeusz Chudy
zaaranżował nasze spotkanie jako przedstawicieli „Poezji” z zespołem tego mie­
sięcznika, kierowanym przez Krystynę Marszałek. Potem mieliśmy wspólną dys­
kusję o poezji współczesnej w KMPiK. Wiesław był wówczas po studiach w Opolu,
był debiutantem, autorem zbiorku wierszy wydanego w Katowicach pt. „Kamień
na kamieniu” 1964. Wiesław Myśliwski nie miał żadnych skrupułów, kiedy nada­
wał swej głośnej powieści ten sam tytuł. Miał potem natomiast te skrupuły sam
Kazanecki, gdy zamierzał jeden ze swych tomików zatytułować Scena obrotowa. Ubiegł go w tym jednak Mieczysław Jastrun i Kazanecki ze swego zamiaru
zrezygnował.
Wkrótce spotkaliśmy się ponownie na renomowanym wówczas Ogólnopol­
skim Festiwalu Poezji w Łodzi, którego współorganizatorem był uroczy prozaik,
pan Wiesław Jażdżyński. Wiesiek otrzymał nagrodę za dwa wiersze, z których je­
den nosił tytuł Wciąż posuwamy się naprzód. Natychmiast opublikowałem je
w „Poezji”. Po Łodzi wałęsaliśmy się nocą, upojeni majem, młodością i niekończą­
cymi się rozmowami o poezji. Szczególnie o Miłoszu, którego Światło dzienne,
wydane przez Instytut Literacki w Paryżu, pożyczyłem Wiesławowi na dobrych
kilka lat. Rozmowa o poezji zawsze go podniecała i z emocji jąkał się. Świadkiem
kolejnego sukcesu byłem w Lublinie, gdzie wygrał „Konkurs o laur Józefa Czecho­
wicza”, otrzymując nagrodę pieniężną i piękne pióro z lekkiego metalu, stylizo­
wane na pióro gęsie. Z pięknego renesansowego wnętrza, w którym mieściło się
Muzeum im. Czechowicza, „dyrektorowane” pieczołowicie przez Józefa Wiesła­
32
wa Ziębę, udaliśmy się z laureatem pieszo do akademika UMCS, gdzie w towa­
rzystwie poety Mariana Janusza Kawałki, późniejszego szefa jednej z restaura­
cji, uczciliśmy sukces Wieśka butelczyną Jacka (czytaj „Soplicy”). Wiesiek był tak
opiekuńczy, że prawie przez całe miasto odprowadził mnie o północy na nocny
pociąg do Warszawy. W 1969 r. Kazanecki opublikował swą najlepszą książkę po­
etycką pt. „Portret z nagonką”. Omówiłem ją w majowym numerze „Poezji” z ‘70
r. W swym tekście położyłem nacisk na to, że Kazanecki uprawia poezję obrazów
językowych, przypominających do złudzenia kadry z głośnego filmu Jacopettie­
go „Mondo cane”. Wyjątkową trafność tej paraleli docenił i podkreślił w „Życiu Li­
terackim” Stanisław Balbus (w cytowanym liście Wiesław zaznacza, że „byłem
prawdziwie” przy początkach Jego pisania. A więc moja recenzja usatysfakcjono­
wała Go). W latach następnych tylko ustnie towarzyszyłem Jego zamysłom i re­
alizacjom twórczym. Przyjąłem bowiem zasadę, którą On zrozumiał, że nie będę
pisał o przyjaciołach, by nie być posądzonym o stronniczość i kumoterstwo.
Na początku lat 70. Wiesiek często bywał w Warszawie. Zatrzymywał się
w hoteliku ZLP na Krakowskim Przedmieściu bądź u mnie, na Staffa, gdy byłem
sam. Często też zaglądał do redakcji. Był naprawdę kochającym mężem i ojcem
dumnym ze swej rodziny, troszczącym się o jej stabilizację. W tym celu własnymi
siłami wybudował z bratem domiszcze na ulicy Kosmicznej. W ‘68 r. byłem jeszcze
w jego starym, drewnianym domu rodzinnym. Jesienią ‘73 roku podejmował nas,
„nowowyrazowców” (Jarek Markiewicz i Zdzich Brudnicki), wraz z bardzo sympa­
tyczną żoną Haliną, nauczycielką, już w nowym domu. Zorganizował nam bar­
dzo udane spotkanie w klubie studenckim. Tylko raz byłem na Wiesława trochę
rozżalony. Leciał na saksy do USA i nie chciał wziąć paru upominków, w tym ko­
lorowego pasiaka dla rodziny mojej żony. W latach następnych, gdy byłem za­
absorbowany pracą na uczelni i w redakcjach, obroną doktoratu, rodziną, na­
sze kontakty stały się trochę rzadsze, ale sporo korespondowaliśmy ze sobą. Dziś
mam ogromny żal w sercu, że w epoce telefonów nie doceniłem świadectwa jego
listów i gdzieś je zaprzepaściłem z powodu przeprowadzek osobistych i redak­
cyjnych. Wiele jego listów miało charakter miniesejów o poezji. Być może uda mi
się je jeszcze kiedyś odzyskać i odnaleźć, raz namówiłem go na publikację eseju
o Morsztynie. Niestety, nie udało mi się skłonić go do druku szkicu, który czyta­
łem tylko w maszynopisie. Kazanecki podpatrzył kapitalną sprawę w ówczesnej
młodej poezji, a mianowicie jej pojęciowość i brak konkretu. Byli poeci ptaka, ryby
i żaden z nich nie potrafił nazwać żadnego ptaka np. orzeł, ryby np. pstrąga. Wie­
siek napisał tekst prześmiewczy o poetach „drzewnych”, którzy z pewnością nie
umieliby odróżnić lipy od cyprysu. Myślę, że w papierach zostało po nim jeszcze
sporo wierszy i niedrukowanych prób krytyckich. W roku 1981 r. Wiesław zapro­
sił mnie, moją panią i syna do siebie. Wtedy poznał mnie z kilkoma fascynujący­
mi młodymi pisarzami i m.in. z krytykiem Waldemarem Smaszczem. Przy okazji
33
miałem wygłosić referat na Białostockiej Wiośnie Kulturalnej pt. „Chłopcy, co mie­
li poprzedników w Wilnie” (o poetach pokolenia „Współczesności” w 25. roczni­
cę debiutu). W dniu tej sesji krytyczno-literackiej nadeszła wiadomość o śmierci
Prymasa Tysiąclecia Stefana Kardynała Wyszyńskiego. Mieliśmy imprezę odwo­
łać na znak żałoby. Przyszło jednak dużo ludzi, nie chcieliśmy sprawić im zawodu.
I właśnie za przyzwoleniem słuchaczy uczciliśmy pamięć Jego Eminencji długim,
skupionym, solennym milczeniem na baczność. A potem wszystko potoczyło się
już normalnie. W moim referacie najbardziej spodobał się Wiesławowi leitmotiv
związany z osobą prof. Kazimierza Wyki jako krytyka pokoleniowego.
Wiesław pracował już wówczas w białostockim oddziale KAW-u. Myślę, że
jeszcze kilku poetów zawdzięcza moim recenzjom publikację swych debiutów,
np. sonety Krystyny Koneckiej, oraz kolejnych książek poetyckich (Jan Leończuk,
Hatif-al-Dżanabi - Irańczyk pracujący na UW, Stefan Kamiński).
Państwo Kazaneccy rewizytowali u nas całą rodziną w drodze powrotnej
z wczasów. Przyjęliśmy ich równie gościnnie, jak oni nas. Wtedy Wiesław gorąco
namawiał mnie do porzucenia belferki i poważnego zajęcia się pisarstwem.
Mógłbym jeszcze dalej snuć wspomnienia, ale coś każe mi już przerwać ten
wątek medytacji i zakończyć je pięknym nekrologiem poetyckim, który napisał
Wiesławowi Krzysztof Gąsiorowski w wierszu zatytułowanym Przyjdzie też i po
mnie Wiesiek Kazanecki:
Postanowiłem posprzątać w mieszkaniu
przetrzeć biblioteczne półki,
pobieżnie i pośpiesznie, byle jak, tam
tylko gdzie widać...
Wybacz mi Wieśku
– miesiąc przeminął od twojej śmierci
a ja jakbym zapomniał, że
już na zawsze pozostaniesz dryblasem.
Zetrę kurze i proch i z wyższych półek,
z miejsc, gdzie mógłbyś zajrzeć,
gdy już przyjdziesz po mnie.
Wiesławie, obwieszczałeś koniec epoki barbarzyńców. Wiem, że kiedyś przyj­
dziesz po mnie, ale wtedy w naszym kraju kultura już umrze i zacznie się prawdzi­
wa epoka barbarzyńców, którzy nie będą wchodzić do Ogrodu Poezji.
(tekst wspomnienia, będący w posiadaniu Pani Haliny Kazaneckiej)
34
NAWET TY JEJ NIE WIDZISZ
Może ją wiatr pochwycił i ukrył
w skalnej szczelinie?
Niweczy ją przypływ fali,
gdy podchodzę zbyt blisko brzegu,
urzeczony złudzeniem spokojnego
morza.
I nie ufam już słowom:
ziarnko piasku,
ślad stopy.
Moją miłość do ciebie ukryłem
w zakamarkach lęku
przed głodem świata.
Nawet ty jej nie widzisz
i płaczesz.
z tomu: LIST NA SREBRNE WESELE
(1989)
WYBACZ, ŻYCIE
Wybacz, życie, że patrzę na ciebie
przez szybę
i drżę z lęku, że może ktoś rzucić
kamieniem,
i roztrzaskać na zawsze
tę kruchą przegrodę,
dzięki której jesteśmy –
ty sobie
i ja sobie.
z tomu: WIERSZE OSTATNIE (1991)
35
RZEŹBIONE HISTORIE
Pewnego dnia wydarzyło się coś, co niespodziewanie zmieniło sens jego
życia. Mimochodem spojrzał na ścianę, na której ujrzał wiszącą małą rzeźbę
z kory. Przeżycie. Dostał jakby olśnienia i jednocześnie natchnienia. Świat wydał
mu się czymś niezwykłym, harmonijnym, doskonałym. Był to moment rozpoznania nieznanej dotąd rzeczywistości... Pierwszym materiałem, który znalazł się w
jego rękach, była kora. Materiałem, z którym się zżył na zawsze, stało się drewno,
ze względu na zapach, kolor, kształt... Tak zaczęły powstawać prace, a on –
Dionizy Purta – z kowala stał się... artystą.
Czuje się związany ze swoim regionem, przodkami, i przyrodą, bo jego
zdaniem, z obcowania z naturą rodzi się w człowieku siła, bez której byśmy nie
przetrwali, także siła rozmaitości w pomysłach, bez których nie powstałyby
prace. Obok świątków i aniołów inspirowanych barokiem, postaci dawnych
mieszkańców wsi, artysta tworzy ptaki o fantazyjnych symbolicznych kształtach, przybierające formy niezwykłych ptasich stworów. Efekt rzeźb jest tym
bardziej niesamowity, że podkreśla go zawsze wielobarwna polichromia.
Barwność, prostota i zarazem swoista naiwność w najmniejszym stopniu
nie powinny umniejszyć roli, jaką przypisać należy odkrywaniu talentu Purty
przez współczesnych odbiorców. Prace artysty widziane w perspektywie jego
wypowiedzi stają się wyrazem nie tylko „zdolności percepcyjnych lub charakterystycznej dla pewnej zbiorowości (twórców ludowych) kompetencji kulturowej”, jakby powiedziała Izabela Bukraba Rylska, ale są również próbą godzenia odmiennych wizji świata. Bowiem artyście przyszło tworzyć w świecie,
gdzie dominuje kultura masowa, gdzie odbiór tego, co jest poza przedmiotem masowego działania, sprowadzane jest do pojęcia prymitywizmu bądź
nieprofesjonalizmu.
W tym świecie powstaje jednak sztuka osobna, zakorzeniona w rzeczywistości „autentycznej”, bo, jak mówi sam autor, „normalnego ludzkiego życia”.„Cywilizacja dociera do najmniejszych zakątków planety, a z tym kończy
się formacja „prymitywów” normalnego ludzkiego życia. W epoce wielkich
zagrożeń ekologicznych, zdrowia, psychiki i wyznawanych wartości, czy jest
sens zwracania uwagi na sztukę – sztukę naiwnych – innych?” – zadaje sobie
pytanie autor.
Wprawdzie dziś mówi się o sztuce ludowej, artystach nieprofesjonalnych,
ale jednocześnie skazuje się ich niesłusznie na ignorowanie, a zainteresowanie ich sztuką już z pewnością nie jest trendy. Przywykło się mówić o artystach
tego typu: amatorzy i nieprofesjonaliści, ale jakże często w swojej twórczo-
36
37
ści okazują się być prawdziwi i autentyczni. Jakże często pozostajemy wobec
nich nieobiektywni, i trzeba się do tego przyznać. Często w ramach tego, co
nazywamy sztuką ludową, w końcu trafia się nam sztuka fascynująca, choć
przez wielu odrzucana ze względu na swą „inność”. Wśród talentów niewykształconych i samorodnych, wśród ich dzieł odnajdujemy przynajmniej mądrość, bezpośredniość i szczerość, bez udziwnień, niepowtarzalny klimat –
wpół realny, a wpół utkany z mgieł wyobraźni, czułość i intymność zarazem.
Izabela Dąbrowska
38
Anna Danilewicz
To byli tacy sami ludzie, jak my
Jakie są granice człowieczeństwa? – wokół tego pytania budowany jest
świat przedstawiony „Wysp GUŁag”, spektaklu, którego premiera odbędzie się
w połowie października w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku.
Reżyserem i autorem scenariusza tego widowiska jest Piotr Ziniewicz.
Podstawą literacką – trzytomowe dzieło Aleksandra Sołżenicyna „Archipelag
GUŁag”. Z ogromu faktów, zdarzeń i postaci opisanych przez byłego więźnia
sowieckich łagrów Piotr Ziniewicz wybrał pojedyncze motywy, kilkanaście
postaci i charakterystyczne pytanie o kondycję człowieka w świecie łagrów.
– Wszystkie postaci, wątki które budują naszą teatralną historię, są zaczerpnięte z Sołżenicyna. On to wszystko opisał: jak ci ludzie żyli, co zrobili,
co się z nimi stało. To, co przedstawiamy w spektaklu, zdarzyło się naprawdę –
mówi reżyser i dodaje, że dzięki temu podstawą scenicznego widowiska jest
historyczna prawda, fakty, czyjeś doświadczenia, a nie reżyserska fantazja.
– To nie jest moje wyobrażenie na temat łagrowych losów. Tak się zdarzyło naprawdę, a z faktami się nie dyskutuje – mówi Piotr Ziniewicz.
W „Wyspach GUŁag” Ziniewicz nie dąży jednak do pieczołowitego
odtworzenia historycznych realiów. Nie skupia się na przedstawianiu szczegółów obozowego życia. Łagry to pewna konkretna okoliczność, sytuacja
historyczna. Tymczasem główne pytania tego spektaklu zmierzają w stronę
wymiaru metafizycznego, uniwersalnego. Podstawowym tematem jest jednostka: człowiek w sytuacji ekstremalnego cierpienia, śmierci.
– Poruszamy tu zagadnienie doświadczenia niemożliwego. Zadajemy pytanie, co człowiek jest w stanie zrobić drugiemu człowiekowi? Do czego jest
gotów się posunąć? Żeby przeżyć – bo to jest przecież główny imperatyw –
wyjaśnia Piotr Ziniewicz.
Osorgin, więzień, jeden z bohaterów spektaklu, tak mówi o sytuacji w łagrze: „Skazani na iście monstrualną wegetację, na zagłodzenie, na pracę ponad siły – trzymali się życia za wszelką cenę. Dlaczego? Bo samobójca to zawsze bankrut, człowiek, który zabrnął w ślepy zaułek i stracił wszelkie siły do
walki. Jeśli zaś te miliony nieszczęsnych kreatur na przekór wszystkiemu nie
odbierały sobie życia – musiały mieć jakieś przekonanie, którego żadna siła
nie była w stanie zniweczyć, przeświadczenie, że słuszność jest po ich stronie,
że cały lud poddany został straszliwie ciężkiej próbie”.
W świecie łagrów pytanie o granice ludzkiej wytrzymałości stawiać nale-
39
ży właściwie wciąż od nowa. Bo okazuje się, że można przeżyć bez jedzenia,
bez dachu nad głową, w łachmanach na dwudziestostopniowym mrozie, pomimo katorżniczej pracy i chorób. Tylko jakim kosztem… To pytanie za Sołżenicynem na każdym kroku powtarza Piotr Ziniewicz. Co to właściwie znaczy
być człowiekiem? I gdzie jest granica, kiedy można powiedzieć, że człowiek
stracił wszystko, co pozwala go jeszcze nazywać człowiekiem?
„…skoro chcesz przeżyć, to słuchaj i rób co każę, bo albo my, albo oni” –
charakteryzuje dobitnie tę sytuację Łykow, jeden z oprawców, dowódca straży obozowej „Wysp GUŁag”.
W straszliwym świecie łagrów wszystko zdaje się być na opak. W konfrontacji z „systemem” zek1 był ofiarą, ale też to właśnie system dawał usprawiedliwienie, wymówkę dla najgorszego bestialstwa. Ofiara stawała się katem,
zawsze był ktoś jeszcze słabszy, jeszcze bardziej bezbronny. Tak otwiera się
kolejny wymiar spektaklu: relacje między więźniami. W sytuacji obozu dochodzi do splątania wielu tragicznych losów, wciąż obecna jest sytuacja wyboru
pomiędzy ocaleniem własnego życia a pomocą drugiemu. Pojawiają się nieliczni męczennicy i ci, którzy chcą przeżyć za wszelką cenę – ogromna większość.
W tym miejscu, jak podkreśla reżyser, pojawia się jeszcze jeden aspekt
spektaklu „Wyspy GUŁag”: naszego uczestnictwa w doświadczeniu łagrów.
A przede wszystkim – naszej pamięci o łagrach i wszystkich, którzy ich doświadczyli. Zarówno tych dobrych, jak i złych.
– Pamięć o łagrach jest naszym obowiązkiem. Musimy mieć świadomość,
że występuje pewien rodzaj sytuacji, możliwe są warunki, kiedy człowiek traci
wszystko, co decyduje o jego człowieczeństwie. I jeszcze znajduje na to całą
masę usprawiedliwień: system, głód, ideologia, inny człowiek itd. – tłumaczy
Piotr Ziniewicz. – A przede wszystkim musimy pamiętać, że to byli tacy sami
ludzie jak my. Wychowani w podobnej kulturze, na tych samych książkach,
w religii, której my też jesteśmy wyznawcami. I to zarówno ci straszni – kaci,
strażnicy, jak i więźniowie, ofiary. Po prostu zaistniały pewne okoliczności,
w których człowiek przestawał być człowiekiem. I one znowu mogą zaistnieć… Łagry funkcjonują do dziś, w Rosji, Chinach, Korei. W jednym z takich
obozów w Rosji, na Kołymie, zalegają masowo w rowach porzucone zwłoki
dorosłych, dzieci2. Nie wymiatajmy ludzi wraz z historią pod dywan.
Piotr Ziniewicz, „Wyspy GUŁag” na motywach „Archipelagu GUŁag” Aleksandra Sołżenicyna
Reżyseria – Piotr Ziniewicz
Scenografia – Iza Toroniewicz
Muzyka – Paweł Kolenda
PREMIERA:
9-10 października 2009 r., duża scena Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki.
1
2
z rosyjskiego zakluczonnyj, zapisywanego skrótowo z/k
relacja Polaka – naocznego świadka z 2007 roku.
40
Małgorzata Sienkiewicz
O TEATRZE CIENI
Pewien taoistyczny mędrzec – chiński Mistrz Twardowski – sprawił, że cesarz zobaczył cień ukochanej, przesuwający się po komnacie... Tak narodził
się teatr cieni.
Odrobina historii
Według udokumentowanych źródeł teatr cieni uprawiany był od ok. XI
w., głównie w krajach azjatyckich: Indiach, Birmie, Indonezji, a przede wszystkim w Chinach – tam, gdzie ze względów religijnych nie wolno było występować aktorom. Przez długi czas, np. w Turcji, stanowił jedyną odmianę teatru.
W każdym kraju przyjmował jednak inną formę.
Chińskie cienie to animowanie lalki cieniowej, która wykonana jest najczęściej ze skóry, odpowiednio wyprawionej i barwnie pomalowanej, umieszczonej za oświetlonym ekranem. Lalki teatru cieni pierwotnie wykonywane
były z papieru, później jednak ten nietrwały materiał zastąpiono skórą, która
była powszechnie stosowana już w epoce Song. Dała też nazwę lalkom i samemu teatrowi, bowiem „piying” tłumaczy się jako „skórzane cienie”.
Zarysy oczu, ust, ozdoby na głowie i włosy wycina się na lalkach z ogromnym kunsztem. Ręce lalek zginają się w stawach, a dłonie połączone są z cienkimi prętami rogowymi lub bambusowymi, dzięki czemu można nimi poruszać. Repertuar i typy postaci były takie, jak w operze aktorskiej, jednak
przybierały nową, oryginalną formę artystyczną. Przedstawienia uświetniały pogrzeby i wesela, jarmarki i świątynne festyny. Dziś sztuka ta, zamknięta
w murach nielicznych teatrów zawodowych i muzeów, powoli zamiera, a misternie wycinane lalki coraz częściej stają się tylko turystyczną pamiątką.
Indyjski teatr cieni dał początek odmianom tego teatru występujących
w Azji Południowo-Wschodniej oraz Turcji. Stanowił jedną z wcześniejszych
odmian teatralnych w Indiach. Obecnie spotykany jest głównie na terenie
wyżyny Dekan. Tematyka skupia się wokół motywów zaczerpniętych głównie
z Mahabharaty i Ramajany – jednych z najstarszych poematów i eposów indyjskich, a także mitologii Indii. Dlatego też do dziś ogląda się je podczas
świąt religijnych i uroczystości rodzinnych. Lalki są zróżnicowane pod względem wielkości – mają od ok. 20 cm do ponad 2 m. Niektóre z nich dają czarne
cienie, inne zaś kolorowe.
41
Także jawajski teatr cieni wywodzi się z wierzeń religijnych, w dużej
mierze ukształtowany był przez hinduizm. Uczył historii rodu i plemienia, łączył żywych ze zmarłymi przodkami. W obecnej formie teatr ten istnieje od
XIII wieku, pozostając wciąż żywą częścią kultury jawajskiej. Jak stwierdził
dr Janusz Kamocki: nawet twarde zasady panującego na Jawie islamu musiały się ugiąć przed tradycją teatru cieni, która towarzyszy Jawajczykowi we
wszystkich ważniejszych momentach życia.
Pochodzenie tureckiego teatru cieni, zwanego karagöz , związane jest
z przybyciem do Azji Mniejszej ludów tureckich, które tę formę teatru przejęły z Chin. Jak głosi legenda, jego twórcą był Şeyh Küşteri z Bursy, który w ten
sposób „ożywił” dwóch dowcipnisiów – murarza i kowala – straconych na rozkaz sułtana w XIV wieku. Są to wulgarny, choć sympatyczny prostak Karagöz
i układny mądrala Hacıvat, którym towarzyszą stereotypowe karykatury przeciwstawnych typów ludzkich. Repertuar karagözu składał się ze stałych schematów fabularnych, wypełnionych improwizacją i politycznymi aluzjami.
42
Arabski teatr cieni to pełna groteski i szyderstwa ze wszystkich warstw społecznych forma, która nasycona była problemami codzienności. Cieszyła się wielką popularnością wśród publiczności. Przedstawienia najczęściej odbywały się na otwartej przestrzeni.
Jednym z najgłośniejszych artystów tej formy teatru był irakijski pisarz, aktor
i reżyser – Ibn Danial, żyjący w XIII w. Stworzył on 32 sztuki.
Według Magdaleny Nycz-Waller „arabski teatr cieni jest bardziej przeszłością niż przyszłością. Teatr imaginacji to akt poznawczy, deklaracja etyczna, manifest poglądów, modlitwa, a także karykatura i kabaret, których zadaniem jest donoszenie człowiekowi o stanie jego nieświadomości. Oszczędne
i wieloznaczne, pełne humoru i powagi, pełne pasji i równocześnie trzeźwe,
drążące rzeczywistość do samego dna, mieszające w sobie drobiny boskiego
światła i ziemski kurz są sztuki syryjskiego i libańskiego teatru cieni”.
Mój teatr cieni
Był rok 1988.
To miała być oryginalna praca dyplomowa. Sala, którą wybrałam na realizację, stała się natchnieniem do stworzenia pasji mojego życia. Wypełnienie przestrzeni ogromnymi cieniami najpierw powstało w wyobraźni, a chwilę
potem rozpoczęła się niesamowita przygoda, która trwa do dzisiaj.
Pierwsze próby były szukaniem najprostszych możliwości tej techniki
gry, zachwycaniem się formą, odnajdywaniem się w przestrzeni.
Nieważne było, że ktoś to robił przede mną, ja i tak czułam się jak odkrywca.
To zaczarowany świat. Stając po drugiej stronie, można poczuć ulotność
materii i namacalność wyobraźni. Kreując nierzeczywisty świat cienia, przenosimy się w inny wymiar. W pewnym sensie możemy się ukryć, stając się
kimś innym. Cień nie lubi niedbałości gestu, bylejakości, pustki.
Podstawą moich przedstawień jest cień hiszpański (pełny cień aktora)
i cień tarczowy (płaska forma jakiejś postaci, przeważnie dużych rozmiarów,
o wiele większych niż człowiek, umieszczona na aktorze). W spektaklach wykorzystywane są elementy pantomimy i gestu, a wszystko to jest łączone
z formami wycinanymi oraz przedmiotami, a także slajdami, kolorowym światłem oraz barwieniem wody. Aktorzy pracują na płótnie o wymiarach 3 m na
5 m (lub większym), oświetlonym skupionym światłem rozproszonym wodą.
Dzięki temu osiągamy wyrazistość cienia od samego źródła światła do płótna.
Daje to możliwość gry na całej przestrzeni (zazwyczaj około 7 m głębi sceny).
Jednym z podstawowych elementów cienia hiszpańskiego jest umiejętność gry w wyimaginowanym świecie przedmiotów i postaci oraz ogrywania
43
tychże elementów bez możliwości bezpośredniego kontaktu (wykorzystanie
zmiany wielkości w zależności od odległości od źródła światła). Dodatkowym
utrudnieniem w moim sposobie oświetlania jest trójkątna przestrzeń sceny.
Wiąże się to z dokładnym umiejscowieniem nawet najmniejszego rekwizytu,
a także aktora względem rekwizytu lub innego aktora.
Kolejnym wyzwaniem jest ukazywanie emocji za pomocą gestu. Tego
rodzaju scena ogranicza aktora nie tylko przestrzennie, ale również wizualnie. Wszystkie ruchy muszą być wykonywane w taki sposób, aby cień rzucany
na ekran był wyraźny i znaczył dokładnie to, co chcemy przekazać. Urozmaiceniem cienia hiszpańskiego jest cień tarczowy, wykorzystywany zwłaszcza
w celu ukazania postaci charakterystycznych. Dotyczy on samej głowy lub całej postaci. Jest to sposób, który bardzo ogranicza aktora, dając mu możliwość
poruszania się tylko w jednej płaszczyźnie.
Fascynację tą szczególną formą teatru połączyłam z pracą z najmłodszymi. I to stało się moim największym wyzwaniem, dającym ogromną satysfakcję. Pracując z dziećmi, rozszerzam swoją wrażliwość, co przekłada się na
kolejne przedstawienia. Ich nieokiełznana pomysłowość sprawia, że obrazy
emanują emocjami, są wyraziste i prawdziwe.
Maluchy wnoszą radość, szczerość, prostotę, o czym my, dorośli, często
już nie pamiętamy.
44
Tomasz Baranowski
Muzyka w katedrze
W okresie letnim, gdy filharmonia i inne sale koncertowe Białegostoku
zamykają swoje podwoje dla melomanów, życie muzyczne naszego miasta
bynajmniej nie zamiera. Przenosi się ono wówczas w plenerową przestrzeń
placów miejskich, parków i kawiarnianych ogródków, a także do zabytkowych
wnętrz białostockich pałaców i kościołów. Jednym z takich miejsc, które latem
regularnie gości spragnionych muzycznych przeżyć białostoczan i coraz liczniej odwiedzających Podlasie turystów, jest Bazylika Katedralna Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny.
W tym roku już po raz czternasty odbyły się Katedralne Koncerty Organowe – festiwal o charakterze międzynarodowym, poświęcony prezentacji polskiej i światowej twórczości organowej różnych epok, od baroku po współczesność. Nie przypadkiem ten cykl koncertów – cieszący się wzrastającym
z roku na rok zainteresowaniem publiczności i w konsekwencji na trwale już
wpisany w kalendarz imprez artystycznych Białegostoku – odbywa się właśnie
w katedrze. Największa białostocka świątynia może poszczycić się bowiem
najwspanialszymi organami w całym regionie. Ten 66-głosowy instrument,
wyposażony w trzy manuały i klawiaturę nożną, ma już ponadstuletnią historię. Jego budowę rozpoczął w 1903 roku wileński organmistrz Józef Rudowicz, dokończył zaś pięć lat później Antoni Szymański z Warszawy. W drugiej
połowie lat pięćdziesiątych minionego stulecia organy zostały gruntownie
przebudowane – skonstruowano nowy kontuar tłocząco-stożkowy oraz dodano 24 nowe głosy, co zaowocowało wzbogaceniem i rozjaśnieniem brzmienia. Kolejny generalny remont instrumentu przeprowadzono w roku 1996, tj.
bezpośrednio przed inauguracją pierwszego cyklu koncertów w katedrze.
Józef Kotowicz – znany białostockiej publiczności muzyk, sprawujący od
początku kierownictwo artystyczne festiwalu, na co dzień organista kościoła
św. Wojciecha i pedagog wykładający na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina – zadbał o szeroką i atrakcyjną formułę tegorocznej edycji, zarówno w odniesieniu do wykonawców, jak też prezentowanego przez nich
repertuaru. Podczas siedmiu piątkowych recitali gościli w katedrze znakomici wirtuozi organów z różnych stron świata – obok muzyków polskich (Piotr
45
Rachoń, Jakub Garbacz i Józef Kotowicz) wystąpili artyści ze Stanów Zjednoczonych (Seth Nelson), z Włoch (Eugenio Fagiani) i Finlandii (Ville Urponen).
Nie zabrakło też miejsca dla młodych adeptów sztuki organowej. Na piątym
koncercie (7 sierpnia), odbywającym się wyjątkowo w starym kościele farnym,
z sukcesem zadebiutował tegoroczny absolwent Wydziału Instrumentalno–
Pedagogicznego Uniwersytetu Muzycznego, Adam Owczarczuk. Ozdobą szaty brzmieniowej dwóch koncertów był niewątpliwie udział przedstawicieli
innych dyscyplin wykonawstwa muzycznego, a mianowicie młodej wiolonczelistki Urszuli Kopijkowskiej oraz Hajnowskiego Chóru Kameralnego pod
dyrekcją Barbary Rafałko.
Bogaty i zróżnicowany repertuar koncertów przyniósł szeroką panoramę
twórczości organowej różnych epok i stylów. Dominowała w nim muzyka romantyzmu i neoromantyzmu, która – zdaniem organistów – najlepiej brzmi
na katedralnym instrumencie, tak ze względu na jego dyspozycję głosową,
jak też z uwagi na warunki akustyczne panujące w świątyni. Usłyszeliśmy zatem wiele dzieł, takich wielkich mistrzów XIX stulecia jak Felix Mendelssohn,
Franz Liszt, Cesar Franck czy Max Reger. Swoistym motywem przewodnim całego cyklu była ponadto muzyka Jana Sebastiana Bacha. Każdy z występujących solistów wykonał bowiem przynajmniej jedno dzieło lipskiego kantora, co dało interesujący przegląd możliwości interpretacyjnych Bachowskiej
spuścizny organowej. Trzecią, bogato reprezentowaną dziedziną repertuarową była wreszcie muzyka XX wieku, na którą złożyły się głównie utwory kompozytorów francuskich (m. in. O. Messiaena, Ch. Tournemire’a i L. Vernie) oraz
raczej nieznane szerszej publiczności dzieła współczesnych twórców skandynawskich (S. Lindblad) i polskich (M. Sawa). Szczególnie atrakcyjny program
miał recital E. Fagianiego (31 lipca). Muzyk ten, będący jednocześnie kompozytorem, obok Toccaty i fugi F-dur J. S. Bacha zaprezentował publiczności dwie
własne kompozycje (były to oczywiście białostockie prawykonania), a następnie po mistrzowsku improwizował na zadane w trakcie koncertu tematy.
Tegoroczny cykl Katedralnych Koncertów Organowych, tak ze względu
na bogatą ofertę repertuarową, jak też wysoki poziom wykonawczy, należy
uznać za wydarzenie dużej rangi na tle panoramy imprez artystycznych Białegostoku ostatnich miesięcy. Liczna frekwencja na poszczególnych recitalach
udowodniła ponad wszelką wątpliwość, że stolica Podlasia – również w okresie letniej kanikuły – stanowi liczący się w Polsce ośrodek życia muzycznego.
46
Agnieszka Jakubicz
Zaczarowany Ogród,
czyli „Podlaska Oktawa Kultur” oczami widzów
Ogród to miejsce, do którego wchodząc, zostawia się za sobą wszystko,
co przyziemne, gdzie odpoczywają wszystkie zmysły, gdzie można zapomnieć
o tym, co teraźniejsze i zawisnąć na chwilę w czasie. A jeśli dodać do tego, że
zaczarowany, to otwiera się furtka do magicznego, pełnego barw świata.
Po rozmowie z wieloma widzami, turystami oraz mieszkańcami Białegostoku i województwa podlaskiego można podsumować, że przeżyciem podobnym do wejścia do tajemniczego ogrodu była tegoroczna edycja Międzynarodowego Festiwalu Muzyki, Sztuki i Folkloru „Podlaska Oktawa Kultur”.
Wiele osób podkreślało, że pierwszy raz zetknęło się z tego typu imprezą. Byli
oczarowani widowiskami odbywającymi się na scenie, na której mieszały się
w tańcu kolorowe sukienki, błyszczące korale i gdzieniegdzie uciekające szybko za kulisy kropelki potu.
– Duże wrażenie zrobił na mnie zespół z Ukrainy, gdzie chłopcy, ubrani w zielone sukmany, walczyli ze sobą w tańcu. Jak uderzali szabla o szablę, to aż iskry leciały – opowiada starszy pan, zapytany o wrażenia z jednego z koncertów.
Wielu rozmówców podkreślało, że pasję tancerzy i muzyków występujących
na białostockim placu przy Ratuszu można było wyczuć wśród publiczności.
– No i te piękne dziewczęta – dodawał amator kobiecej urody. – Jak malowane laleczki.
Faktycznie, programy artystyczne były tak różnorodne, jak motyle w naszym ogrodzie zmieniające kwiaty, na których przysiadają na chwilę, żeby za
moment odlecieć i usiąść na piękniejszym. Widzowie mieli okazję nie tylko
nacieszyć oczy czy wsłuchać się w melodie i pieśni ludowe często zaaranżowane w nowy sposób, ale i poczuć aurę wielokulturowości, na której organizatorom najbardziej zależało.
– Takim wymownym znakiem, który mnie osobiście wzruszył, to kiedy
grupa z Izraela tańczyła z flagami polską i żydowską, bo w końcu nieważne, z
jakiego kraju pochodzimy, ważne, żebyśmy umieli się dogadać. Kiedyś przecież mieszkaliśmy tu razem, w jednym mieście – mówiła pani pracująca jako
pielęgniarka.
– Jeszcze nigdy w naszej miejscowości nie było tak wspaniałych zespołów. W ziemię mnie wbiło, kiedy zobaczyłem, jak oni tańczą i grają. Bardzo mi
się podobało – opowiadał mieszkaniec Sokółki.
Oktawa Kultur, z racji, że jest „podlaska”, przenosiła się do miejscowości
naszego województwa. Lokalne społeczności z życzliwością przyjmowały gości z zagranicy. Zespoły nie pozostawały dłużne i w swoje koncerty w terenie
wkładały wiele zaangażowania, czasem pomimo niesprzyjającej pogody.
47
Podsumowujący festiwal Koncert Finałowy zgromadził publiczność, której liczebność przerosła nawet oczekiwania organizatorów. Zarówno na scenie, jak i wśród widzów zaobserwować można było mieszankę wielu narodowości, można więc powiedzieć, że idea jednoczącej wielokulturowości
zrealizowana została podwójnie.
Elementem scalającym wszystkie dni festiwalowe był fakt, że prezentowane widzom programy artystyczne zespołów były różnorodne, nie lepsze
i gorsze, po prostu różne. „Podlaska Oktawa Kultur” stała się więc ogrodem,
w którym kwitnie wiele roślin: pnących, kwitnących, ozdobnych, jednobarwnych, kolorowych, przez co jest on pełniejszy i piękniejszy. A furtka do niego
pozostaje otwarta dla każdego, kto tylko zechce wejść.
Występ tatarskiego zespołu „Enże” (Baszkiria)
48
Tomasz Adamski
Od Kinooka po atakujące Podlasie (cz. 2)
Syrena zamiast Moskwy
Nikt nie przypuszczał, że zburzenie kultowego warszawskiego kina Moskwa będzie miało jakikolwiek wpływ na rozwój podlaskiego (ale też polskiego) kina niezależnego. A tymczasem historia pokazała po raz kolejny, że nie da
się przewidzieć jej krętych meandrów. Otóż czerwone fotele ze stołecznego
kina Moskwa wylądowały swego czasu w białostockim kinie Syrena i to właśnie na jednym z takich foteli powstał pomysł na film, który rozpoczął historię kina offowego w Polsce. A był to film w reżyserii Wojciecha Koronkiewicza
pt: Fikcyjne pulpety. Wojciechowi Koronkiewiczowi, znanemu podlaskiemu
dziennikarzowi, filmowcowi, prozaikowi, udało się namówić do współpracy
m.in. artystów takiego formatu jak: Jerzy Zińczuk (autor filmowy, reporter,
operator, montażysta oraz instruktor upowszechniania kultury filmowej), Cezariusz Andrejczuk (fotograf, operator i reżyser filmów niezależnych), Kobas
Laksa czy Piotr Krzywiec oraz wielu innych artystów związanych z naszym regionem i tak powstał jeden z pierwszych niezależnych filmów w Polsce.
Scenariusz filmu oparty był oczywiście na kultowym Pulp Fiction Quentina Tarantino, tyle że cała akcja przeniesiona została w białostockie realia, tak
więc eleganckie hollywoodzkie samochody zostały zastąpione naszymi czerwonymi, rdzawymi „empekami”, zamiast gustownej restauracji pojawił się bar
mleczny na dworcu PKS, a kalifornijskie wille wyparte zostały przez wielkie
blokowiska, prężące się dumnie na osiedlu Piaski.
I tak powstał film, który jako pierwsza niezależna produkcja trafił do regularnej dystrybucji kinowej, a w 1997 r. na przegląd kina niezależnego w Pradze.
Białostocki Spielberg, Koronkiewicz wiecznie żywy, ci zza Buga
Warto również dłużej zatrzymać się przy dwóch przynajmniej nazwiskach związanych z podlaską kinematografią, a będą to Kobas Laksa i Piotr
Krzywiec. Pierwszy z nich to autor między innymi filmu Sceny z Użycia i filmowego projektu Strzały oraz wielu innych działań artystycznych na pograniczu
filmu, fotografii, happeningu, jest również twórcą teledysków.
Drugi z nich to Piotr Krzywiec, który zagrał rolę boksera w Fikcyjnych
pulpetach, nazywany również białostockim Spielbergiem. To on w wieku 17
49
lat wygrał w konkursie MTV na najlepszy amatorski teledysk do muzyki U2
i w nagrodę pojechał na koncert słynnej irlandzkiej grupy, gdzie mógł spróbować swoich sił w pracy z profesjonalną kamerą filmową. Potem wielkie widowiska i film weszły mu już w krew i zaczął kręcić na Podlasiu swoje megawielkie produkcje jak: Kosmiczna rozrywka, Rok 2084, Czerwona rewolucja czy
słynne Oko Boga, przy którym to filmie uprzedził działania obecnego prezydenta Białegostoku i zamknął (wówczas tylko na potrzeby filmu) główną ulicę
w mieście, przeprowadzając przez nią cały batalion wojska w maskach przeciwgazowych. Warto zatrzymać się dłużej nad tą superprodukcją. Film kręcony był w Białymstoku, na Mazurach, a nawet w Paryżu i kosztował bajeczną
wtedy sumę 100 000 złotych. Sączyły się z niego efekty specjalne, a główne role zagrali aktorzy z Białostockiego Teatru Lalek. Niestety, film nie zdobył uznania i nie udało się nawet w części odzyskać wyłożonych pieniędzy,
a Piotr Krzywiec wycofał się z reżyserowania filmów, myślę, że z wielką szkodą
nie tylko dla naszego regionu, ale też polskiej kinematografii, bo mało jest nawet dziś tak odważnych, bezkompromisowych i wierzących w siebie filmowców. Kto wie, może gdyby był wierny do końca swojej miłości do kina, to on
zamiast Petera Jacksona usłyszałby na słynnej hollywoodzkiej gali: „And the
winner is... Piotr Krzywiec!”.
Inaczej rzecz się ma z Wojciechem Koronkiewiczem, który jest bardzo
aktywny do dziś (a piszący te słowa dosłownie godzinę temu widział jego
najświeższą, jeszcze ciepłą produkcję), do dziś realizuje filmy, by wspomnieć
tylko serię Poczet Poetów Polskich czy Jedzenie zamiast bomb.
Oczywiście o Podlasiu od czasu do czasu przypominali sobie również
artyści mieszkający z tamtej strony Buga, wpadając tu w poszukiwaniu inspiracji, pięknych krajobrazów czy śpiewnej mowy. Tak było w przypadku filmu
Kochaj i rób co chcesz w reżyserii Roberta Glińskiego z Rafałem Olbrychskim
w roli głównej czy filmu Przemka Młyńczyka pt.: Osiemnaście, gdzie zagrał
między innymi Jerzy Zelnik, a współautorem scenariusza był Maciej Rant,
współtwórca akcji Filmowe Podlasie Atakuje! Wydaje się, że pokochał również
nasz region szef Stowarzyszenia Filmowców Polskich Jacek Bromski, gdyż
zrealizował tutaj już trzecią część filmu: U Pana Boga...
Atak podlaskich filmowców
W tym krótkim przeglądzie nazwisk czy filmowych inicjatyw podejmowanych w naszym regionie nie może zabraknąć akcji Filmowe Podlasie Atakuje!, największej obecnie w naszym województwie inicjatywy zrzeszającej podlaskich filmowców. Istnieje ona już od 2003 roku, wciągając w swoje działania
coraz więcej twórców przyznających się do podlaskich korzeni. Do momentu pojawienia się tej akcji każdy z filmowców działających w naszym regionie
50
tworzył filmy, od czasu do czasu posyłając je na festiwale, pokazując w gronie
znajomych albo chowając gdzieś na dnie szuflady. Od momentu jednak, kiedy spotkali się Irek „Parkos” Prokopiuk, Rafał „Jason” Januszczyk i Maciek Rant
(referat filmowy BOK), akcja zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, wciągając
w swoje działania coraz większą liczbę filmowców poprzez organizowanie
pokazów, warsztatów, prelekcji, konkursów itp.
I tak na drugim pokazie FPA! zaprezentowanym w kawiarni Fama, działającej przy Białostockim Ośrodku Kultury, pokazano już 17 filmów, w tym
między innymi dzieła słynnych już dziś atakujących: Wojtka Koronkiewicza,
bielskiej grupy „Dracha”, kolektywu Hermanos de Chamuco czy film Jacka Kościuszki. W 2005 roku prezentowanych filmów było już dwadzieścia, a liczba
twórców oraz publiczności wzrastała w niepohamowanym tempie.
Czwarty atak Filmowego Podlasia miał miejsce 15 listopada 2006 roku,
a nadesłanych prac było już około trzydziestu. Przy tym ataku profesjonalne
jury złożone z białostockich dziennikarzy postanowiło za najlepszy film regionu roku 2006 uznać „Inflatration” w reżyserii Maćka Szupicy. Od tego roku
również, obok nagrody Grand Prix, nagród pieniężnych i nagrody publiczności, wręczana jest nagroda Air Lulka za najbardziej szczere i freestylowe podejście do sztuki filmowej. Nagroda ta upamiętnia zmarłego przedwcześnie
Tomka „Lulka” Lulewicza, operatora filmowego kolektywu Hermanos de Chamuco.
Piąty atak Filmowego Podlasia w kawiarni Fama ogląda już ponad 300
osób, które decydują, by nagrodę publiczności, czyli od tego roku Złoty Golf,
przyznać filmowi Diabelskie nasienie. To od tego roku również wydawane zostaje DVD z filmami podlaskich twórców.
W 2008 roku na szósty pokaz Filmowego Podlasia przychodzi ponad 400
osób, oglądając ponad 30 filmów przez około 4 godziny, tym razem już na sali
kina Forum.
Do tej pory dzięki akcji Filmowe Podlasie Atakuje! filmy z naszego regionu pokazywane były ponad 100 razy w różnych miastach w Polsce czy Europie, by wspomnieć tylko o projekcjach na Ukrainie, Litwie, Łotwie, Białorusi
w Niemczech, Czechach czy w Stanach Zjednoczonych, na Greenpoincie, planowane są również pokazy w Gruzji czy choćby w Meksyku.
Ale FPA! to nie tylko organizowanie pokazów filmowych i promowanie twórców filmowych związanych z naszym regionem; to również działania warsztatowe, w które staramy się (i w tym momencie okazało się, że autor też jest w to zamieszany) wciągać jak najwięcej ludzi, nie tylko z Polski,
i próbować ich integrować ze sobą poprzez wspólne działania filmowe.
W 2008 roku na Krymie odbyły się międzynarodowe warsztaty filmowe pod
hasłem „W świecie młodego kina”, w których udział wzięła młodzież z Polski,
Białorusi, Ukrainy i Czech, w wyniku czego powstało kilka filmów i podtrzymy-
51
wane do dziś liczne kontakty czy przyjaźnie. W 2007 roku filmowcy z Podlasia powtórzyli filmowy atak na Krym, tym razem przywożąc znad Morza Czarnego kilkanaście produkcji filmowych. Na 2009 rok (wrzesień) zaplanowane
są warsztaty filmowe w Gruzji. Ponadto działamy również w naszym regionie, starając się wciągać w przedsięwzięcia filmowe jak najszerszą grupę ludzi.
I tak odbyły się już warsztaty filmowe w Sokółce, Sejnach, Czarnej Białostockiej, dokumentalne warsztaty w Grodnie, zajęcia z osobami niepełnosprawnymi ruchowo oraz z dziećmi z Domu Dziecka w Supraślu czy też warsztaty animacji poklatkowej bądź teledysków w Białostockim Ośrodku Kultury.
Po każdym z tych działań powstało przynajmniej kilka filmów.
Ponadto twórcy związani z akcją FPA! zaskakują co roku nowymi pomysłami, w tym roku postanowili na przykład założyć niezależny kolektyw filmowy Podlasie makes me happy i wyprodukować razem pierwszy film „nowelkowy”, tworzony przez niezależnych twórców związanych z naszym regionem.
Na film składać się będzie osiem etiud filmowych, których akcja dzieje się na
Podlasiu, a premiera przewidziana jest już na listopad 2009 roku.
Koronkiewicz, Laksa, Zińczuk, Krzywiec, Andrejczuk, Rant, Prokopiuk,
Sienkiewicz, Włodzimirow, Młyńczyk, Kościuszko, Nazaruk, Pawluk, Szupica,
Nowiński, Adamski, Kijek, Dudziński, Dracha, Hermanos de Chamuco, Alcodudes, Grupa Przeciag, Owłasiuk, Januszczyk, Grynasz, Weremiuk, Karpiuk.
To naprawdę nie wszyscy, którzy tworzą filmy na Podlasiu. Mało? Myślę,
że nie. Dużo? Myślę, że nie. Myślę, że będzie nas coraz więcej, bo w tym regionie jest coś, jakiś rodzaj energii, który każe ludziom wciskać czerwony przycisk w kamerze i rejestrować to, co się wokół nich dzieje, bo przecież film jest
wszędzie, wystarczy tylko włączyć kamerę, tak jak Dżiga Wiertow, od którego
zaczęła się historia kina na Podlasiu i ten artykuł.
52

Podobne dokumenty