BIK nr 2
Transkrypt
BIK nr 2
BIK nr 2 2009 Od Wydawcy Inicjatywy podejmowane w ramach obchodów Roku Kazaneckiego Książki - Wiesław Kazanecki - Poezje Poeta sumienia - szkic o poemacie Śmierć uśmiechu Giocondy Wiesława Kazaneckiego - Magdalena Wieremiejuk 2 3 9 Fragmenty twórczości - Wiesław Kazanecki 11 15 20 Wspomnienia: Krystyna Konecka, Waldemar Fiedorowicz, Jan Witan 24 PLASTYKA - Rzeźbione historie - Izabela Dąbrowska 36 TEATR To byli tacy sami ludzie, jak my - Anna Danilewicz O teatrze cieni - Małgorzata Sienkiewicz 39 „Ale ja polskim pisarzem jestem...” - Janusz Taranienko MUZYKA Muzyka w Katedrze - Tomasz Baranowski Zaczarowany Ogród, czyli „Podlaska Oktawa Kultur” oczami widzów - Agnieszka Jakubicz FILM - Od Kinooka po atakujące Podlasie (cz. 2) - Tomasz Adamski 45 49 BIK. Białystok i Kazanecki. Wydawca: Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Białymstoku. Redaguje zespół: Izabela Dąbrowska. Joanna Maliszewska, Joanna Krukowska, Barbara Popławska, Małgorzata Masłowiecka (opracowanie graficzne). Zdjęcia: prywatne archiwum H. Kazaneckiej, archiwum WOAK, BOK, BTSK, MDK, UMFC, Stow. Uroczysko. Adres redakcji: 15-950 Białystok, ul. Kilińskiego 8. Dofinansowanie: Prezydent Miasta Białegostoku. Druk: Drukarnia „Biały Kruk” w Białymstoku, ul. Nowowarszawska 25. OD WYDAWCY Do rąk Państwa trafia kolejny numer okolicznościowego Białostoc kiego Informatora Kulturalnego, realizowanego w ramach projektu „Białystok i Kazanecki”. Podobnie jak w numerze poprzednim, wiele miejsca poświęcamy syl wetce Wiesława Kazaneckiego. Znajdziecie tu Państwo artykuły Magda leny Wieremiejuk oraz Janusza Taranienki, dotyczące wybranych tekstów literackich poety wraz z przytoczeniem ich fragmentów. Wiele z pewno ścią powiedzą o samym Kazaneckim wspomnienia osób, które go znały. Nie zabraknie również informacji o kolejnych inicjatywach i przedsię wzięciach popularyzujących osobę poety i jego twórczość. Przede wszyst kim godny uwagi jest fakt, iż Uniwersytet w Białymstoku po raz pierw szy podjął inicjatywę zorganizowania ogólnopolskiej konferencji, która, miejmy nadzieję, uzupełni wiele faktów z zakresu biografii Kazaneckiego i pokaże, jakie jest tak naprawdę miejsce tego poety nie tylko w białostoc kiej, ale i polskiej poezji. Być może nadchodzące wydarzenie stanie się po czątkiem dyskusji na temat nowych perspektyw badawczych dorobku artysty, a wielu białostoczanom uświadomi, kim jest owa postać, wokół której ostatnio tyle zamieszania. W związku z tym wydarzeniem w nume rze zawarliśmy listę tematów, jakie zostaną poruszone podczas zbliżają cej się konferencji, zachęcając jednocześnie do przekroczenia uniwersy teckich progów, tym bardziej że ciekawym akcentem konferencji prócz recepcji twórczości poety będzie na pewno zaprezentowany całkowicie nowy wybór utworów poety, ze wstępem i opracowaniem dr. hab. Dariu sza Kuleszy. Fragment posłowia umieściliśmy w rubryce „Książki”. Natomiast w części „Białystok” znajdziecie Państwo artykuły z zakre su różnych dziedzin kultury, między innymi tekst Anny Danilewicz „To byli tacy sami ludzie jak my” i Tomasza Adamskiego „Od kinooka po ataku jące Podlasie”. 2 Rok Kazaneckiego trwa. Białostockie instytucje kultury organizują nadal przedsięwzięcia, które przybliżyć mają mieszkańcom naszego miasta postać poety. Część imprez mamy już za sobą, wiele jednak jeszcze przed nami. * Galeria im. Sleńdzińskich w Białymstoku Młodsze pokolenie miało okazję wzięcia udziału w konkursie „Moje rodzinne miasto – wizje Białegostoku utrwalone w wierszach Wiesława Kazaneckiego”. Prace plastyczne uczniów ze szkół podstawowych, gimnazjów i ośrodków specjalnych z województwa podlaskiego cechowała różnorodność zastosowanych technik w artystycznej scenerii, przeniesionej bezpośrednio z wierszy Wiesława Kazaneckiego. W dziecięcych pracach pojawiała się górująca nad całością kompozycji postać Poety oraz charakterystyczne budowle Białegostoku – ratusz czy strzelisty kościół. Dominowały jednak ujęcia panoramiczne miasta, jakiego już prawie nie ma. Wiejskie chaty ze spadzistymi dachami, ustawione rzędem przy brukowanej ulicy, jak zapis w wierszu Fotografia – stary Białystok: „(...) z zaułkami wśród drewnianych sztachet, / z dachówkami, które łatał śnieg, / i kocie łby w jarmułkach”. Ilustrowano także place targowe zastawione straganami i kramami z obecnymi na nich końmi, już niewidocznymi we współczesnym mieście, a jeszcze zapisanymi w strofach wierszy Kazaneckiego: „Na Siennym Rynku konie pochylały grzywy. / Niebo jak lustro w dłoniach wiatru / odbijało pochmurne spojrzenia. / Kocie łby się głowiły, / jak wytargować / jeszcze jeden dzień życia”. Szczególnie wyróżniono prace plastyczne wykonane przez uczestników warsztatów terapii zajęciowych. „Dzieła” zachwycały kolorem, estetyką wykonania, a przede wszystkim swobodą i lekkością w interpretacji poezji. W części literackiej konkursu jury doceniło wiersze oraz eseje i szkice inspirowane życiem i twórczością Wiesława Kazaneckiego, zwracając uwagę na prace licealistów. „Uczestnicy konkursu zadali sobie niemało trudu, by spełnić postawione przed nimi zadania. Jestem przekonany, że te wysiłki przyniosły większe nawet rezultaty niż konkursowe laury. Sięgnęli do historii swojego miasta, poznali co najmniej jednego z jego wybitnych synów, a także zetknęli się z poezją wysokiej próby, co nie może pozostać bez wpływu na ich duchową formację” – stwierdził przewodniczący jury. Na zakończenie cyklu spotkań z krytykiem literackim Waldemarem Smaszczem w październiku zapraszamy na ostatni wieczór – „Wiesława Kazanec- 3 kiego pamiętnik artysty”. Będzie to próba podsumowania. Określenia, co było najważniejsze w dorobku poetyckim Wiesława Kazaneckiego i co pozostało do dzisiaj. Organizatorzy mają nadzieję, że mimo iż mija czas, wymieniają się pokolenia, to kolejni następcy – młodzi mieszkańcy Białegostoku – będą pamiętali o twórcach takich jak Wiesław Kazanecki czy artystach z rodu Sleńdzińskich. Katarzyna Renata Hryszko * Teatr Dramatyczny im. A. Węgierki w Białymstoku Miejsce Boga, miejsce Poety Nuda – taką opinią „cieszy się” poezja w szkołach. Wiesław Kazanecki, a kto to? – zapyta zapewne większość uczniów w tych placówkach. Co zatem wyniknie z połączenia obu elementów? Interesujące warsztaty, na których sala po brzegi wypełnia się młodymi ludźmi! Podczas comiesięcznych spotkań w Teatrze Dramatycznym nikt nikogo nie przekonuje, że poezja fajna jest albo że Kazanecki wielkim poetą był. Za to wykonywane są np. takie ćwiczenia jak podbijanie oddechem piórka, „przybijanie” oddechem kartki papieru do ściany, naśladowanie ruchów partnera („odbicie w lustrze”), wymyślanie zaskakujących inscenizacji pozornie „obojętnych” wierszy. Organizujemy fitness języka i śpiewamy absurdalne piosenki. Nasi goście opowiadają zaś o ulubionej zupie, ławce czy ulicy Wiesława Kazaneckiego, o swoich z nim spotkaniach i rozmowach, o drewnianych domach w Białymstoku i urbanistyce a la Branicki. A mimo to wciąż głównym tematem jest poezja i to właśnie poezja autora Listu na srebrne wesele. Ideą „Wędrówek z Kazaneckim” jest bowiem takie prezentowanie i omawianie poezji, które odsłoni jej żywą tkankę, taka rozmowa o człowieku, dzięki której Kazanecki – nie tracąc powagi – stanie się człowiekiem z krwi i kości, kimś bliskim, zrozumiałym. Spotkania z gośćmi warsztatów to rodzaj podróży do miejsc, które były Poecie bliskie, do czasów, które ukształtowały go jako twórcę i człowieka. Staramy się pochwycić echo rozmów, jakie z Kazaneckim prowadzali w przeszłości Wiesław Szymański – uczeń, Elżbieta Kozłowska-Świątkowska – przyjaciółka, Halina Kazanecka – żona i jakie współcześnie, na płaszczyźnie literackiej, prowadzi np. Andrzej Pietrasz – krytyczny czytelnik. Przed gośćmi dwóch ostatnich spotkań postawiliśmy nie lada wyzwania: wyznaczenie miejsca, jakie Bóg zajmuje w poezji Kazaneckiego i jakie sam Kazanecki zajmuje w polskiej literaturze współczesnej. Zapowiadają się zatem bardzo interesujące rozmowy, zwłaszcza że gośćmi będą tacy znawcy tematu jak Waldemar Smaszcz oraz dr hab. Dariusz Kulesza. 4 Częścią praktyczną, podobnie jak w poprzednich odsłonach cyklu, pokierują profesjonalni aktorzy: Magda Kiszko-Dojlidko i Bernard Maciej Bania. Pokażą uczestnikom, jak zmierzyć się z tremą, z drżeniem kolan i sztywnieniem języka podczas występu. Skupią się na praktycznym wymiarze publicznego występu (np. recytacji wierszy podczas konkursu, czy też wystąpienia przed egzaminatorem w trakcie sesji czy zaliczenia). Dodatkowe atrakcje jesiennych spotkań to pokaz filmu o Wiesławie Kazaneckim oraz prezentacja zdjęć Konrada Adama Mickiewicza, wykonanych w trakcie kolejnych „Wędrówek z Kazaneckim”. Zapraszamy: 24 października i 21 listopada, o godz. 15.00, do Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki. Miejsca warto rezerwować z wyprzedzeniem, gdyż spotkania cieszą się sporą popularnością. Grupy szkolne (zorganizowane) proszone są o wcześniejszy kontakt z Biurem Promocji i Sprzedaży (tel: 085 74 99 184, 74 99 185). Program „Wędrówki z Kazaneckim” jest realizowany przy wsparciu finansowym Prezydenta Miasta Białegostoku w ramach Roku Wiesława Kazaneckiego. Anna Danilewicz * Zakład Literatury Pozytywizmu i Młodej Polski Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu w Białymstoku Poeta Białegostoku W dniach 8-9 października 2009 roku odbędzie się na Wydziale Filologicznym ogólnopolska konferencja naukowa poświęcona życiu i twórczości Wiesława Kazaneckiego, najwybitniejszego poety Białegostoku. Obie przypadające w tym roku rocznice (70. rocznica urodzin i 20. rocznica przedwczesnej śmierci) to najlepsza okazja, by przyjrzeć się zarówno twórczości poety, jak też jego biografii. Interesujące są przede wszystkim artystyczne dokonania pisarza, jego dzieła, ale także role, jakie pełnił w środowisku artystyczno-literackim Białegostoku. Referentów interesować będzie zatem Wiesław Kazanecki jako poeta, powieściopisarz, dziennikarz, redaktor, eseista, publicysta, krytyk, nauczyciel, teoretyk literatury, animator kultury, społecznik. Celem konferencji jest stworzenie horyzontu i zaplecza naukowego, w ramach którego można czytać dorobek i życie pisarza. Bardzo istotne są również uzupełnienia faktów z zakresu jego biografii, pokazanie twórczości poety poprzez jej wpływ na utwory innych artystów. Być może nadchodząca konferencja stanie się początkiem dyskusji na temat nowych perspektyw badawczych dorobku artysty. Twórczość Kazaneckiego jest niezwykle fascynująca, ale i zarazem trudna. W swoich utworach opowiadał się wobec wielu tradycji (Różewicz, Cze- 5 chowicz, Przyboś, Bieńkowski, Herbert, Błok, Jesienin, Eliot, Kawafis), eksperymentował z formą utworów oraz ujawniał swój wszechstronny talent, wykorzystując wiele konwencji artystycznych. Był również bez wątpienia poetą miasta, nie tylko Białegostoku, ale i Berlina czy Nowego Jorku. Jak mało który twórca w ostatnich latach potrafił stawiać pytania dotyczące elementarnych zagadnień etycznych współczesnej kultury i Europy. Jego twórczość została również tragicznie dotknięta czasami, w jakich przyszło mu pisać, stąd tak dużo w jego utworach wątków katastroficznych. Działał w wielu grupach literackich – „Formaty”, „Ecce”, „Teraz”, publikował w licznych antologiach, był sprawozdawcą z konkursów poetyckich. Napisał Strefę ocalenia, powieść satyryczną z dziedziny SF, która stanie się przedmiotem badań na październikowej konferencji. Ale poezja to niejedyna dziedzina pisarska, w jakiej Kazanecki tworzył. Był bowiem również redaktorem, dziennikarzem i krytykiem w białostockich „Kontrastach”, Białostockim Informatorze Kulturalnym „Zdarzenia”. A obok wszystkich tych zajęć, czyniących z artysty niemalże człowieka renesansu, należy również wymienić i pracę nauczyciela w białostockim technikum mechanicznym; do dziś jego uczniowie wspominają wysoką sylwetkę swego polonisty (poeta miał prawie 2 metry wzrostu) oraz zaangażowanie w przekazywanie nie tylko wiedzy o literaturze, ale przede wszystkim własnych fascynacji. To bardzo ważne, aby Białystok miał swego poetę, kultura bowiem buduje dziś wizerunki europejskich miast, składa się na ich tożsamość. Znajomość twórczości tego najwybitniejszego pisarza naszego miasta cały czas pozostawia sporo do życzenia, jest jeszcze dużo do zrobienia, nie tylko w zakresie wiedzy mieszkańców o artyście, ale i refleksji naukowej. Im dokładniej zinterpretujemy dorobek Kazaneckiego, tym większa szansa na włączenie zarówno twórczości, jak i sylwetki poety w coraz ciekawszy wizerunek stolicy Podlasia. Podczas konferencji podjęte zostaną następujące kwestie: Białystok • prof. Jolanta Sztachelska, Eseistyka Wiesława Kazaneckiego • prof. Jadwiga Zacharska, Kazaneckiego dialog z tradycją literacką i historyczną • prof. Dariusz Kiełczowski, Kryzys cywilizacji w poezji Wiesława Kazanec kiego • dr Katarzyna Kościewicz, Miasto w wybranych utworach Wiesława Kazanec kiego • dr Anna Wydrycka, • dr Marek Kochanowski, „Strefa ocalenia” wobec tradycji polskiej prozy • dr Beata Kuryłowicz, Językowy obraz kobiety w twórczości Wiesława Kaza neckiego 6 • dr Katarzyna Sawicka, Wiesław Kazanecki w białostockich „Kontrastach” • dr Elżbieta Konończuk, „Przyszedłem powiedzieć Ci te wszystkie słowa...” Wiesława Kazaneckiego jako przykład narracji albumowej • dr Elżbieta Sidoruk, „Strefa ocalenia” Wiesława Kazaneckiego jako satyra egzystencjalna • mgr Emilia Borowska, Katastrofizm ironią podszyty – „Wiersze ostatnie” Wiesława Kazaneckiego • mgr Katarzyna Sztok, Biblijne inspiracje w twórczości Wiesława Kazaneckiego • mgr Karolina Szymborska, Kazaneckiego przechadzki po Białymstoku • mgr Michał Siedlecki, „Kobieta imieniem Nigdy” Wiesława Kazaneckiego jako zwiastun nadchodzącej epoki • mgr Andrzej Pietrasz, Obraz Nowego Jorku i Stanów Zjednoczonych w „Notatkach nowojorskich” W. Kazaneckiego i poezji A. Ginsberga • mgr Janusz Taranienko, Poeta na emigracji (czytając „Notatki nowojorskie” W. Kazaneckiego) • Bogdan Dutko, Kazanecki a białostockie środowiska literackie Toruń • mgr Marcin Jurzysta, Dwa wiersze o Białymstoku: Wiesław Kazanecki i Bartłomiej Majzel. • mgr Karolina Sałdecka, Kobiety – postaci, kobiety – symbole w twórczości Wiesława Kazaneckiego. Katowice • prof. Elżbieta Dutka, Doświadczenie przepaści i podstawy w „Szarej godzinie” Wiesława Kazaneckiego • dr Agnieszka Nęcka, Strefa Ocalenia Wiesława Kazaneckiego • mgr Magdalena Boczkowska, Wiesław Kazanecki i Andrzej Babiński – histo ria pewnej przyjaźni i jednego wiersza. Wrocław • Stanisław Srokowski, Wiesław Kazanecki, spotkania i kosmologiczne rozmo wy o poezji i życiu. Niewątpliwą atrakcją konferencji będzie z pewnością promocja całkowicie nowego wyboru utworów poety, ze wstępem, opracowaniem dr. hab. Dariusza Kuleszy i pod red. Elżbiety Kozłowskiej-Świątkowskiej. Marek Kochanowski 7 8 Fragment wstępu Dariusza Kuleszy do książki Wiesław Kazanecki – Poezje, pod red. Elżbiety Kozłowskiej-Świątkowskiej, Wydawnictwo Uniwersyteckie „Trans Humana”, Białystok 2009. (...) Największym problemem, z którym trzeba się uporać, pisząc o poezji Wiesława Kazaneckiego, jest związana z nim, białostocka legenda. Z jednej strony atrakcyjna musi się wydawać rola znaku firmowego literatury Białegostoku czy nawet Białostocczyzny, jaką autor Końca epoki barbarzyńców niewątpliwie odgrywa. Ale cena za to wyróżnienie okazała się zbyt wysoka. Kazanecki stał się literackim patronem Podlasia kosztem bycia suwerennym poetą. Nie w Białymstoku, ale w kraju pisano recenzje jego tomików. Nawet jeśli nie były one liczne i szczególnie pozytywne, dotyczyły tekstów, a nie literackiej mitologii. Rodzinne miasto zainteresowane było głównie wykorzystaniem Kazaneckiego jako „swojego” poety. (...) Posunięciem decydującym o powołaniu Kazaneckiego na literacki tron miasta i regionu było ufundowanie Nagrody Literackiej Prezydenta Miasta Białegostoku, której poeta do dzisiaj patronuje. Pomysłodawcami przedsięwzięcia byli Jan Leończuk i Wademar Smaszcz. Pierwszy raz nagrodę wręczono 31 stycznia 1992 roku. Za tomik Zawołaj raz jeszcze ciemnym wierszem z roku 1991 otrzymał ją Jan Leończuk. Natomiast Waldemar Smaszcz stał się najważniejszym komentatorem twórczości Kazaneckiego. (...) Promowanie Kazaneckiego – jakkolwiek zrozumiałe oraz niewątpliwie użyteczne z perspektywy miasta i regionu – funkcjonalizowało lekturę wierszy „naszego” poety. Im ważniejszy miał być Kazanecki dla białostoczan i Podlasian, tym chętniej widziano i opisywano go poza, a nawet ponad, historycznoliterackim czy pokoleniowym porządkiem polskiej powojennej poezji. Dzisiaj sytuacja zmieniła się o tyle, że pisarze honorowani wyróżnieniem imienia Kazaneckiego (na przykład Ignacy Karpowicz1) bywają opisywani jako ci, którzy więcej nagrodzie dają, niż uzyskują jako jej laureaci. Powód nieporozumień wokół poety i jego dorobku wydaje się jeden. Jest nim białostocka legenda decydująca o wizerunku Wiesława Kazaneckiego. Nawet uznając zasadność jej powstania (Białystok potrzebuje swojego poety) i doceniając wielki wysiłek tych, którzy autora Portretu z nagonką promowali, nie sposób uchylić się od stwierdzenia, że najwyższą cenę za posiadanie przez białostoczan „swojego poety” zapłacił on sam, czyli Wiesław Kazanecki. Wyliczyć ją można, kładąc na jednej szali wyreżyserowaną rolę lokalnego wieszcza, a na drugiej bycie poetą, którego rzeczywisty, książkowy dorobek poznaje się na podstawie polonistycznej lektury, o tyle bezinteresownej, o ile usiłującej odpowiedzieć na podstawowe pytanie, z jaką poezją mamy do czynienia? 1 I. Karpowicz był laureatem Nagrody Literackiej Prezydenta Miasta Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego dwukrotnie, ale jako pierwszy uzyskał to wyróżnienie w dwóch kolejnych latach. W roku 2009 za Gesty (2008), a w 2008 za Nowy kwiat cesarza (i pszczoły), książkę z 2007 roku. 9 Powtórzę, Kazanecki zanim stał się poetą, zwłaszcza w Białymstoku, został użyty jako znak firmowy literatury tego miasta. Niezależnie od tego, czy marketingowa misja Kazaneckiego dobiegła już końca czy nie, Białystok winien jest autorowi Stwórcy i kata szansę na zaistnienie wolne od pozaliterackich, promocyjnych zatrudnień. Wiesław Kazanecki zasługuje na lekturę jako suwerenny poeta. Jako twórca, który konfrontował się z poezją swoich rówieśników i swoich czasów. Jako pilny czytelnik przede wszystkim polskich i amerykańskich mistrzów literatury, jako ktoś, kto pozostawił dorobek kształtowany świadomie i konsekwentnie. Warto podjąć ryzyko czytania tekstów Wiesława Kazaneckiego dla nich samych. Dla niego samego. (...) Kazanecki szukał swojego miejsca w polskiej poezji. Nie dołączył ani do bojowników Nowej Fali, ani do obrońców suwerenności liryki z Orientacji. Jego walka nie była formą opozycyjnej działalności. Jego obrona poezji żadną miarą nie mieściła się w „hybrydowym” formulizmie. Reagujące na współczesność poematy Kazaneckiego więcej miały wspólnego z międzywojenną awangardą i anglosaskim modernizmem niż z polityczno-literacką walką prowadzoną w prl-u. W ostatnim okresie swojej twórczości Kazanecki z jednej strony odnalazł liryczny spokój, ale z drugiej jego sprzeciw brzmiał donośniej niż kiedykolwiek. Problem w tym, że ta donośność realizowana była nie na poziomie tekstów (tym mniej ciekawych, im bardziej politycznie zaangażowanych), ale na poziomie manifestów i deklaracji. Mimo to, nie ulega wątpliwości, że poezja Wiesława Kazaneckiego warta jest lektury przekraczającej granice Białegostoku – miasta, z którym tak mocno została związana. Białystok zbyt wiele zawdzięcza „swojemu” poecie, by mógł teraz nie pomóc mu w dotarciu do czytelników całego kraju. Na początek wystarczy zrezygnować z białostockiej legendy i zapytać o relację Kazanecki – polska poezja po roku 1956. Wystarczy umieścić autora Stwórcy i kata w kontekście generacji oraz poetyk, wśród których wzrastał i osiągnął artystyczną dojrzałość. Tyle na początek wystarczy, bo już teraz można napisać, że Wiesław Kazanecki to przede wszystkim poeta stanu zagrożenia. Poeta bliski międzywojennemu katastrofizmowi drugiej awangardy. Zagrożenie znane z jego wierszy to barbarzyńcy obecni nie tylko w tomiku mówiącym o końcu ich epoki. To konsumpcjonizm Sancho Pansy przeciwstawiany idealizmowi ofiary Don Kichota. To estetyka dominująca nad etyką, perwersja dławiąca czułość, rezygnacja triumfująca nad nadzieją, polityka uśmiercająca humanizm, współistnienie panujące nad obcowaniem. Zagrożenie, o którym Kazanecki pisał, ma charakter totalny, ponieważ dotyczy nie tylko kultury, ale całej cywilizacji gatunku homo sapiens. Nie da się tego zagrożenia sprowadzić do polityki. Nie chroni przed nim historia, chociaż właśnie ona przechowuje świadectwa heroizmu, dającego nadzieję na przetrwanie. Znamienne, że zagrożenie człowieka i świata mogłoby zostać niezauważone, gdyby nie poezja. To ona uświadamia nam stan rzeczy i ocenia wszystko według miary konstytutywnego dla niej ideału. Bez wiary w ten ideał, bez wiary w archetypiczną cudowność istnienia, pisanie wierszy nie jest możliwe. Takiego traktowania poezji uczył Kazaneckiego Whitman. Taka poezja była dla Wiesława Kazaneckiego najważniejsza. 10 Magdalena Wieremiejuk Poeta sumienia - Szkic o poemacie Śmierć uśmiechu Giocondy Wiesława Kazaneckiego Poezja sumienia i nadziei „Powszechna staje się bezsilność sztuki w obliczu podstawowych problemów epoki i człowieka. Coraz częściej tę niemoc (a zatem: zbędność!) swej sztuki deklarują sami artyści. Dlaczego zatem tworzą?” – zastanawiał się Wiesław Kazanecki w opublikowanym w 1987 roku w „Poezji” eseju Sumienie i nadzieja1, w którym wyłożył swój punkt widzenia na kondycję współczesnej mu poezji oraz nakreślił drogę, którą, w jego mniemaniu, powinna ona obrać, by stać się „nową humanistyczną syntezą”. Zdaniem autora Kamienia na kamieniu, obrazy bezradności i upadku człowieka w poezji powinna zastąpić „sztuka sumienia i nadziei”, która ocala, niesie ratunek i przeciwstawia się współczesnemu barbarzyństwu. Można zatem oczekiwać, że jedną z podstawowych ambicji artystycznych Kazaneckiego będzie nadawanie swojej poezji i opisywanym w niej sytuacjom lirycznym wymiaru przede wszystkim etycznego. Zasadność takiego nastawienia kilkukrotnie potwierdzali recenzenci oraz badacze twórczości białostockiego poety. Poemat Śmierć uśmiechu Giocondy – bo o nim będzie tutaj mowa – opublikowany po raz pierwszy w 1978 roku w czwartym w kolejności tomie poetyckim Kazaneckiego Cały czas w orszaku2, zapowiada wyłożony przez niego niemal dekadę później postulat „sztuki sumienia i nadziei”. W tym szkicu postaram się nakreślić główną problematykę tego utworu, nie roszcząc sobie jednocześnie prawa, z uwagi na formę analizy, do przedstawienia jej w sposób wyczerpujący. Poemat krytyczny, ale nie pesymistyczny Ostrze krytyki wymierzone jest w interesującym nas poemacie przede wszystkim przeciwko konsumpcyjnemu stylowi życia, kultowi pieniądza, pomieszaniu religijności z show-biznesem, zbyt wielkiej ingerencji człowieka we własną cielesność (łatwo dostępna farmakologiczna antykoncepcja) oraz rozpadowi tradycyjnych obszarów kultury, sztuki, religii, poezji czy nauki; przeciwko stechnicyzowanej cywilizacji, ogołoconej z „podstawowych etycznych punktów orientacyjnych”3. Poeta w negatywny sposób odnosi się do rzeczywistości, pokazując szereg zjawisk, procesów i postaci, które z perspektywy 1 2 3 W. Kazanecki, Sumienie i nadzieja, „Poezja” 1987, nr 10. Tenże, Cały czas w orszaku, Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1978. Por. Tenże, Sumienie…, dz. cyt. 11 etycznej – perspektywy sumienia – zasługują na niską ocenę. Dlatego „ja” liryczne w poemacie za pomocą serii apostrof „przebacz nam Panie / przebacz nam Pani” prosi o wybaczenie w imieniu całej wspólnoty ludzkiej. pierwszy gest – dotykanie drugi gest – przeżuwanie trzeci gest – kupowanie4 Już w pierwszych trzech wersach tekstu wyraźnie zarysowany został krąg refleksji – cywilizacja pieniądza, konsumpcji, sycenia zmysłów. W kolejnych Kazanecki – poeta sumienia – wylicza „grzechy” współczesnej mu ludzkości, które także dzisiaj brzmią aktualnie: przebacz nam Panie plastikową trawę bujnie rozścieloną w St. James Parku przed pałacem w Buckingham przebacz nam Panie autostrady z betonu ponad dachami Tokio przebacz nam Panie puste puszki od konserw przemienione w mieszkania Diogenesów dwudziestego wieku5 O ile, na co zwracali uwagę krytycy, w prywatnym katalogu mitów, opowieści i legend poety w tomie Cały czas w orszaku na plan pierwszy wysuwa się motyw utraconego na zawsze raju „bez szans na urzeczywistnienie”, o tyle w Śmierci uśmiechu Giocondy Kazanecki piętnuje „sztuczne raje”, które zamykają człowieka w wykreowanych przez niego nienaturalnych betonowych przestrzeniach z plastikową trawą6. „Bóg w tym świecie został zastąpiony rozrywką. Nowi kapłani szczerzą białe zęby z telewizyjnych ołtarzy, prowadząc kretyńskie teleturnieje” – mówi Claudia, bohaterka filmu Ogród rozkoszy ziemskich Lecha Majewskiego, w krytycznym monologu, w którym ocenie poddaje współczesną cywilizację konsumpcji7. Podobne wnioski podsuwa nam poeta, przywołując już na pierwszej stronie swojego tekstu postać Kellie Everts – striptizerki, w wolnych chwilach „uprawiającej swoje hobby – duszę”8. Kobieta „prostuje ścieżki tych co błądzą 4 Wszystkie cytaty pochodzą z wydania: W. Kazanecki, Śmierć uśmiechu Giocondy, Krajowa Agencja Wydawnicza, Białystok 1983. 5 Zgodnie z oryginalną pisownią. 6 Por. A. Staniszewski, … Dźwigałem w sobie świątynię…, „Poezja” 1979, nr 4. 7 Ogród rozkoszy ziemskich, reż. Lech Majewski, 2004. 8 Kellie Everts to prawdziwa postać, która w latach 70. ubiegłego wieku dawała występy pod nazwą „I strip for God” (ang. rozbieram się dla Boga), a następnie założyła Kościół Mistycznego Matriarchatu. Nie udało mi się ustalić, czy pozostałe przywołane przez Kazaneckiego postaci: zakonnica Janet Need i Sakaitiro Murakami mają swoje rzeczywiste pierwowzory. Biorąc jednak pod uwagę technikę twórczą poety, który często swoje poematy osnuwał wokół realnych wydarzeń zaczerpniętych z mediów, należy się spodziewać, że tak. 12 jeszcze przed / progami prawdy zwanej Światłem Świata”, a jej obraz „zstępuje do kanałów ku srebrnym / ekranom / by głosić Słowo Boże”. To kapłanka „teleewangelizująca” widzów przy pomocy swego „pomrocznego brzucha”. Tradycyjną religijność wyparła rozrywka, zapożyczając jednocześnie od niej niektóre formy kultu: gest tańca i gest modlitwy współistnieją ze sobą, nic już nie znacząc. Na kartach poematu pojawia się też druga kobieca postać, jak można się domyślać, również zaczerpnięta z kultury amerykańskiej lat 70. minionego wieku. To zakonnica Janet Need (ang. potrzeba), której modlitewnik wydano w milionach egzemplarzy w formie płyty „obracającej się w rock and rollowym / rytmie podaży i popytu”. Kobietom Kazanecki przeciwstawia postać Sakaitiro Murakamiego („witam cię Sakaitiro Murakami”), świadka jednego z najtragiczniejszych epizodów drugiej wojny światowej – zrzucenia bomb atomowych na japońskie miasta – który po 27 latach wraca do Hiroszimy, gdzie zginęli wszyscy jego bliscy. Autor Końca epoki barbarzyńców podkreślił rolę świadka własnej współczesności przez dokładne określenie czasu opisywanych przez niego sytuacji lirycznych. 3 marca 1972 roku – dzień wystrzelenia przez USA pierwszej bezzałogowej sondy kosmicznej Pioneer 10, mającej badać Jowisza – staje się dla Kazaneckiego soczewką, w której skupia obraz współczesnej mu cywilizacji. Trzeba jednak pamiętać, że Kazanecki, co kilkukrotnie powtarzał m.in. w wywiadach radiowych9, nie chciał, by jego wiersze postrzegane były przez komentatorów i czytelników jako pesymistyczne. „Już sama obrona jest rezultatem optymistycznego spojrzenia. Nie podejmuję się obrony czegoś bez nadziei, że to coś zostanie obronione” – podkreślał przy okazji rozmowy na temat Portretu z nagonką10 – zbioru w oczywisty sposób zapowiadającego społecznie zaangażowane poematy i cykle wierszy autora Listu na srebrne wesele11. W tej samej wypowiedzi zaznaczył również, że, w jego mniemaniu, pisanie powinno być „nieustannym tworzeniem portretu człowieka”. „Pośpieszny rozkład formy” Drogi ludzkości, pochłoniętej „marszem do wnętrza komórki”, produkcją uzbrojenia i prowadzeniem wojen, podróżami kosmicznymi, a przy tym wszystkim okrutnie samotnej „z okruchami księżyca na dłoniach”, nie rozświetla nic poza „jednobarwnym fotonowym sztyletem” laserowej wiązki świetlnej. Kazanecki w ciekawy sposób gra pojęciem światła i jego znaczeniami. 9 Por. Portrety – Wiesław Kazanecki – audycja Wiesława Janickiego z 1970 roku, archiwum dźwiękowe Polskiego Radia Białystok. Tamże. 11 Zamieszczone w wydanym w 1969 roku Portrecie z nagonką wiersze, m.in.: Erotyk reklamowy, The family of man, Sekretarz Generalny ONZ składał rezygnację, Od początku oraz Posuwamy się naprzód bądź to zapowiadają wyliczeniową strukturę poematów, bądź nawiązują do nich ujęciem postaci czy problemu. 10 13 Światło o boskiej proweniencji w świecie „zdominowanym przez sztampę”12 zastąpione zostało poświatą ekranów telewizyjnych i błyskiem lasera, używanym w walce zarówno z człowiekiem, jak i jego chorobami. Sam tytuł poematu przywodzi natomiast na myśl jeszcze inne zjawisko związane ze światłem, wykorzystywane m.in. w malarstwie – światłocień. Ernst Gombrich w swojej świetnej książce O sztuce dowodzi, że sportretowana przez Leonarda da Vinci florencka dama – Lisa del Giocondo – swój tajemniczy uśmiech zawdzięcza rozmyślnemu użyciu przez włoskiego mistrza gry światłem: Każdy, kto kiedykolwiek próbował narysować twarz, wie, że to, co nazywamy jej wyrazem, opiera się głównie na dwóch elementach: kącikach ust i kącikach oczu. Właśnie te rysy twarzy Leonardo pozo stawił umyślnie niewyraźne, pozwalając im wtopić się w miękkie cie nie. Dlatego nigdy nie jesteśmy do końca pewni, w jakim nastroju jest patrząca na nas Mona Liza. Wyraz jej twarzy zawsze zdaje się nam wymykać13. Wszystko, co wymyka się poznaniu, nosi w sobie tajemnicę, współczesny człowiek stara się ujarzmić przez opisanie za pomocą języka popytu i podaży, uproszczenie do formy pojedynczego gestu. Kontemplację dzieł sztuki zastąpiła ich konsumpcja. Sztuka, według Kazaneckiego, także nie jest już nośnikiem wartości, bo nastąpił jej rozkład. „Pośpieszny rozkład formy / rozkład treści na słowa i wielokropki / rozkład słów na litery bez prawa i prawo bez znaczenia”. Tradycyjne formy narodowego samostanowienia wyparła „papka państwotwórcza”, pod dawną poezję podstawiono „poezję śmietników / poezję klakierów / poezję maszyn”. Z rozpadu pojęć kluczowych dla kultury poprzednich wieków: tańca, modlitwy, sztuki, religii, nauki, poezji, czasu „ocalały” tylko gesty, skonwencjonalizowane formuły zachowań, bezwarunkowe odruchy zapamiętane przez ludzkie ciało, nienoszące już na sobie odblasku znaczeń wyższej kategorii, odwołań do innego niż ziemski porządku. Kazanecki pokazuje w Śmierci uśmiechu Giocondy, że świat współczesnego mu, ale także i nam, człowieka rozpięty jest między pustymi gestami a „pośpiesznym rozkładem formy”. Jedyną dostępną poznaniu formą stał się gest – ruch, który, zbyt często powtarzany, przestaje znaczyć cokolwiek. Poeta, będący świadkiem tego rozpadu, opisuje go w swoich wierszach. Zgodnie ze sformułowanym przez siebie postulatem „poezji sumienia i nadziei” przepuszcza jednak wcześniej to poetyckie świadectwo przez filtr własnego sumienia i umieszcza je w perspektywie etycznej. 12 „Istnieje nagonka świata na dawną ludzką twarz, nagonka świata na indywidualności ludzkie, w czasach, kiedy dominuje sztampa”, cyt. fragmentu wypowiedzi Wiesława Kazaneckiego w audycji radiowej Portrety – Wiesław Kazanecki, dz. cyt. 13 E.H. Gombrich, O sztuce, Wydawnictwo „Rebis”, Poznań 2008, s. 304. 14 Janusz Taranienko „ Ale ja polskim pisarzem jestem...” (przy okazji zapisków nowojorskich Wiesława Kazaneckiego) Wiesław Kazanecki spędził w Nowym Jorku dokładnie 191 dni, od połowy sierpnia 1983 prawie do końca lutego 1984 – jak skrzętnie wyliczył on sam i podchwycili badacze jego spuścizny, literackiej i piśmienniczej. Piszę „literackiej i piśmienniczej” nie bez powodu, bowiem nie wszystkie teksty pozostawione po śmierci przez poetę są natury literackiej; część z nich, jak właśnie Notatki nowojorskie, nie była przez niego traktowana jako gotowa do druku. Książka, przepisywana z rękopisu, wydana przez Książnicę Podlaską w roku 2006 jako VII tom serii In memoriam, jest zbiorem notatek właśnie, o charakterze zapisów zbliżonym do pamiętnika, czy dokładniej: dziennika; zapisów bezpośrednio opisujących zdarzenia tego dnia, gdy miały one miejsce, lub odległe od opisywanych wydarzeń o niewielki dystans czasowy. Nawet z pobieżnej analizy Notatek wynika, że poeta sporządził je dla siebie samego, z prostego, „ludzkiego” powodu – aby nie zapomnieć. Po drugie, należy przypuszczać, że Kazanecki dokonywał zapisków również w tym celu, by ewentualnie później, po jakimś czasie, uczynić z nich stricte pisarski użytek. Jestem przekonany, że gdyby był nadszedł ów czas, gdy Kazanecki postanowiłby, że swoimi zapiskami zajmie się po to, by zrobić z nich książkę – to byłby to zupełnie inny utwór, w którym nie znalazłaby się znaczna część wydarzeń opisywanych przez niego w Notatkach. Ani też znaczna część jego refleksji. Tekst mój nie ma ambicji analizy wszystkich tematów, jakie zajmują Wiesława Kazaneckiego w Notatkach nowojorskich. Na ile wiem, książka była kilkakrotnie omawiana (przez I. Słomińską oraz – niezależnie – przez D. Sołowieja) na łamach „Bibliotekarza Podlaskiego” (nr 11-12/2005-2006, s. 199-204). Przytoczeni autorzy opisują głównie to, o czym Kazanecki pisze najczęściej: o ciężkiej, fizycznej pracy w fabryce Crystal Clear; „o nieludzkim zmęczeniu” – jak to, nie bez patosu, określił redaktor książki, Jan Leończuk; o stosunkach pracy w fabryce, głównie zaś o konfliktach narodowościowych pomiędzy Polakami (i samym poetą) a Żydami; o tęsknocie za pozostawioną w kraju rodziną, bliskimi i za samą ojczyzną; o polskiej emigracji zarobkowej w Stanach; o dokonywanej przez Kazaneckiego próbie rozpoznawania rzeczywistości amerykańskiej, wykraczającej poza „wakacjuszowski” punkt widzenia, oraz wreszcie o diagnozie cywilizacji ludzkiej – o tyle, o ile amerykański model życia konsumpcyjnego miałby stać się wzorcem, ku któremu ta cywilizacja zmierza. Przytoczony wyżej wykaz to rozpiętość tematyczna książki, na ile to możliwe, wyliczona od tematów szczegółowych, konkretnych i prywatnych do coraz bardziej ogólnych. Tutaj – myślę – celna jest uwaga I. Słomińskiej, że, być może, Kazanecki nie napisałby Końca epoki barbarzyńców, gdyby nie jego 15 osobiste amerykańskie doświadczenie. Pamiętam dwie rozmowy z Kazaneckim o Ameryce. Pierwsza miała miejsce przed moim wyjazdem do USA, pod koniec 1987, kiedy to wypytywałem go o nowojorskie realia, mając na względzie przede wszystkim standardowe problemy, spędzające naówczas sen z oczu przyszłym polskim „wakacjuszom”: jak tam jest z pracą, z mieszkaniem i z zarobkami. Drugą rozmowę odbyliśmy po moich 210 dniach Nowego Jorku (i okolic), pod koniec sierpnia 1988 roku. Było to już cztery lata po jego powrocie. Fragment właśnie tej drugiej rozmowy tutaj przypomnę. Wiesław zapytał mnie wtedy, czy napisałem coś o Ameryce. Gdy odpowiedziałem, że będąc w USA, publikowałem felietony o polskiej emigracji zarobkowej na łamach białostockiego „Kuriera Podlaskiego”, Kazanecki powiedział mniej więcej tak: „Widzisz, o Ameryce to można albo napisać od razu, na gorąco, albo po wielu latach, kiedy się to wszystko poukłada”. Nie wiedziałem wtedy, że Wiesiek ma kilka kajetów sporządzanych na bieżąco odręcznych notatek. Teraz jestem pewien, że – w zamierzeniu – miały mu one posłużyć jako materiał do książki, której nigdy nie napisał. Tak więc i z racji teoretycznych, i z powodów biograficznych mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić: Notatki nowojorskie Kazaneckiego nie są dziełem literackim. Są one co najwyżej niewyselekcjonowanym materiałem do książki - „surówką”. I więcej: zdarzenia opisywane przez poetę w żaden sposób nie mają fikcyjnego charakteru i z całą pewnością wydarzyły się w świecie rzeczywistym. Podlegają zatem zupełnie innym kategoriom opisu niż te, które zostały zbudowane przez literaturoznawstwo. Mam zamiar przyjrzeć się nieco bliżej dwóm aspektom Notatek, pominiętym i w przytoczonych wyżej omówieniach, i w moim wyliczeniu. Oba te zagadnienia zapowiada tytuł bieżącego artykułu – będący nieco zmienionym fragmentem dialogu z doskonałego Dolorado Edwarda Redlińskiego. Mam wrażenie, że analiza tych aspektów odpowiada jednocześnie na podstawowe pytanie: dlaczego zarówno Kazanecki, jak i ja sam, jak i Michał z Taplar wytrzymują – w latach 80. – na emigracji zarobkowej w USA tylko około pół roku. Tym samym sygnalizuję pespektywę tego opisu: uwagi o zapiskach Kazaneckiego (sierpień 1983 – luty 1984) interpretować będę również przez pryzmat doświadczeń własnych (styczeń – sierpień 1988). Dodam, że w moich osobistych przeżyciach niebagatelną rolę odgrywa Dolorado Redlińskiego (koniec 1984), z którym to utworem zetknąłem się po raz pierwszy dopiero właśnie na nowojorskim Greenpoincie i który – w wersji kaset magnetofonowych – towarzyszył mi na co dzień w USA, stając się dla mnie swego rodzaju prywatną „amerykańską biblią”. Na Notatki należy z całą pewnością spojrzeć w kontekście biografii poety. Należy uwzględnić, że Kazanecki jest inteligentem, więcej: humanistą (nie zaś np. lekarzem czy inżynierem), jest nadto pisarzem, a zatem twórcą (nie zaś 16 „konsumentem”) kultury. Jest on w polską, narodową, humanistyczną kulturę jakby „wrośnięty” - na niej „się ukorzenił” i z niej wyrasta; sam ją także współtworzy, a więc w jakiejś mierze ma wpływ na rozwój „duchowy” przyszłych pokoleń Polaków. A przynajmniej chciałby takie oddziaływanie posiadać – bowiem taka jest misja twórcy kultury. Wiesław przed wyjazdem do USA ma już wydanych sześć tomików wierszy, ma także za sobą kilkuletnią pracę redaktorską w „Kontrastach” oraz ponad 40 numerów zredagowanego przez siebie „BIK-u”. Prócz tego, co ważne, jest człowiekiem dojrzałym: wyjeżdżając do NY, ma ponad 44 lata. „Starego drzewa się nie przesadza”, jak mówi przysłowie. Kazanecki nie może czerpać soków do życia z gleby, której nie potrafi ani zrozumieć, ani – co ważniejsze – zaakceptować. Jestem pewien: na gruncie amerykańskim łatwiej się asymiluje polski urzędnik, nawet niepracujący w swoim zawodzie lekarz, nawet inżynier, który pracuje fizycznie jako zwykły robotnik, w równie ciężkich warunkach – zaś nieporównywalnie łatwiej ci, którzy w Polsce żyli naówczas z ciężkiej pracy fizycznej – mianowicie robotnicy i rolnicy. Nie tylko dlatego, że ich mięśnie były do wysiłku przyzwyczajone i że bywało, w kraju również miewali nie najlepsze warunki mieszkaniowe. Głównie dlatego, że ci ostatni byli (i w kraju, i na emigracji) konsumentami dóbr, nie zaś ich twórcami oraz dlatego, że nie byli humanistami, nie wyrośli z narodowej historii, tradycji, kultury. Tymczasem Kazanecki również w USA nie przestaje być pisarzem: wciąż łudzi się możliwością otrzymania stypendium literackiego, do swoich notatek dodaje dopiski w rodzaju: „rozwinąć, uzupełnić, opisać dokładniej”; czyta polską i amerykańską prasę, sporządza notatki z artykułów, snuje refleksje na temat kultury, cywilizacji... Pisarz nie jest tym tylko, który „umie i lubi pisać” – jak stwierdził Dominik Sołowiej we wzmiankowanej na wstępie recenzji. Pisarz jest przede wszystkim tym, który ma potrzebę, by nie powiedzieć: przymus pisania – powiedzenia czegoś od siebie innym, podzielenia się swoimi myślami z czytelnikami. Będę brutalny: do ciężkiej pracy fizycznej oraz do pięciu metrów kwadratowych pokoiku bez okna można się przyzwyczaić. Do zajmującego łącznie trzy godziny dojazdu i powrotu z pracy też. I nie ma powodu, by z tej przyczyny narzekać: przyjechaliśmy przecież do USA po pieniądze i ten cel zakłada pewne poświęcenia. Nie ma również po co roztkliwiać się nad doświadczanym na własnej skórze „wyzyskiem kapitalistycznym”: przecież mamy to, co chcieliśmy. Zarobione tutaj dolary mają ogromną wartość w kraju. I nie ma po co „filozofować”. Należy, jak ciężarowiec, wziąć tę sztangę „na klatkę” i wypchnąć w górę. Takie jest podejście „prostego człowieka”: pragmatyczne, amerykańskie już przed przyjazdem do Ameryki; amerykańskie – chociaż nowo przybyły „wakacjusz” wcale o tym nie wie, że nim przyjechał, już po amerykańsku myśli. Tymczasem Kazanecki zadaje sobie pytania: „Co ja tu robię? Po co tu przyjechałem?” – i oszukując samego siebie, daje na te py- 17 tania wykrętne odpowiedzi: „poznać, zrozumieć, doświadczyć”. A dopiero po tej zracjonalizowanej sekwencji rozstrzygnięć dopowiada: „zarobić, zaoszczędzić”. Takie pytania są obce 99% polskich emigrantów zarobkowych. Oni nie mają w tym względzie żadnych wątpliwości: celem wyjazdu są pieniądze. I drugi aspekt: Polska, a dokładniej: polskość. W emigracyjnej rzeczywistości pojawiają się z niespotykaną dotąd namacalnością problemy, o których istnieniu można by przed wyjazdem zaledwie przypuszczać. Jest to, przypisane każdemu cudzoziemcowi, piętno jego własnej narodowości. W rodzinnym kraju poczucie przynależności narodowej jest naturalne – i w jakimś sensie niezauważalne, „przezroczyste”; na emigracji natomiast, a zapewne szczególnie w nowojorskiej wielonarodowej metropolii, zaczyna ono odgrywać rolę znamienitą. W jakiś sposób poza kontrolą, wbrew – czy pomimo – deklaracji i chęci, pobyt w USA wymusza konieczność identyfikacji z Polską. Problemy „polskiego tygla”, nieobecne w ojczyźnie, okazują się niemałym wyzwaniem. Szczególnie, że w USA wręcz brutalnie dochodzi do świadomości Kazaneckiego, że rozłam w polskich „stronnictwach” – a co ważniejsze: w umysłach emigrantów! – nie jest tak banalnie dychotomiczny jak tu, w kraju: nie jest to podział na tych, którzy są za „komuną”, i na tych, którzy są za Solidarnością. Tu, w kraju, w latach 80. było prościej i przejrzyściej. Tymczasem na emigracji jest zdecydowanie więcej grupek Polaków niż zwykły mieszkaniec Polski mógłby wymyślić. I tyleż jest emocjonalnych i racjonalnych relacji do „starego kraju” – i wizji, być może, przyszłej i nowej ojczyzny. Bycie wśród Polaków w Nowym Jorku wymusza zatem, czy się tego chce, czy nie, opowiedzenie się za którąś z opcji – a więc tym samym również i przeciw innym. Tam, „za kałużą”, nie ma neutralności; mentalność emigracji (i stałej, z różnych pokoleń i lat, i zarobkowej) nie dopuszcza sformułowania „kto nie jest przeciw nam, jest z nami”. Dewizą zacietrzewionych, zachłyśniętych ideologią konsumpcyjną świeżo czy dawno obdarzonych „greencartą” polsko-amerykańskich głów jest: „kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”. Tam należy się opowiedzieć za którąś (a więc wbrew pozostałym, a często też i wbrew sobie) frakcją polskiego emigracyjnego tygla. A nikt będąc w kraju nie przypuszczał, że tych frakcyjek może być aż tyle. Sam wielokrotnie słyszałem od Polaków na Greenpoincie: „Nie chodzisz do kościoła, więc jesteś komunistą”. Będąc dalekim od uogólniających uproszczeń, jest się skazanym na obronę niesłusznych zarzutów. Polskość wśród swoich staje się koniecznością identyfikacji z jakąś grupą. Przy czym identyfikacja ta jest niemożliwa. Zjawiska swarów, kłótni i nieporozumień wewnątrz polskiej emigracji opisuje Kazanecki kilkakrotnie – fakt, że nie wyciąga takich jak powyższy wniosków. Równie nieznośna jest „polskość” wśród obcych. Nie można było przewidzieć przed wyjazdem, że sam fakt bycia Polakiem spowoduje zbieranie cięgów od innych nacji tylko z tej przyczyny, że wśród poszczególnych narodo- 18 wości został ukształtowany jakiś – zazwyczaj negatywny – stereotyp Polaka (u Kazaneckiego wyrazicielami takich opinii byli głównie nowojorscy Żydzi; ja zaznałem podobnych doświadczeń również wśród Ukraińców). Kazanecki słyszał od współpracowników w Crystal Clear: „Jesteś Polakiem, więc jesteś komunistą”. Polskość staje się brzemieniem, ciężarem nie do udźwignięcia. Poczucie wyobcowania, oczywiste w wielomilionowej „stolicy świata”, wzmagane opacznie pojętą wolnością (wielokrotnie słyszałem z ust Polaków wypowiedzi: „A co ty myślisz? Tu jest Ameryka! Tu każdemu wszystko wolno!”, potęguje świadomość samotności. Każdy jest osobny; nie ma – jak w kraju – niewidzialnej (ale oczywistej!) nici apriorycznego porozumienia pomiędzy ludźmi. Zatem emigracja powoduje „skazanie na samotność”. Źródłem tejże samotności, oprócz naturalnej odmienności każdego człowieka, jest również i bycie Polakiem... Przykład? Kazanecki opisuje swoje wędrówki po China Town – i... zazdrości Chińczykom. Czego? Posłuchajmy: „Gdy odwiedza się China Town na Manhattanie, odczuwa się – bardzo wyraźnie – spoistość i solidarność społeczności zamieszkującej tę okolicę. Zapomina się o Nowym Jorku amerykańskim czy wielonarodowym – bo tu, w obrębie tych kilkunastu ulic – jest on zdecydowanie chiński. Gdybyż tak potrafili Polacy! Greenpoint jest nijaki, jakby wstydliwie ukrywający swą polskość, niczym nie wyróżnia się pośród innych /.../ dzielnic Brooklynu” (s. 64). Szkoda, Wieśku, że nie byłeś w Little Italy, również na Manhattanie, czy w Little Russia na Brooklynie. A nawet w Jamaice na Queensie. Miałbyś, przypuszczam, podobne odczucie jak w China Town. Wiesław Kazanecki nie przeprowadził się z greenpoinckiego „Polaczkowa”, nie zmienił pracy – zdezerterował i powrócił do kraju. Zrobił to kilka miesięcy wcześniej, niż pierwotnie zamierzał. Michał z Dolorado również dokonał rejterady: wrócił do Taplar. Ale bohater Redlińskiego uczynił to w innym celu – po to mianowicie, by spalić, w dosłownym sensie tego słowa, swoją rodzinną chatę; chatę, w której się urodził i wychował. By zniszczyć swoje korzenie, uwolnić się od ciężaru swojej polskości, od „ojczyzny-parafiańszczyzny”. Przy czym perspektywicznie zakładał, że może znowu uda mu się otrzymać amerykańską wizę... Zaś sam Redliński, nawiasem mówiąc, był w USA aż siedem lat – oznacza to, że potrafił on znaleźć dla siebie modus vivendi. Powstaje pytanie, czy „uwolnienie się od korzeni” przez polskiego pisarza jest rzeczywiście takim łatwym zabiegiem; czy faktycznie wystarczy spalić rodzinny dom, by stać się obywatelem świata. Nic takiego wielkiego – chciałoby się powiedzieć: tylko spalić rodzinny dom. Nic więcej, jedynie wyrzec się siebie. Zaś potem latami łatać swoje rozrośnięte poczucie winy (lub, jeśli kto woli patetyczne określenia: sterane sumienie), wysyłając do Polski, do rodziny, ciężko zarobione na emigracji pieniądze. Zapewne głównie w tym celu, by łatwiej było patrzeć w lustro. 19 ŚMIERĆ UŚMIECHU GIOCONDY (fragmenty) Wiesław Kazanecki Pierwszy gest — dotykanie drugi gest — kupowanie trzeci gest — przeżuwanie Kellie Everts tańczy Kellie Everts ścigana smugami świateł z głębi zadymionej sali ramiona Kellie Everts wypełniają się nagłym blaskiem z bioder Kellie Everts opada na scenę wiotka zamieć sukni piersi Kellie Everts triumfują w starciu z tłumnym zamszem źrenic (...) jej obraz zstępuje do kanałów ku srebrnym ekranom by głosić Słowo Boże gest tańca gest modlitwy przebacz nam Panie sześć miliardów butelek codziennie stwarzanych na obraz i podobieństwo pragnień średniej klasy (...) przebacz nam Panie miejsca w cieniu pod drzewem do wynajęcia z roczną opłatą z góry przebacz nam Panie nasze księgi od deski do deski nitowane czernią wielokropków przebacz nam Panie samochody przepędzone z Zermatt krztuszące się rozrzedzonym powietrzem Alp przebacz nam Panie nasze małe fiaty rozkołysane w marzeniach nadwiślańskich rodzin przebacz nam Panie (...) gest sztuki gest religii Janet Need — zakonnica — śpiewa swój sławny hymn jej modlitewnik to płyta w milionach egzemplarzy obracająca się w rock and rollowym rytmie podaży i popytu „Modlitwa do Boga” żłobiąca kręte ścieżki na 20 powierzchni ebonitowego krążka (...) rozkład sztuki na artystów i publiczność na poezję i wiersze pośpieszny rozkład formy rozkład treści na słowa i wielokropki rozkład słów na litery bez prawa i prawo bez znaczenia (...) samotni samotni samotni z okruchami księżyca w dłoniach z hipotezą dziesiątej planety między Neptunem a krawędzią świata (...) witam cię Sakaitiro Murakami po dwudziestu siedmiu latach wracającego z bezludnej wyspy do Hiroszimy gdzie spędziłeś młodość witam cię Sakaitiro Murakami powracającego z bezludnej wyspy do miasta które żegnałeś ongiś ze łzami w oczach napromieniowany cząsteczkami gamma witam cię Sakaitiro Murakami powracającego z bezludnej wyspy do miasta gdzie zginęli wszyscy twoi najbliżsi (...) wiersze resztkami kredy spływające z murów wrażliwe na deszcz wiersze z wagonów metro pośpiesznie znikające w tunelach między przystankami wiersze z wilczym biletem poezja śmietników poezja klakierów poezja maszyn (...) przebacz nam Pani Piętę Michała Anioła zamordowaną w głównej nawie bazyliki (...) komputery z kompleksem Edypa uzbrojone w cierpliwą pamięć notującą na taśmie nasz każdy fałszywy gest przebacz nam Pani śmierć twojego uśmiechu Giocondy odbędzie się uroczyście 21 Wiesław Kazanecki NOTATKI NOWOJORSKIE (fragmenty) Sobota, 24 września „Józek mówi, że niektórzy zatrudnieni w Crystal Clear Polacy mają mu za złe, że przyprowadził mnie do tej fabryki. - Zazdroszczą ci – twierdzi Józek – oni przez pół roku po przyjeździe osiedli w nowym Jorku bez pracy, a ty od razu miałeś szczęście i nie jesteś do tyłu. Takim właśnie najtrudniej przychodzi tu wybaczenie. Chcieliby, aby każdy kto przyjeżdża po nich, powtarzał w takim samym albo w jeszcze gorszym stopniu ich własny los. - Jesteś za miękki w Ameryce i za bardzo wierzysz w dobre intencje ludzi twierdzi Józek. Każdy z Polaków zniszczyłby drugiego, gdyby zobaczył w tym jakąś korzyść dla siebie”. Środa, 5 października „Polska jest Polską i będziemy do niej wracali niezależnie od jakiegokolwiek względu. Tu, daleko od kraju, pojęcie „Polska” jest dla nas poza jakąkolwiek polityką. Pragniemy, aby nagrodę otrzymał Wałęsa, bo to po prostu Polak. Bliższy jest nam bez porównania od kogokolwiek, kto Polakiem nie jest. Jeśli Polak otrzyma tę nagrodę, będziemy czuli się wyróżnieni również i my wszyscy tu – w obcym mieście, pośród obcych. Znikają tu różnice między Polakami. I to nie tylko polityczne wszystkie. Nauczyciel czy urzędnik jest tu – pośród innych Polaków – na równi z robotnikiem czy chłopem. Pisarz i półanalfabeta czują się serdecznie zbratani wspólnym losem daleko od kraju. Zbratani wspólną pracą, cotygodniowymi czekami, myśleniem o rodzinach w kraju, obliczaniem miesięcy, które dzielą ich od powrotu do domu (...) Nie rozmawialiśmy już więcej na ten temat, bo nawet tu wiadomo, że tegoroczny Nobel jest w pewnym sensie sprawą polityczną. A o polityce nie rozmawialiśmy nigdy. Tu dla nas Polska jest Polską. Polityka jest polityką. Dwa niezależne od siebie, w naszym odczuciu tu, teraz, całkiem różne pojęcia”. Poniedziałek, 12 grudnia „Żegnaliśmy dzisiaj Edka. W jego mieszkaniu na Driggsie (naprzeciw kościoła św. Stanisława Kostki) zebrało się chyba pół Łomży, Wysokiego Mazowieckiego i okolic. Chyba 20 chłopa (dosłownie chłopa, gdyż znakomita ich większość to rolnicy). Chyba z 50 ludzi, z czego połowa – również z dolarami, to przyjacielska poczta, którą Edek zawiezie od nich do rodzin i najbliższych w Kraju. I jak tu wierzyć pomówieniom, że za granicą „Polak Polakowi wilkiem”?! (opisać szerzej ten pokój, 3 telewizory, radio, książki). Edek w koszuli na zatrzaski, z wąsem, dużym brzuchem i jego znajomych – chłopów – jak po chłopsku obracali koperty w rękach, dając mu je. Opisać te rozmowy, 22 o nowych przepisach dolarowych; wielka ufność w to, że w Polsce nic i nikt nie skrzywdzi ich naprawdę; „tu straszna propaganda, że źle, że demonstracje, że będą zabierać dolary, ale kto w to wierzy? Ta propaganda jest jeszcze gorsza niż w Polsce – tylko w drugą stronę”. Piątek, 27 stycznia „Jedyny Bóg, jakiego uznaje Ameryka, to „production”. Ani chrześcijański, ani żydowski, ani żaden inny Bóg nie jest tu tak ważny, jak „produkcja” właśnie. Sam potakuje smutno. - To prawda, co powiedziałeś - mówi. A ja dodaję w myślach: - Nie, to nie „produkcja” jest Bogiem. Bogiem jest tu – jedynym, o władzy niepodzielnej – Dolar. Ten Bóg – Dolar przebywa w niebie (albo raczej w piekle) zwanym „production”. Co to za Bóg , który przebywa w piekle! W piekle przebywa szatan. A więcej niż pół ludzkości (zwłaszcza Ameryka) uważa go za Boga. Z tej pomyłki wyniknąć może tragedia dla świata. Z tego błędnego koła: produkcja – konsumpcja – marnotrawstwo. Wzrost jakiegokolwiek z tych elementów powoduje natychmiast wzrost pozostałych. Czym jest dobrobyt - myślę! Czy szaleńczy, niemal już samosterujący wzrost wszystkich trzech elementów owego błędnego koła? Gdzie są granice dobrobytu (a także produkcji), po przekroczeniu których rozpoczyna swój bieg szaleńczy owo błędne koło? Gdzie jest ta granica, po przekroczeniu której człowiek pracuje (i produkuje) już głównie po to, aby wyrównać koszty nadmiernej konsumpcji i nadmiernego marnotrawstwa? Jaką drogą (czy tylko ekonomiczną?) powinna pójść ludzkość, by uniknąć przekraczania owej granicy? Nie będzie chyba przesady w twierdzeniu, że spośród wszystkich towarów na nowojorskich wystawach, trzy czwarte to przedmioty, które właściwie wcale nie byłyby człowiekowi potrzebne – do osiągnięcia prawdziwego dobrobytu. I na czym polega właściwie ten „dobrobyt”? Czy tylko na konsumpcji? Na posiadaniu? Cóż z tego, że konsumuję, posiadam „dużo”, jeśli na co dzień – pracując właśnie jak niewolnik w piekle owej „production” – wprzęgnięty jestem w owo błędne koło jałowego wyścigu między wytwarzaniem a marnotrawieniem? Na „dobrobyt” w tym najogólniejszym, nie tylko konsumpcyjnym sensie, stać mnie tylko od święta. Czy taki „świąteczny” dobrobyt nazwać można prawdziwą „prosperity”? Często zresztą nowojorczyk rezygnuje z tego – pracuje w czasie urlopu, w czasie świąt, stuka owe „overtimy” jak zdrowaśki ku chwale swojego mitycznego „dolara” zapisywanego ciągle rosnącą liczbą na czeku bankowym. Ten absurd błędnego koła jest wyraźnie widoczny właśnie tu, w Ameryce, gdzie „dobrobyt” tak właśnie rozumiany osiągnął rozmiary chyba najwyższe, a wiec najbardziej „przejrzyste” ze wszystkich krajów świata. Ale to droga donikąd – może tylko do samozagłady, nawet bez wojny”. 23 Krystyna Konecka O Wiesławie... „Zawsze zwrócony byłem na zewnątrz. Kochałem przebywanie wśród ludzi, nawet anonimowych. I bardzo mnie los tych ludzi zawsze obchodził. Może dlatego, że mój egoizm odkrył, iż los jednostki zależny jest od losu in nych ludzi, a w szerszym kontekście — świata”. To jedno z wyznań Wiesława Kazaneckiego, Poety, którego odejście ludzie z jego otoczenia odczuli bardzo boleśnie. Nie ośmieliłabym się użyć stwierdzenia, iż należałam do grona przyjaciół Wiesława. Na przyjaźń pracuje się przez długie lata i na co dzień. A myśmy zna li się zaledwie przez dekadę, od czasu do czasu wymieniając poglądy na temat twórczości własnej lub uniwersalnych prawd o literaturze. Pomiędzy tym zawsze trafiała się warta zanotowania perełka Jego przemyśleń: kilka pobłażliwych słów odnośnie ludzkich ułomności lub, maskowana spokojem, irytacja wobec wszech obecnych absurdów. Mieszkaliśmy na białostockim osiedlu Bacieczki. Jego los przerzucił tutaj z wysepki szczęśliwości i dzieciństwa na ulicy Bema, mnie — z południowych an typodów kraju. Zadziwiające, jak bardzo On, białostoczanin rozkochany w tym obszarze, potrafił zrozumieć moje tu wyobcowanie. Było kilka takich wspania łych rozmów na prozaicznym przystanku autobusowym przy ulicy Produkcyjnej, gdzie w porze po godzinach szczytu zawsze czekania wystarczało na dłuższą po gawędkę. Mieszkańcy osiedla z sympatią kłaniali się sąsiadowi, którego spośród wszystkich wyróżniała najwyższa postać i charakterystyczny, szydełkowany zie lony beret. Zdarzało się, że z wieczornych biesiad literackich wracaliśmy razem. Pamię tam, że Białostocka Wiosna Literacka 1986 roku zakończyła się w Klubie MPiK bardzo późno. Na naszą „wieś” wróciliśmy taksówką. Kilka sekund wcześniej wy siadający Wiesław nie został dopuszczony do płacenia za kurs, więc potem wciąż sumitował się, że nie ma okazji do rewanżu. Boże, gdybyśmy mieli tylko takie pro blemy… Wielu swoim przyjaciołom obiecał dedykacje w książkach, nie mógł przypuszczać, że tak szybka i tak nieoczekiwanie krótka będzie Jego ostateczna trasa — kondukt na cmentarz św. Rocha. Kiedyś, w moim domu podpisał swoją „Śmierć uśmiechu Giocondy”: „...z serdecznymi pozdrowieniami przez opłotki — Wiesław Kazanecki czyli tułacz”. On przyjmował do druku w Krajowej Agencji Wydawniczej kolegów po pió rze i moje wiersze, nie szczędząc słów aprobaty i uznania. Rewanż zdarzył się w warunkach tragicznych: w dniu śmierci Wiesława na mnie spadła powinność napisania epitafium na łamy gazety... 24 O śmierci Wiesława dowiedziałam się przez telefon. Potem dzwoniłam do innych znajomych – było to dla mnie wstrząsające przeżycie. Próbowałam to ja koś z siebie wyrzucić: napisałam pamięci Wiesława wiersz, który nigdy nie został opublikowany. W magazynowym wydaniu „Gazety Współczesnej” ukazały się wspomnienia Jego przyjaciół, niektórych jeszcze z piaskownicy. Należał do nich Krzysztof Tur, który pracował jako grafik w Krajowej Agencji Wydawniczej razem z Wiesławem, a potem założył wydawnictwo „Łuk”. W trzy lata później „Łuk” wy dał mój tom sonetów „Cisza”, za który otrzymałam nagrodę… im. Wiesława Ka zaneckiego. W pierwszą rocznicę śmierci Poety ukazał się w „GW” mój reportaż pt. „Wrócę z dalekiej podróży”. Pani Halina Kazanecka przyjęła mnie bardzo gościn nie: mogłam chodzić po pokojach, zaglądać do szuflad, gdzie zostały jeszcze nie publikowane wiersze oraz książki, które wcześniej znałam. Pani Halina wspomi nała, jakim jej mąż był człowiekiem, takim zwyczajnym w domu... Po paru latach napisałam także artykuł: „Poeta z Kosmicznej”, opatrzony zdjęciem bardzo przy stojnego, wysokiego i młodego człowieka obok pięknej dziewczyny. To był Poeta i Jego żona, Halina. Co prócz tych paru wspomnień udało mi się zachować? Dwa unikalne zdjęcia. Fotoreporter Zdzisław Lenkiewicz zrobił je podczas odwiedzin Wiesława Kazaneckiego w naszej redakcji. Poeta siedział na krześle, ja stanęłam obok... To są dla mnie bezcenne pamiątki. 25 *** Na słonecznym przystanku, w dzielnicy zielonych, wśród kosmicznych opłotków te wiersze jak ciernie. Mglisty uśmiech Giocondy, my nieskazitelni. Tylko ten krzyk po nocach z piersi wyzwolony. Dzień umierał jak banał i nagle, ten dzwonek. Słowa spoza planety szybkostrzelną serią. Nigdy dotąd telefon nie trafił mnie celniej roztrzaskując ład serca zmierzchem oswojony. Cisza skuta obręczą nagłych słów bez znaczeń. Ostatnia dedykacja z podpisem Tułacza, czy przetrwa te epokę barbarzyńskiej mafii? Jakże reanimować pustkę po poecie? W osłupiałym milczeniu, w rozbitym sonecie szarpię się z epitafium… Krystyna Konecka 26 Waldemar Fiedorowicz Lepiej, żeby było źle, niż gdyby było choroszo W końcu listopada 1981 r. wziąłem dzień urlopu. Musiałem zostać w domu z chorym ojcem. Matka z bratem pojechali do Gdyni po wracającą „Batorym” z Londynu siostrę. Wybrali się żukiem z sąsiadem, bowiem dostaliśmy list, że do Polski wiozą dużo bagażu – wszystko, czego w sklepach nie było. Jesienią 1981 r. nie było nic. Były za to kartki... Nawet gazety dostawało się tylko z rana. Na popo łudniowe godziny zostawała „Trybuna Ludu”, „Żołnierz Wolności” i jeszcze jakieś tytuły, których w stanie wojennym nie zawieszano. Następnego dnia w pracy, gdy powiedziałem, że dostałem parę egzemplarzy paryskiej „Kultury” i książki, Kazanecki zainteresował się natychmiast i zapytał, czy mu je pożyczę. Najpierw zaniosłem gazety – kilka egzemplarzy „Dziennika Polskie go” czy też „Tygodnika Polskiego”, nie pamiętam dokładnie tytułu, ale były to pu blikacje wydawane przez londyńską Polonię. Przywieziona prasa oddawała życie polskiej społeczności żyjącej w innych – londyńskich realiach. Choć ludzie ci byli polskimi patriotami, w Polsce nie chcieli mieszkać. Odwiedzać – owszem, pomagać – jak najbardziej. Nie zachęcali przyjeżdżających wówczas Polaków do emigracji. W jednym z numerów znalazłem reportaż ze Lwowa. W innym, ze środkowoazja tyckich republik ZSRR, autorka – polonijna dziennikarka – odnajdywała Polaków i polskie ślady, podkreślając antypolskość radzieckich władz, pisała o zacieraniu wszelkich śladów polskości, które i tam się znajdowały. Informacje o naszym kra ju miały charakter depesz agencyjnych, a sytuację omawiali komentatorzy w krót kich, celnych felietonach, z londyńskim dystansem i brytyjską powściągliwością. 27 Gazety te były dla nas o tyle ciekawe, że ówczesne władze, podkreślając róż nice ideologiczne między PRL a Zachodem, usiłowały zbudować różnicę mental ną, która w istocie nie istniała. Kazanecki odgadywał ów propagandowy zamysł. Kiedyś stwierdził, chyba podczas wędrówki z pracy na przystanek, że przemiany października 1956 przeżył świadomie, jako student polonistyki. Gdy oddawał mi gazety powiedział: – Przeczytałem od deski do deski, łącznie z ogłoszeniami. Ja zaś kładłem na jego biurko następną partię druków. – Czarną księgę cenzury znam. Ten numer „Kultury” czytałem – mówił. Wziął dwa następne, a po chwili i ten, którego w pierwszej chwili nie chciał, położył na wybranych książkach. – Czy trudno było je przywieźć? – zapytał. Odpowiedziałem, że nie i że Polakom z kraju polskie książki w jednej z lon dyńskich księgarń dawano za darmo. Musieli je tylko przetransportować. Celni cy nie mieli wówczas nic do roboty, przewieźć można było wszystko, wywieźć nie było czego. Czasem podkradali maszynki do golenia, kawę, słodycze, papierosy czy kosmetyki. Pasażerowie „Batorego” na to nie reagowali, bowiem najczęściej wśród bagaży wieźli inne przedmioty, takie jak książki czy czasopisma, których na granicy nie chcieli pokazywać. Na określenie takich postaw celników Kazanecki miał swoje własne określe nie: „Oni mają dusze niewolników”. – Przemoc parowozem rewolucji, a pała jego maszynistą – zażartowałem w pewnym momencie. – Jak pan powiedział? – zapytał. Powtórzyłem. – Wczoraj była w telewizji sztuka pt. „Polszewicy”, w której kilku rewolucjonistów zastanawiało się, jak wprowadzić terror wobec oponentów i jednocześnie zabez pieczyć się przed nim w ten sposób, aby ustawodawców nie dotknąć. Pod postacie w sztuce można było podłożyć konkretne nazwiska ludzi, którzy zostali wymordo wani w trakcie czystek stalinowskich – relacjonowałem spektakl telewizyjny. Kazanecki zainteresował się tym natychmiast. – Szkoda, że nie oglądałem. Ale to nie był teatr telewizji? – Nie – odpowiedziałem. – Być może przygotowano spektakl dla tej audycji, ale ktoś ważny sprzeciwił się emisji i wyemitowano go późną porą. Napisy przesunęły się przez ekran tak prędko, że nie zdołałem odczytać nazwisk twórców spektaklu. Pomimo ogromnych trudności w zaopatrzeniu sytuacja naszego pisma napa wała ogromną nadzieją. Uzgodniono z nami, że wydawcą „Zdarzeń” Białostockie go Informatora Kulturalnego zostanie Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa – Książka – Ruch”, największy, a właściwie jedyny koncern prasowy w PRL. To przejście uważaliśmy za przyjazne i rozwiązywałoby ono wszystkie problemy wydawnicze. Kazanecki krzywił się trochę na takie „wyjście” z sytuacji, ale wiedział, że innej możliwości nie ma. Otrzymaliśmy również propozycję zostania wydaw nictwem Solidarności, ale była ona niekonkretna i pozostała w sferze planów 28 odkładanych na lepsze czasy. Od kilku miesięcy nie było żadnej ingerencji cenzury. Wszyscy partyjni pracow nicy redakcji, w liczbie trzech, opuścili nas. Przyszedł natomiast znakomity, ambitny grafik – Dymitr Grozdew. Wraz ze wspaniałą – jak na ówczesny poziom poligrafii – szatą graficzną postanowiliśmy zamieszczać mniej, ale za to lepszych tekstów oraz wychodzić śmielej poza białostockie opłotki i poszerzać nasze horyzonty. Czytelni cy doceniali nasze starania i zwrotów praktycznie nie było. Pismo zdobyło rynek. Białostockie RSW miało kupić pismo, które było dziełem zespołu i Woje wódzkiego Domu Kultury (obecny WOAK - przyp. red.). Podobnie jak parę lat wcześniej „Kontrasty”. Obydwa te pisma zakładał Wiesław Kazanecki. W „Kontra stach” był sekretarzem redakcji, w „Zdarzeniach” Białostockim Informatorze Kul turalnym – redaktorem naczelnym. Pierwszym wydawcą „Kontrastów” było Bia łostockie Towarzystwo Kultury i nie wolno o tym zapominać, jak również o tym, że Wiesław Kazanecki przez całe życie uczestniczył w pionierskich okresach po wstawania białostockiego środowiska literackiego, białostockiego czasopi śmiennictwa, białostockich wydawnictw. Krótko przed stanem wojennym Kazanecki wygrał wybory. Został przewodniczą cym czy też, jak twierdzi Krzysztof Tur, jednym z trzech współprzewodniczących Ko mitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, mającego na celu intelektualne wspieranie reform, których domagała się Polska. Organizacja, która ukształtowała się przed stanem wojennym, nie zdążyła podjąć szerszej działalności. Już nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Kazanecki sprawuje rząd dusz, że stał się autorytetem nie tylko na białostocką miarę. Przejawiało się to w ten sposób, że na jego biurko trafiały licz ne zaproszenia oraz teczki z wierszami, czasem prozą. Przez cztery lata pra cy w redakcji przyzwycza iłem się do tego, że część z nich trafiała do mnie, abym umieszczał je w spisie treści i makietach. Teraz wę drowały do innych wydaw nictw, proszono Kazanec kiego o ocenę, opinię, listy polecające do wydawnictw. Wcześniej często ze swoim rozmówcą wchodził do mnie, przedstawiał go i wraz ze słowami „Pan bę dzie u nas drukował” poda wał maszynopis. 29 PORTRET Z NAGONKĄ brzegi włosów skłębione do kłębka podąża zmierzch cień kładzie się na wargę jak ptak do gniazda się wysmukla by wagę skrzydeł złożyć jej szale stulić po sobie przecież ważyć przestała nawet twarz moja wytrącona z oblicza z tomu: PORTRET Z NAGONKĄ (1969) 30 ZNAK PAMIĘCI Jan Witan Miałem zawsze legiony znajomych, kolegów, kumpli i „otoczaków”. Ale Przy jaciół tylko kilku. Przed wszystkimi był Wiesiek, a teraz pozostał mi tylko Jan Zdzi sław Brudnicki. Kiedy ostatni raz widzieliśmy się z Wiesławem podczas Warszaw skiej Jesieni Poezji we wrześniu ‘88, mówił mi: „Jesteś chory, wyłączony z życia literacko-uniwersyteckiego, ale pamiętaj, że masz naprawdę jedynego przyjacie la, w którym możesz zawsze szukać punktu oparcia – jest nim Zdzisiek. Szliśmy wtedy Traktem Królewskim w stronę dworca Powiśle, z którego jeżdżę do Mila nówka. Był z nami wspaniały Żyd –„wieczny tułacz” Aleksander Rozenfeld, który wreszcie gdzieś w Polsce odnalazł swe miejsce na ziemi. Prosiłem wówczas Wieś ka, by mojemu synowi Łukaszowi, który pasjonuje się futbolem (od czasu, kiedy w ‘87 r. byliśmy w Stuttgarcie na meczu miejscowej drużyny z Bayernem Mona chium) kupił proporczyk i znaczek klubowy wówczas już pierwszoligowej Jagiel lonii. Żegnając się z Nim, narzekaliśmy na podupadnięcie Warszawskiej Jesieni Poezji. Nie wiedziałem, że po raz ostatni widzę tego wspaniałego dryblasa, któ ry swym wyglądem przypominał znanego aktora Józefa Nowaka. Na początku roku ‘89 przebywałem na leczeniu w Klinice WAM w Łodzi i tu żona przekazała mi telefonicznie wiadomość o nagłej Jego śmierci. Płakałem rzewnymi łzami, nie mogąc uzmysłowić sobie absurdalnej figury Jego losu. Gdy wróciłem do domu, czekała na mnie Jego przesyłka polecona z 22 stycznia, a zawał serca powalił Go wieczorem 1 lutego. Przesyłkę tę przyjąłem jakby pochodziła zza grobu. Zawie rała list i wydany własnym sumptem w maszynopisie ostatni zbiór Jego wierszy Koniec epoki barbarzyńców z dedykacją dla mnie. List i dedykację muszę przyto czyć, bo mówią one o Wieśku i naszych relacjach więcej i piękniej, niż mógłbym to sam przedstawić. Oto list: Białystok, 22 stycznia 1989 r. Drogi Janku, z listami kuleję jak zawsze, wybacz więc to kilkumiesięczne spóźnienie. Ale pamię tam o wszystkim, co mówiliśmy jesienią w Warszawie. Proporczyków ani znacz ków Jagiellonii nie udało mi się jak dotychczas zdobyć, mimo że zaangażowałem w to Rafała i Łukasza (synowie Poety – przyp. J.W.), którzy od czasu do czasu też wściekle kibicują. Może więc wiosną, gdy zaczną się już nowe mecze, uda się wreszcie zdobyć i prześlę Ci „jagiellońskie” odznaki. Myślę, że wkrótce otrzymasz też coś od nas (z KAWwc) do zrecenzowania. Redaktorzy pamiętają Cię tu i RZETELNIE cenią Twoje zdanie (pisałeś ongiś kilka recenzji dla nas). PSUJE MI SIĘ wciąż zdrowie, od początków stycznia coś nie w po rządku jest z sercem, lecz najważniejsze jest, Janku, ŻEGLOWANIE! Egzemplarz Końca epoki..., który Ci przesyłam, już od bardzo dawna był 31 przeznaczony dla Ciebie i po prostu CZEKAŁ tu sobie. Kto jak kto, ale Ty przede wszystkim powinieneś go MIEĆ. Wybacz tylko, że takie RĘKODZIEŁO Pozdrawiam Cię najserdeczniej – Ciebie i Twoich Najbliższych Wiesław Dedykacja na tomie, o którego sensacyjnej formie i edycji przez zniecier pliwionego terminami wydawniczymi autora doszły mnie echa prasowe w RS, brzmi „Jankowi Witanowi, który BYŁ JAKŻE PRAWDZIWIE u początków mojego pisania - z przyjaźnią i ZNAKIEM pamięci – Wiesław, Białystok, niedziela 1987 r.”. Tomik był wydany w ‘86 r., a zadedykowany w roku następnym, kiedy prze bywałem poza krajem, a jednak Wiesław od ręki i za pamięci przeznaczył go dla mnie. Na okładce był rysunek z proroczym napisem FINIS. Zacząłem moją narra cję o autorze „Śmierci uśmiechu Giocondy” od tragicznego finału, który mi uzmy słowił wyraziście, jak wiele nas łączyło i jak długo wspólnie żeglowaliśmy, po konując długie drogi czasu i przestrzeni. Teraz więc pora rozpocząć da capo al fine... Poznałem Go w Białymstoku, w redakcji „Kontrastów”, gdyż Tadeusz Chudy zaaranżował nasze spotkanie jako przedstawicieli „Poezji” z zespołem tego mie sięcznika, kierowanym przez Krystynę Marszałek. Potem mieliśmy wspólną dys kusję o poezji współczesnej w KMPiK. Wiesław był wówczas po studiach w Opolu, był debiutantem, autorem zbiorku wierszy wydanego w Katowicach pt. „Kamień na kamieniu” 1964. Wiesław Myśliwski nie miał żadnych skrupułów, kiedy nada wał swej głośnej powieści ten sam tytuł. Miał potem natomiast te skrupuły sam Kazanecki, gdy zamierzał jeden ze swych tomików zatytułować Scena obrotowa. Ubiegł go w tym jednak Mieczysław Jastrun i Kazanecki ze swego zamiaru zrezygnował. Wkrótce spotkaliśmy się ponownie na renomowanym wówczas Ogólnopol skim Festiwalu Poezji w Łodzi, którego współorganizatorem był uroczy prozaik, pan Wiesław Jażdżyński. Wiesiek otrzymał nagrodę za dwa wiersze, z których je den nosił tytuł Wciąż posuwamy się naprzód. Natychmiast opublikowałem je w „Poezji”. Po Łodzi wałęsaliśmy się nocą, upojeni majem, młodością i niekończą cymi się rozmowami o poezji. Szczególnie o Miłoszu, którego Światło dzienne, wydane przez Instytut Literacki w Paryżu, pożyczyłem Wiesławowi na dobrych kilka lat. Rozmowa o poezji zawsze go podniecała i z emocji jąkał się. Świadkiem kolejnego sukcesu byłem w Lublinie, gdzie wygrał „Konkurs o laur Józefa Czecho wicza”, otrzymując nagrodę pieniężną i piękne pióro z lekkiego metalu, stylizo wane na pióro gęsie. Z pięknego renesansowego wnętrza, w którym mieściło się Muzeum im. Czechowicza, „dyrektorowane” pieczołowicie przez Józefa Wiesła 32 wa Ziębę, udaliśmy się z laureatem pieszo do akademika UMCS, gdzie w towa rzystwie poety Mariana Janusza Kawałki, późniejszego szefa jednej z restaura cji, uczciliśmy sukces Wieśka butelczyną Jacka (czytaj „Soplicy”). Wiesiek był tak opiekuńczy, że prawie przez całe miasto odprowadził mnie o północy na nocny pociąg do Warszawy. W 1969 r. Kazanecki opublikował swą najlepszą książkę po etycką pt. „Portret z nagonką”. Omówiłem ją w majowym numerze „Poezji” z ‘70 r. W swym tekście położyłem nacisk na to, że Kazanecki uprawia poezję obrazów językowych, przypominających do złudzenia kadry z głośnego filmu Jacopettie go „Mondo cane”. Wyjątkową trafność tej paraleli docenił i podkreślił w „Życiu Li terackim” Stanisław Balbus (w cytowanym liście Wiesław zaznacza, że „byłem prawdziwie” przy początkach Jego pisania. A więc moja recenzja usatysfakcjono wała Go). W latach następnych tylko ustnie towarzyszyłem Jego zamysłom i re alizacjom twórczym. Przyjąłem bowiem zasadę, którą On zrozumiał, że nie będę pisał o przyjaciołach, by nie być posądzonym o stronniczość i kumoterstwo. Na początku lat 70. Wiesiek często bywał w Warszawie. Zatrzymywał się w hoteliku ZLP na Krakowskim Przedmieściu bądź u mnie, na Staffa, gdy byłem sam. Często też zaglądał do redakcji. Był naprawdę kochającym mężem i ojcem dumnym ze swej rodziny, troszczącym się o jej stabilizację. W tym celu własnymi siłami wybudował z bratem domiszcze na ulicy Kosmicznej. W ‘68 r. byłem jeszcze w jego starym, drewnianym domu rodzinnym. Jesienią ‘73 roku podejmował nas, „nowowyrazowców” (Jarek Markiewicz i Zdzich Brudnicki), wraz z bardzo sympa tyczną żoną Haliną, nauczycielką, już w nowym domu. Zorganizował nam bar dzo udane spotkanie w klubie studenckim. Tylko raz byłem na Wiesława trochę rozżalony. Leciał na saksy do USA i nie chciał wziąć paru upominków, w tym ko lorowego pasiaka dla rodziny mojej żony. W latach następnych, gdy byłem za absorbowany pracą na uczelni i w redakcjach, obroną doktoratu, rodziną, na sze kontakty stały się trochę rzadsze, ale sporo korespondowaliśmy ze sobą. Dziś mam ogromny żal w sercu, że w epoce telefonów nie doceniłem świadectwa jego listów i gdzieś je zaprzepaściłem z powodu przeprowadzek osobistych i redak cyjnych. Wiele jego listów miało charakter miniesejów o poezji. Być może uda mi się je jeszcze kiedyś odzyskać i odnaleźć, raz namówiłem go na publikację eseju o Morsztynie. Niestety, nie udało mi się skłonić go do druku szkicu, który czyta łem tylko w maszynopisie. Kazanecki podpatrzył kapitalną sprawę w ówczesnej młodej poezji, a mianowicie jej pojęciowość i brak konkretu. Byli poeci ptaka, ryby i żaden z nich nie potrafił nazwać żadnego ptaka np. orzeł, ryby np. pstrąga. Wie siek napisał tekst prześmiewczy o poetach „drzewnych”, którzy z pewnością nie umieliby odróżnić lipy od cyprysu. Myślę, że w papierach zostało po nim jeszcze sporo wierszy i niedrukowanych prób krytyckich. W roku 1981 r. Wiesław zapro sił mnie, moją panią i syna do siebie. Wtedy poznał mnie z kilkoma fascynujący mi młodymi pisarzami i m.in. z krytykiem Waldemarem Smaszczem. Przy okazji 33 miałem wygłosić referat na Białostockiej Wiośnie Kulturalnej pt. „Chłopcy, co mie li poprzedników w Wilnie” (o poetach pokolenia „Współczesności” w 25. roczni cę debiutu). W dniu tej sesji krytyczno-literackiej nadeszła wiadomość o śmierci Prymasa Tysiąclecia Stefana Kardynała Wyszyńskiego. Mieliśmy imprezę odwo łać na znak żałoby. Przyszło jednak dużo ludzi, nie chcieliśmy sprawić im zawodu. I właśnie za przyzwoleniem słuchaczy uczciliśmy pamięć Jego Eminencji długim, skupionym, solennym milczeniem na baczność. A potem wszystko potoczyło się już normalnie. W moim referacie najbardziej spodobał się Wiesławowi leitmotiv związany z osobą prof. Kazimierza Wyki jako krytyka pokoleniowego. Wiesław pracował już wówczas w białostockim oddziale KAW-u. Myślę, że jeszcze kilku poetów zawdzięcza moim recenzjom publikację swych debiutów, np. sonety Krystyny Koneckiej, oraz kolejnych książek poetyckich (Jan Leończuk, Hatif-al-Dżanabi - Irańczyk pracujący na UW, Stefan Kamiński). Państwo Kazaneccy rewizytowali u nas całą rodziną w drodze powrotnej z wczasów. Przyjęliśmy ich równie gościnnie, jak oni nas. Wtedy Wiesław gorąco namawiał mnie do porzucenia belferki i poważnego zajęcia się pisarstwem. Mógłbym jeszcze dalej snuć wspomnienia, ale coś każe mi już przerwać ten wątek medytacji i zakończyć je pięknym nekrologiem poetyckim, który napisał Wiesławowi Krzysztof Gąsiorowski w wierszu zatytułowanym Przyjdzie też i po mnie Wiesiek Kazanecki: Postanowiłem posprzątać w mieszkaniu przetrzeć biblioteczne półki, pobieżnie i pośpiesznie, byle jak, tam tylko gdzie widać... Wybacz mi Wieśku – miesiąc przeminął od twojej śmierci a ja jakbym zapomniał, że już na zawsze pozostaniesz dryblasem. Zetrę kurze i proch i z wyższych półek, z miejsc, gdzie mógłbyś zajrzeć, gdy już przyjdziesz po mnie. Wiesławie, obwieszczałeś koniec epoki barbarzyńców. Wiem, że kiedyś przyj dziesz po mnie, ale wtedy w naszym kraju kultura już umrze i zacznie się prawdzi wa epoka barbarzyńców, którzy nie będą wchodzić do Ogrodu Poezji. (tekst wspomnienia, będący w posiadaniu Pani Haliny Kazaneckiej) 34 NAWET TY JEJ NIE WIDZISZ Może ją wiatr pochwycił i ukrył w skalnej szczelinie? Niweczy ją przypływ fali, gdy podchodzę zbyt blisko brzegu, urzeczony złudzeniem spokojnego morza. I nie ufam już słowom: ziarnko piasku, ślad stopy. Moją miłość do ciebie ukryłem w zakamarkach lęku przed głodem świata. Nawet ty jej nie widzisz i płaczesz. z tomu: LIST NA SREBRNE WESELE (1989) WYBACZ, ŻYCIE Wybacz, życie, że patrzę na ciebie przez szybę i drżę z lęku, że może ktoś rzucić kamieniem, i roztrzaskać na zawsze tę kruchą przegrodę, dzięki której jesteśmy – ty sobie i ja sobie. z tomu: WIERSZE OSTATNIE (1991) 35 RZEŹBIONE HISTORIE Pewnego dnia wydarzyło się coś, co niespodziewanie zmieniło sens jego życia. Mimochodem spojrzał na ścianę, na której ujrzał wiszącą małą rzeźbę z kory. Przeżycie. Dostał jakby olśnienia i jednocześnie natchnienia. Świat wydał mu się czymś niezwykłym, harmonijnym, doskonałym. Był to moment rozpoznania nieznanej dotąd rzeczywistości... Pierwszym materiałem, który znalazł się w jego rękach, była kora. Materiałem, z którym się zżył na zawsze, stało się drewno, ze względu na zapach, kolor, kształt... Tak zaczęły powstawać prace, a on – Dionizy Purta – z kowala stał się... artystą. Czuje się związany ze swoim regionem, przodkami, i przyrodą, bo jego zdaniem, z obcowania z naturą rodzi się w człowieku siła, bez której byśmy nie przetrwali, także siła rozmaitości w pomysłach, bez których nie powstałyby prace. Obok świątków i aniołów inspirowanych barokiem, postaci dawnych mieszkańców wsi, artysta tworzy ptaki o fantazyjnych symbolicznych kształtach, przybierające formy niezwykłych ptasich stworów. Efekt rzeźb jest tym bardziej niesamowity, że podkreśla go zawsze wielobarwna polichromia. Barwność, prostota i zarazem swoista naiwność w najmniejszym stopniu nie powinny umniejszyć roli, jaką przypisać należy odkrywaniu talentu Purty przez współczesnych odbiorców. Prace artysty widziane w perspektywie jego wypowiedzi stają się wyrazem nie tylko „zdolności percepcyjnych lub charakterystycznej dla pewnej zbiorowości (twórców ludowych) kompetencji kulturowej”, jakby powiedziała Izabela Bukraba Rylska, ale są również próbą godzenia odmiennych wizji świata. Bowiem artyście przyszło tworzyć w świecie, gdzie dominuje kultura masowa, gdzie odbiór tego, co jest poza przedmiotem masowego działania, sprowadzane jest do pojęcia prymitywizmu bądź nieprofesjonalizmu. W tym świecie powstaje jednak sztuka osobna, zakorzeniona w rzeczywistości „autentycznej”, bo, jak mówi sam autor, „normalnego ludzkiego życia”.„Cywilizacja dociera do najmniejszych zakątków planety, a z tym kończy się formacja „prymitywów” normalnego ludzkiego życia. W epoce wielkich zagrożeń ekologicznych, zdrowia, psychiki i wyznawanych wartości, czy jest sens zwracania uwagi na sztukę – sztukę naiwnych – innych?” – zadaje sobie pytanie autor. Wprawdzie dziś mówi się o sztuce ludowej, artystach nieprofesjonalnych, ale jednocześnie skazuje się ich niesłusznie na ignorowanie, a zainteresowanie ich sztuką już z pewnością nie jest trendy. Przywykło się mówić o artystach tego typu: amatorzy i nieprofesjonaliści, ale jakże często w swojej twórczo- 36 37 ści okazują się być prawdziwi i autentyczni. Jakże często pozostajemy wobec nich nieobiektywni, i trzeba się do tego przyznać. Często w ramach tego, co nazywamy sztuką ludową, w końcu trafia się nam sztuka fascynująca, choć przez wielu odrzucana ze względu na swą „inność”. Wśród talentów niewykształconych i samorodnych, wśród ich dzieł odnajdujemy przynajmniej mądrość, bezpośredniość i szczerość, bez udziwnień, niepowtarzalny klimat – wpół realny, a wpół utkany z mgieł wyobraźni, czułość i intymność zarazem. Izabela Dąbrowska 38 Anna Danilewicz To byli tacy sami ludzie, jak my Jakie są granice człowieczeństwa? – wokół tego pytania budowany jest świat przedstawiony „Wysp GUŁag”, spektaklu, którego premiera odbędzie się w połowie października w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku. Reżyserem i autorem scenariusza tego widowiska jest Piotr Ziniewicz. Podstawą literacką – trzytomowe dzieło Aleksandra Sołżenicyna „Archipelag GUŁag”. Z ogromu faktów, zdarzeń i postaci opisanych przez byłego więźnia sowieckich łagrów Piotr Ziniewicz wybrał pojedyncze motywy, kilkanaście postaci i charakterystyczne pytanie o kondycję człowieka w świecie łagrów. – Wszystkie postaci, wątki które budują naszą teatralną historię, są zaczerpnięte z Sołżenicyna. On to wszystko opisał: jak ci ludzie żyli, co zrobili, co się z nimi stało. To, co przedstawiamy w spektaklu, zdarzyło się naprawdę – mówi reżyser i dodaje, że dzięki temu podstawą scenicznego widowiska jest historyczna prawda, fakty, czyjeś doświadczenia, a nie reżyserska fantazja. – To nie jest moje wyobrażenie na temat łagrowych losów. Tak się zdarzyło naprawdę, a z faktami się nie dyskutuje – mówi Piotr Ziniewicz. W „Wyspach GUŁag” Ziniewicz nie dąży jednak do pieczołowitego odtworzenia historycznych realiów. Nie skupia się na przedstawianiu szczegółów obozowego życia. Łagry to pewna konkretna okoliczność, sytuacja historyczna. Tymczasem główne pytania tego spektaklu zmierzają w stronę wymiaru metafizycznego, uniwersalnego. Podstawowym tematem jest jednostka: człowiek w sytuacji ekstremalnego cierpienia, śmierci. – Poruszamy tu zagadnienie doświadczenia niemożliwego. Zadajemy pytanie, co człowiek jest w stanie zrobić drugiemu człowiekowi? Do czego jest gotów się posunąć? Żeby przeżyć – bo to jest przecież główny imperatyw – wyjaśnia Piotr Ziniewicz. Osorgin, więzień, jeden z bohaterów spektaklu, tak mówi o sytuacji w łagrze: „Skazani na iście monstrualną wegetację, na zagłodzenie, na pracę ponad siły – trzymali się życia za wszelką cenę. Dlaczego? Bo samobójca to zawsze bankrut, człowiek, który zabrnął w ślepy zaułek i stracił wszelkie siły do walki. Jeśli zaś te miliony nieszczęsnych kreatur na przekór wszystkiemu nie odbierały sobie życia – musiały mieć jakieś przekonanie, którego żadna siła nie była w stanie zniweczyć, przeświadczenie, że słuszność jest po ich stronie, że cały lud poddany został straszliwie ciężkiej próbie”. W świecie łagrów pytanie o granice ludzkiej wytrzymałości stawiać nale- 39 ży właściwie wciąż od nowa. Bo okazuje się, że można przeżyć bez jedzenia, bez dachu nad głową, w łachmanach na dwudziestostopniowym mrozie, pomimo katorżniczej pracy i chorób. Tylko jakim kosztem… To pytanie za Sołżenicynem na każdym kroku powtarza Piotr Ziniewicz. Co to właściwie znaczy być człowiekiem? I gdzie jest granica, kiedy można powiedzieć, że człowiek stracił wszystko, co pozwala go jeszcze nazywać człowiekiem? „…skoro chcesz przeżyć, to słuchaj i rób co każę, bo albo my, albo oni” – charakteryzuje dobitnie tę sytuację Łykow, jeden z oprawców, dowódca straży obozowej „Wysp GUŁag”. W straszliwym świecie łagrów wszystko zdaje się być na opak. W konfrontacji z „systemem” zek1 był ofiarą, ale też to właśnie system dawał usprawiedliwienie, wymówkę dla najgorszego bestialstwa. Ofiara stawała się katem, zawsze był ktoś jeszcze słabszy, jeszcze bardziej bezbronny. Tak otwiera się kolejny wymiar spektaklu: relacje między więźniami. W sytuacji obozu dochodzi do splątania wielu tragicznych losów, wciąż obecna jest sytuacja wyboru pomiędzy ocaleniem własnego życia a pomocą drugiemu. Pojawiają się nieliczni męczennicy i ci, którzy chcą przeżyć za wszelką cenę – ogromna większość. W tym miejscu, jak podkreśla reżyser, pojawia się jeszcze jeden aspekt spektaklu „Wyspy GUŁag”: naszego uczestnictwa w doświadczeniu łagrów. A przede wszystkim – naszej pamięci o łagrach i wszystkich, którzy ich doświadczyli. Zarówno tych dobrych, jak i złych. – Pamięć o łagrach jest naszym obowiązkiem. Musimy mieć świadomość, że występuje pewien rodzaj sytuacji, możliwe są warunki, kiedy człowiek traci wszystko, co decyduje o jego człowieczeństwie. I jeszcze znajduje na to całą masę usprawiedliwień: system, głód, ideologia, inny człowiek itd. – tłumaczy Piotr Ziniewicz. – A przede wszystkim musimy pamiętać, że to byli tacy sami ludzie jak my. Wychowani w podobnej kulturze, na tych samych książkach, w religii, której my też jesteśmy wyznawcami. I to zarówno ci straszni – kaci, strażnicy, jak i więźniowie, ofiary. Po prostu zaistniały pewne okoliczności, w których człowiek przestawał być człowiekiem. I one znowu mogą zaistnieć… Łagry funkcjonują do dziś, w Rosji, Chinach, Korei. W jednym z takich obozów w Rosji, na Kołymie, zalegają masowo w rowach porzucone zwłoki dorosłych, dzieci2. Nie wymiatajmy ludzi wraz z historią pod dywan. Piotr Ziniewicz, „Wyspy GUŁag” na motywach „Archipelagu GUŁag” Aleksandra Sołżenicyna Reżyseria – Piotr Ziniewicz Scenografia – Iza Toroniewicz Muzyka – Paweł Kolenda PREMIERA: 9-10 października 2009 r., duża scena Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki. 1 2 z rosyjskiego zakluczonnyj, zapisywanego skrótowo z/k relacja Polaka – naocznego świadka z 2007 roku. 40 Małgorzata Sienkiewicz O TEATRZE CIENI Pewien taoistyczny mędrzec – chiński Mistrz Twardowski – sprawił, że cesarz zobaczył cień ukochanej, przesuwający się po komnacie... Tak narodził się teatr cieni. Odrobina historii Według udokumentowanych źródeł teatr cieni uprawiany był od ok. XI w., głównie w krajach azjatyckich: Indiach, Birmie, Indonezji, a przede wszystkim w Chinach – tam, gdzie ze względów religijnych nie wolno było występować aktorom. Przez długi czas, np. w Turcji, stanowił jedyną odmianę teatru. W każdym kraju przyjmował jednak inną formę. Chińskie cienie to animowanie lalki cieniowej, która wykonana jest najczęściej ze skóry, odpowiednio wyprawionej i barwnie pomalowanej, umieszczonej za oświetlonym ekranem. Lalki teatru cieni pierwotnie wykonywane były z papieru, później jednak ten nietrwały materiał zastąpiono skórą, która była powszechnie stosowana już w epoce Song. Dała też nazwę lalkom i samemu teatrowi, bowiem „piying” tłumaczy się jako „skórzane cienie”. Zarysy oczu, ust, ozdoby na głowie i włosy wycina się na lalkach z ogromnym kunsztem. Ręce lalek zginają się w stawach, a dłonie połączone są z cienkimi prętami rogowymi lub bambusowymi, dzięki czemu można nimi poruszać. Repertuar i typy postaci były takie, jak w operze aktorskiej, jednak przybierały nową, oryginalną formę artystyczną. Przedstawienia uświetniały pogrzeby i wesela, jarmarki i świątynne festyny. Dziś sztuka ta, zamknięta w murach nielicznych teatrów zawodowych i muzeów, powoli zamiera, a misternie wycinane lalki coraz częściej stają się tylko turystyczną pamiątką. Indyjski teatr cieni dał początek odmianom tego teatru występujących w Azji Południowo-Wschodniej oraz Turcji. Stanowił jedną z wcześniejszych odmian teatralnych w Indiach. Obecnie spotykany jest głównie na terenie wyżyny Dekan. Tematyka skupia się wokół motywów zaczerpniętych głównie z Mahabharaty i Ramajany – jednych z najstarszych poematów i eposów indyjskich, a także mitologii Indii. Dlatego też do dziś ogląda się je podczas świąt religijnych i uroczystości rodzinnych. Lalki są zróżnicowane pod względem wielkości – mają od ok. 20 cm do ponad 2 m. Niektóre z nich dają czarne cienie, inne zaś kolorowe. 41 Także jawajski teatr cieni wywodzi się z wierzeń religijnych, w dużej mierze ukształtowany był przez hinduizm. Uczył historii rodu i plemienia, łączył żywych ze zmarłymi przodkami. W obecnej formie teatr ten istnieje od XIII wieku, pozostając wciąż żywą częścią kultury jawajskiej. Jak stwierdził dr Janusz Kamocki: nawet twarde zasady panującego na Jawie islamu musiały się ugiąć przed tradycją teatru cieni, która towarzyszy Jawajczykowi we wszystkich ważniejszych momentach życia. Pochodzenie tureckiego teatru cieni, zwanego karagöz , związane jest z przybyciem do Azji Mniejszej ludów tureckich, które tę formę teatru przejęły z Chin. Jak głosi legenda, jego twórcą był Şeyh Küşteri z Bursy, który w ten sposób „ożywił” dwóch dowcipnisiów – murarza i kowala – straconych na rozkaz sułtana w XIV wieku. Są to wulgarny, choć sympatyczny prostak Karagöz i układny mądrala Hacıvat, którym towarzyszą stereotypowe karykatury przeciwstawnych typów ludzkich. Repertuar karagözu składał się ze stałych schematów fabularnych, wypełnionych improwizacją i politycznymi aluzjami. 42 Arabski teatr cieni to pełna groteski i szyderstwa ze wszystkich warstw społecznych forma, która nasycona była problemami codzienności. Cieszyła się wielką popularnością wśród publiczności. Przedstawienia najczęściej odbywały się na otwartej przestrzeni. Jednym z najgłośniejszych artystów tej formy teatru był irakijski pisarz, aktor i reżyser – Ibn Danial, żyjący w XIII w. Stworzył on 32 sztuki. Według Magdaleny Nycz-Waller „arabski teatr cieni jest bardziej przeszłością niż przyszłością. Teatr imaginacji to akt poznawczy, deklaracja etyczna, manifest poglądów, modlitwa, a także karykatura i kabaret, których zadaniem jest donoszenie człowiekowi o stanie jego nieświadomości. Oszczędne i wieloznaczne, pełne humoru i powagi, pełne pasji i równocześnie trzeźwe, drążące rzeczywistość do samego dna, mieszające w sobie drobiny boskiego światła i ziemski kurz są sztuki syryjskiego i libańskiego teatru cieni”. Mój teatr cieni Był rok 1988. To miała być oryginalna praca dyplomowa. Sala, którą wybrałam na realizację, stała się natchnieniem do stworzenia pasji mojego życia. Wypełnienie przestrzeni ogromnymi cieniami najpierw powstało w wyobraźni, a chwilę potem rozpoczęła się niesamowita przygoda, która trwa do dzisiaj. Pierwsze próby były szukaniem najprostszych możliwości tej techniki gry, zachwycaniem się formą, odnajdywaniem się w przestrzeni. Nieważne było, że ktoś to robił przede mną, ja i tak czułam się jak odkrywca. To zaczarowany świat. Stając po drugiej stronie, można poczuć ulotność materii i namacalność wyobraźni. Kreując nierzeczywisty świat cienia, przenosimy się w inny wymiar. W pewnym sensie możemy się ukryć, stając się kimś innym. Cień nie lubi niedbałości gestu, bylejakości, pustki. Podstawą moich przedstawień jest cień hiszpański (pełny cień aktora) i cień tarczowy (płaska forma jakiejś postaci, przeważnie dużych rozmiarów, o wiele większych niż człowiek, umieszczona na aktorze). W spektaklach wykorzystywane są elementy pantomimy i gestu, a wszystko to jest łączone z formami wycinanymi oraz przedmiotami, a także slajdami, kolorowym światłem oraz barwieniem wody. Aktorzy pracują na płótnie o wymiarach 3 m na 5 m (lub większym), oświetlonym skupionym światłem rozproszonym wodą. Dzięki temu osiągamy wyrazistość cienia od samego źródła światła do płótna. Daje to możliwość gry na całej przestrzeni (zazwyczaj około 7 m głębi sceny). Jednym z podstawowych elementów cienia hiszpańskiego jest umiejętność gry w wyimaginowanym świecie przedmiotów i postaci oraz ogrywania 43 tychże elementów bez możliwości bezpośredniego kontaktu (wykorzystanie zmiany wielkości w zależności od odległości od źródła światła). Dodatkowym utrudnieniem w moim sposobie oświetlania jest trójkątna przestrzeń sceny. Wiąże się to z dokładnym umiejscowieniem nawet najmniejszego rekwizytu, a także aktora względem rekwizytu lub innego aktora. Kolejnym wyzwaniem jest ukazywanie emocji za pomocą gestu. Tego rodzaju scena ogranicza aktora nie tylko przestrzennie, ale również wizualnie. Wszystkie ruchy muszą być wykonywane w taki sposób, aby cień rzucany na ekran był wyraźny i znaczył dokładnie to, co chcemy przekazać. Urozmaiceniem cienia hiszpańskiego jest cień tarczowy, wykorzystywany zwłaszcza w celu ukazania postaci charakterystycznych. Dotyczy on samej głowy lub całej postaci. Jest to sposób, który bardzo ogranicza aktora, dając mu możliwość poruszania się tylko w jednej płaszczyźnie. Fascynację tą szczególną formą teatru połączyłam z pracą z najmłodszymi. I to stało się moim największym wyzwaniem, dającym ogromną satysfakcję. Pracując z dziećmi, rozszerzam swoją wrażliwość, co przekłada się na kolejne przedstawienia. Ich nieokiełznana pomysłowość sprawia, że obrazy emanują emocjami, są wyraziste i prawdziwe. Maluchy wnoszą radość, szczerość, prostotę, o czym my, dorośli, często już nie pamiętamy. 44 Tomasz Baranowski Muzyka w katedrze W okresie letnim, gdy filharmonia i inne sale koncertowe Białegostoku zamykają swoje podwoje dla melomanów, życie muzyczne naszego miasta bynajmniej nie zamiera. Przenosi się ono wówczas w plenerową przestrzeń placów miejskich, parków i kawiarnianych ogródków, a także do zabytkowych wnętrz białostockich pałaców i kościołów. Jednym z takich miejsc, które latem regularnie gości spragnionych muzycznych przeżyć białostoczan i coraz liczniej odwiedzających Podlasie turystów, jest Bazylika Katedralna Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. W tym roku już po raz czternasty odbyły się Katedralne Koncerty Organowe – festiwal o charakterze międzynarodowym, poświęcony prezentacji polskiej i światowej twórczości organowej różnych epok, od baroku po współczesność. Nie przypadkiem ten cykl koncertów – cieszący się wzrastającym z roku na rok zainteresowaniem publiczności i w konsekwencji na trwale już wpisany w kalendarz imprez artystycznych Białegostoku – odbywa się właśnie w katedrze. Największa białostocka świątynia może poszczycić się bowiem najwspanialszymi organami w całym regionie. Ten 66-głosowy instrument, wyposażony w trzy manuały i klawiaturę nożną, ma już ponadstuletnią historię. Jego budowę rozpoczął w 1903 roku wileński organmistrz Józef Rudowicz, dokończył zaś pięć lat później Antoni Szymański z Warszawy. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych minionego stulecia organy zostały gruntownie przebudowane – skonstruowano nowy kontuar tłocząco-stożkowy oraz dodano 24 nowe głosy, co zaowocowało wzbogaceniem i rozjaśnieniem brzmienia. Kolejny generalny remont instrumentu przeprowadzono w roku 1996, tj. bezpośrednio przed inauguracją pierwszego cyklu koncertów w katedrze. Józef Kotowicz – znany białostockiej publiczności muzyk, sprawujący od początku kierownictwo artystyczne festiwalu, na co dzień organista kościoła św. Wojciecha i pedagog wykładający na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina – zadbał o szeroką i atrakcyjną formułę tegorocznej edycji, zarówno w odniesieniu do wykonawców, jak też prezentowanego przez nich repertuaru. Podczas siedmiu piątkowych recitali gościli w katedrze znakomici wirtuozi organów z różnych stron świata – obok muzyków polskich (Piotr 45 Rachoń, Jakub Garbacz i Józef Kotowicz) wystąpili artyści ze Stanów Zjednoczonych (Seth Nelson), z Włoch (Eugenio Fagiani) i Finlandii (Ville Urponen). Nie zabrakło też miejsca dla młodych adeptów sztuki organowej. Na piątym koncercie (7 sierpnia), odbywającym się wyjątkowo w starym kościele farnym, z sukcesem zadebiutował tegoroczny absolwent Wydziału Instrumentalno– Pedagogicznego Uniwersytetu Muzycznego, Adam Owczarczuk. Ozdobą szaty brzmieniowej dwóch koncertów był niewątpliwie udział przedstawicieli innych dyscyplin wykonawstwa muzycznego, a mianowicie młodej wiolonczelistki Urszuli Kopijkowskiej oraz Hajnowskiego Chóru Kameralnego pod dyrekcją Barbary Rafałko. Bogaty i zróżnicowany repertuar koncertów przyniósł szeroką panoramę twórczości organowej różnych epok i stylów. Dominowała w nim muzyka romantyzmu i neoromantyzmu, która – zdaniem organistów – najlepiej brzmi na katedralnym instrumencie, tak ze względu na jego dyspozycję głosową, jak też z uwagi na warunki akustyczne panujące w świątyni. Usłyszeliśmy zatem wiele dzieł, takich wielkich mistrzów XIX stulecia jak Felix Mendelssohn, Franz Liszt, Cesar Franck czy Max Reger. Swoistym motywem przewodnim całego cyklu była ponadto muzyka Jana Sebastiana Bacha. Każdy z występujących solistów wykonał bowiem przynajmniej jedno dzieło lipskiego kantora, co dało interesujący przegląd możliwości interpretacyjnych Bachowskiej spuścizny organowej. Trzecią, bogato reprezentowaną dziedziną repertuarową była wreszcie muzyka XX wieku, na którą złożyły się głównie utwory kompozytorów francuskich (m. in. O. Messiaena, Ch. Tournemire’a i L. Vernie) oraz raczej nieznane szerszej publiczności dzieła współczesnych twórców skandynawskich (S. Lindblad) i polskich (M. Sawa). Szczególnie atrakcyjny program miał recital E. Fagianiego (31 lipca). Muzyk ten, będący jednocześnie kompozytorem, obok Toccaty i fugi F-dur J. S. Bacha zaprezentował publiczności dwie własne kompozycje (były to oczywiście białostockie prawykonania), a następnie po mistrzowsku improwizował na zadane w trakcie koncertu tematy. Tegoroczny cykl Katedralnych Koncertów Organowych, tak ze względu na bogatą ofertę repertuarową, jak też wysoki poziom wykonawczy, należy uznać za wydarzenie dużej rangi na tle panoramy imprez artystycznych Białegostoku ostatnich miesięcy. Liczna frekwencja na poszczególnych recitalach udowodniła ponad wszelką wątpliwość, że stolica Podlasia – również w okresie letniej kanikuły – stanowi liczący się w Polsce ośrodek życia muzycznego. 46 Agnieszka Jakubicz Zaczarowany Ogród, czyli „Podlaska Oktawa Kultur” oczami widzów Ogród to miejsce, do którego wchodząc, zostawia się za sobą wszystko, co przyziemne, gdzie odpoczywają wszystkie zmysły, gdzie można zapomnieć o tym, co teraźniejsze i zawisnąć na chwilę w czasie. A jeśli dodać do tego, że zaczarowany, to otwiera się furtka do magicznego, pełnego barw świata. Po rozmowie z wieloma widzami, turystami oraz mieszkańcami Białegostoku i województwa podlaskiego można podsumować, że przeżyciem podobnym do wejścia do tajemniczego ogrodu była tegoroczna edycja Międzynarodowego Festiwalu Muzyki, Sztuki i Folkloru „Podlaska Oktawa Kultur”. Wiele osób podkreślało, że pierwszy raz zetknęło się z tego typu imprezą. Byli oczarowani widowiskami odbywającymi się na scenie, na której mieszały się w tańcu kolorowe sukienki, błyszczące korale i gdzieniegdzie uciekające szybko za kulisy kropelki potu. – Duże wrażenie zrobił na mnie zespół z Ukrainy, gdzie chłopcy, ubrani w zielone sukmany, walczyli ze sobą w tańcu. Jak uderzali szabla o szablę, to aż iskry leciały – opowiada starszy pan, zapytany o wrażenia z jednego z koncertów. Wielu rozmówców podkreślało, że pasję tancerzy i muzyków występujących na białostockim placu przy Ratuszu można było wyczuć wśród publiczności. – No i te piękne dziewczęta – dodawał amator kobiecej urody. – Jak malowane laleczki. Faktycznie, programy artystyczne były tak różnorodne, jak motyle w naszym ogrodzie zmieniające kwiaty, na których przysiadają na chwilę, żeby za moment odlecieć i usiąść na piękniejszym. Widzowie mieli okazję nie tylko nacieszyć oczy czy wsłuchać się w melodie i pieśni ludowe często zaaranżowane w nowy sposób, ale i poczuć aurę wielokulturowości, na której organizatorom najbardziej zależało. – Takim wymownym znakiem, który mnie osobiście wzruszył, to kiedy grupa z Izraela tańczyła z flagami polską i żydowską, bo w końcu nieważne, z jakiego kraju pochodzimy, ważne, żebyśmy umieli się dogadać. Kiedyś przecież mieszkaliśmy tu razem, w jednym mieście – mówiła pani pracująca jako pielęgniarka. – Jeszcze nigdy w naszej miejscowości nie było tak wspaniałych zespołów. W ziemię mnie wbiło, kiedy zobaczyłem, jak oni tańczą i grają. Bardzo mi się podobało – opowiadał mieszkaniec Sokółki. Oktawa Kultur, z racji, że jest „podlaska”, przenosiła się do miejscowości naszego województwa. Lokalne społeczności z życzliwością przyjmowały gości z zagranicy. Zespoły nie pozostawały dłużne i w swoje koncerty w terenie wkładały wiele zaangażowania, czasem pomimo niesprzyjającej pogody. 47 Podsumowujący festiwal Koncert Finałowy zgromadził publiczność, której liczebność przerosła nawet oczekiwania organizatorów. Zarówno na scenie, jak i wśród widzów zaobserwować można było mieszankę wielu narodowości, można więc powiedzieć, że idea jednoczącej wielokulturowości zrealizowana została podwójnie. Elementem scalającym wszystkie dni festiwalowe był fakt, że prezentowane widzom programy artystyczne zespołów były różnorodne, nie lepsze i gorsze, po prostu różne. „Podlaska Oktawa Kultur” stała się więc ogrodem, w którym kwitnie wiele roślin: pnących, kwitnących, ozdobnych, jednobarwnych, kolorowych, przez co jest on pełniejszy i piękniejszy. A furtka do niego pozostaje otwarta dla każdego, kto tylko zechce wejść. Występ tatarskiego zespołu „Enże” (Baszkiria) 48 Tomasz Adamski Od Kinooka po atakujące Podlasie (cz. 2) Syrena zamiast Moskwy Nikt nie przypuszczał, że zburzenie kultowego warszawskiego kina Moskwa będzie miało jakikolwiek wpływ na rozwój podlaskiego (ale też polskiego) kina niezależnego. A tymczasem historia pokazała po raz kolejny, że nie da się przewidzieć jej krętych meandrów. Otóż czerwone fotele ze stołecznego kina Moskwa wylądowały swego czasu w białostockim kinie Syrena i to właśnie na jednym z takich foteli powstał pomysł na film, który rozpoczął historię kina offowego w Polsce. A był to film w reżyserii Wojciecha Koronkiewicza pt: Fikcyjne pulpety. Wojciechowi Koronkiewiczowi, znanemu podlaskiemu dziennikarzowi, filmowcowi, prozaikowi, udało się namówić do współpracy m.in. artystów takiego formatu jak: Jerzy Zińczuk (autor filmowy, reporter, operator, montażysta oraz instruktor upowszechniania kultury filmowej), Cezariusz Andrejczuk (fotograf, operator i reżyser filmów niezależnych), Kobas Laksa czy Piotr Krzywiec oraz wielu innych artystów związanych z naszym regionem i tak powstał jeden z pierwszych niezależnych filmów w Polsce. Scenariusz filmu oparty był oczywiście na kultowym Pulp Fiction Quentina Tarantino, tyle że cała akcja przeniesiona została w białostockie realia, tak więc eleganckie hollywoodzkie samochody zostały zastąpione naszymi czerwonymi, rdzawymi „empekami”, zamiast gustownej restauracji pojawił się bar mleczny na dworcu PKS, a kalifornijskie wille wyparte zostały przez wielkie blokowiska, prężące się dumnie na osiedlu Piaski. I tak powstał film, który jako pierwsza niezależna produkcja trafił do regularnej dystrybucji kinowej, a w 1997 r. na przegląd kina niezależnego w Pradze. Białostocki Spielberg, Koronkiewicz wiecznie żywy, ci zza Buga Warto również dłużej zatrzymać się przy dwóch przynajmniej nazwiskach związanych z podlaską kinematografią, a będą to Kobas Laksa i Piotr Krzywiec. Pierwszy z nich to autor między innymi filmu Sceny z Użycia i filmowego projektu Strzały oraz wielu innych działań artystycznych na pograniczu filmu, fotografii, happeningu, jest również twórcą teledysków. Drugi z nich to Piotr Krzywiec, który zagrał rolę boksera w Fikcyjnych pulpetach, nazywany również białostockim Spielbergiem. To on w wieku 17 49 lat wygrał w konkursie MTV na najlepszy amatorski teledysk do muzyki U2 i w nagrodę pojechał na koncert słynnej irlandzkiej grupy, gdzie mógł spróbować swoich sił w pracy z profesjonalną kamerą filmową. Potem wielkie widowiska i film weszły mu już w krew i zaczął kręcić na Podlasiu swoje megawielkie produkcje jak: Kosmiczna rozrywka, Rok 2084, Czerwona rewolucja czy słynne Oko Boga, przy którym to filmie uprzedził działania obecnego prezydenta Białegostoku i zamknął (wówczas tylko na potrzeby filmu) główną ulicę w mieście, przeprowadzając przez nią cały batalion wojska w maskach przeciwgazowych. Warto zatrzymać się dłużej nad tą superprodukcją. Film kręcony był w Białymstoku, na Mazurach, a nawet w Paryżu i kosztował bajeczną wtedy sumę 100 000 złotych. Sączyły się z niego efekty specjalne, a główne role zagrali aktorzy z Białostockiego Teatru Lalek. Niestety, film nie zdobył uznania i nie udało się nawet w części odzyskać wyłożonych pieniędzy, a Piotr Krzywiec wycofał się z reżyserowania filmów, myślę, że z wielką szkodą nie tylko dla naszego regionu, ale też polskiej kinematografii, bo mało jest nawet dziś tak odważnych, bezkompromisowych i wierzących w siebie filmowców. Kto wie, może gdyby był wierny do końca swojej miłości do kina, to on zamiast Petera Jacksona usłyszałby na słynnej hollywoodzkiej gali: „And the winner is... Piotr Krzywiec!”. Inaczej rzecz się ma z Wojciechem Koronkiewiczem, który jest bardzo aktywny do dziś (a piszący te słowa dosłownie godzinę temu widział jego najświeższą, jeszcze ciepłą produkcję), do dziś realizuje filmy, by wspomnieć tylko serię Poczet Poetów Polskich czy Jedzenie zamiast bomb. Oczywiście o Podlasiu od czasu do czasu przypominali sobie również artyści mieszkający z tamtej strony Buga, wpadając tu w poszukiwaniu inspiracji, pięknych krajobrazów czy śpiewnej mowy. Tak było w przypadku filmu Kochaj i rób co chcesz w reżyserii Roberta Glińskiego z Rafałem Olbrychskim w roli głównej czy filmu Przemka Młyńczyka pt.: Osiemnaście, gdzie zagrał między innymi Jerzy Zelnik, a współautorem scenariusza był Maciej Rant, współtwórca akcji Filmowe Podlasie Atakuje! Wydaje się, że pokochał również nasz region szef Stowarzyszenia Filmowców Polskich Jacek Bromski, gdyż zrealizował tutaj już trzecią część filmu: U Pana Boga... Atak podlaskich filmowców W tym krótkim przeglądzie nazwisk czy filmowych inicjatyw podejmowanych w naszym regionie nie może zabraknąć akcji Filmowe Podlasie Atakuje!, największej obecnie w naszym województwie inicjatywy zrzeszającej podlaskich filmowców. Istnieje ona już od 2003 roku, wciągając w swoje działania coraz więcej twórców przyznających się do podlaskich korzeni. Do momentu pojawienia się tej akcji każdy z filmowców działających w naszym regionie 50 tworzył filmy, od czasu do czasu posyłając je na festiwale, pokazując w gronie znajomych albo chowając gdzieś na dnie szuflady. Od momentu jednak, kiedy spotkali się Irek „Parkos” Prokopiuk, Rafał „Jason” Januszczyk i Maciek Rant (referat filmowy BOK), akcja zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, wciągając w swoje działania coraz większą liczbę filmowców poprzez organizowanie pokazów, warsztatów, prelekcji, konkursów itp. I tak na drugim pokazie FPA! zaprezentowanym w kawiarni Fama, działającej przy Białostockim Ośrodku Kultury, pokazano już 17 filmów, w tym między innymi dzieła słynnych już dziś atakujących: Wojtka Koronkiewicza, bielskiej grupy „Dracha”, kolektywu Hermanos de Chamuco czy film Jacka Kościuszki. W 2005 roku prezentowanych filmów było już dwadzieścia, a liczba twórców oraz publiczności wzrastała w niepohamowanym tempie. Czwarty atak Filmowego Podlasia miał miejsce 15 listopada 2006 roku, a nadesłanych prac było już około trzydziestu. Przy tym ataku profesjonalne jury złożone z białostockich dziennikarzy postanowiło za najlepszy film regionu roku 2006 uznać „Inflatration” w reżyserii Maćka Szupicy. Od tego roku również, obok nagrody Grand Prix, nagród pieniężnych i nagrody publiczności, wręczana jest nagroda Air Lulka za najbardziej szczere i freestylowe podejście do sztuki filmowej. Nagroda ta upamiętnia zmarłego przedwcześnie Tomka „Lulka” Lulewicza, operatora filmowego kolektywu Hermanos de Chamuco. Piąty atak Filmowego Podlasia w kawiarni Fama ogląda już ponad 300 osób, które decydują, by nagrodę publiczności, czyli od tego roku Złoty Golf, przyznać filmowi Diabelskie nasienie. To od tego roku również wydawane zostaje DVD z filmami podlaskich twórców. W 2008 roku na szósty pokaz Filmowego Podlasia przychodzi ponad 400 osób, oglądając ponad 30 filmów przez około 4 godziny, tym razem już na sali kina Forum. Do tej pory dzięki akcji Filmowe Podlasie Atakuje! filmy z naszego regionu pokazywane były ponad 100 razy w różnych miastach w Polsce czy Europie, by wspomnieć tylko o projekcjach na Ukrainie, Litwie, Łotwie, Białorusi w Niemczech, Czechach czy w Stanach Zjednoczonych, na Greenpoincie, planowane są również pokazy w Gruzji czy choćby w Meksyku. Ale FPA! to nie tylko organizowanie pokazów filmowych i promowanie twórców filmowych związanych z naszym regionem; to również działania warsztatowe, w które staramy się (i w tym momencie okazało się, że autor też jest w to zamieszany) wciągać jak najwięcej ludzi, nie tylko z Polski, i próbować ich integrować ze sobą poprzez wspólne działania filmowe. W 2008 roku na Krymie odbyły się międzynarodowe warsztaty filmowe pod hasłem „W świecie młodego kina”, w których udział wzięła młodzież z Polski, Białorusi, Ukrainy i Czech, w wyniku czego powstało kilka filmów i podtrzymy- 51 wane do dziś liczne kontakty czy przyjaźnie. W 2007 roku filmowcy z Podlasia powtórzyli filmowy atak na Krym, tym razem przywożąc znad Morza Czarnego kilkanaście produkcji filmowych. Na 2009 rok (wrzesień) zaplanowane są warsztaty filmowe w Gruzji. Ponadto działamy również w naszym regionie, starając się wciągać w przedsięwzięcia filmowe jak najszerszą grupę ludzi. I tak odbyły się już warsztaty filmowe w Sokółce, Sejnach, Czarnej Białostockiej, dokumentalne warsztaty w Grodnie, zajęcia z osobami niepełnosprawnymi ruchowo oraz z dziećmi z Domu Dziecka w Supraślu czy też warsztaty animacji poklatkowej bądź teledysków w Białostockim Ośrodku Kultury. Po każdym z tych działań powstało przynajmniej kilka filmów. Ponadto twórcy związani z akcją FPA! zaskakują co roku nowymi pomysłami, w tym roku postanowili na przykład założyć niezależny kolektyw filmowy Podlasie makes me happy i wyprodukować razem pierwszy film „nowelkowy”, tworzony przez niezależnych twórców związanych z naszym regionem. Na film składać się będzie osiem etiud filmowych, których akcja dzieje się na Podlasiu, a premiera przewidziana jest już na listopad 2009 roku. Koronkiewicz, Laksa, Zińczuk, Krzywiec, Andrejczuk, Rant, Prokopiuk, Sienkiewicz, Włodzimirow, Młyńczyk, Kościuszko, Nazaruk, Pawluk, Szupica, Nowiński, Adamski, Kijek, Dudziński, Dracha, Hermanos de Chamuco, Alcodudes, Grupa Przeciag, Owłasiuk, Januszczyk, Grynasz, Weremiuk, Karpiuk. To naprawdę nie wszyscy, którzy tworzą filmy na Podlasiu. Mało? Myślę, że nie. Dużo? Myślę, że nie. Myślę, że będzie nas coraz więcej, bo w tym regionie jest coś, jakiś rodzaj energii, który każe ludziom wciskać czerwony przycisk w kamerze i rejestrować to, co się wokół nich dzieje, bo przecież film jest wszędzie, wystarczy tylko włączyć kamerę, tak jak Dżiga Wiertow, od którego zaczęła się historia kina na Podlasiu i ten artykuł. 52