Tadeusz Ciecierski Odpowiedź Mieszkowi Talasiewiczowi i

Transkrypt

Tadeusz Ciecierski Odpowiedź Mieszkowi Talasiewiczowi i
Tadeusz Ciecierski
„Zasługą Russella jest wykazanie, że pozorna forma logiczna zdania nie musi być jego formą rzeczywistą”
Ludwig Wittgenstein
Odpowiedź Mieszkowi Tałasiewiczowi i Andrzejowi Biłatowi
1. Polemika Mieszka Tałasiewicza
Polemika Mieszka Tałasiewicza sprowadza się w moim przekonaniu do wskazania jednego
poważniejszego problemu, przed którym stanąć musi osoba uznająca deskrypcje za
kwantyfikatory (pogląd ten oznaczać będę dalej jako: „D=K”). Pozostałe kwestie wskazane przez
Autora albo są oparte na nieporozumieniach, albo mają charakter uwag o charakterze
terminologicznym. Poniżej postaram się pokazać, jak zwolennik tezy D=K radzi sobie ze
wspomnianym „istotnym” problemem poruszonym przez Tałasiewicza. Zanim jednak podejmę tę
kwestię, chciałbym krótko odnieść się do innych wątków poruszonych w polemice.
Pojęcie kategorii semantycznej
Autor posługuje się nim w znanym sensie, wywodzącym się z prac Husserla – a więc za
wyrażenia należące do tej samej kategorii semantycznej uznaje te wyrażenia, które są
wymienialne salva congruitate w każdym kontekście. Nie bronię Autorowi prawa do
posługiwania się terminem „kategoria semantyczna” po swojemu i w zgodzie z tą zacną tradycją,
takie samo jednak prawo chciałbym zachować dla siebie.1 Jakże zatem ja posługuję się tym
zwrotem? Ogólnie rzecz biorąc – w przeciwieństwie do Mieszka Tałasiewicza – nie mam
skłonności do traktowania przymiotnika „semantyczna” jako przydawki modyfikującej.
Abstrakcyjny model wyodrębniania kategorii semantycznych, jaki byłbym w stanie uznać za
trafny, wyglądałby w sposób następujący: niech X będzie klasą wszystkich wyrażeń pewnego
1 Na marginesie warto dodać, że kryterium zastępowalności salva congruitate budzić może pewne zastrzeżenia, tzn.
nie jest ono tak bezproblematyczne, jak sugeruje Autor. Znakomicie sprawę tę przedstawia w Filozofii logiki Quine
(zobacz. W. Quine, Filozofia logiki, Warszawa 2002, s. 35-69, tłum. Barbara Stanosz).
języka J, a R klasą reguł formowania wyrażeń poprawnie zbudowanych języka J. Reguły R
zakładają, że na zbiorze X mamy zadany pewien podział; mówią nam, jak łącząc elementy
różnych klas takiego podziału, można budować wyrażenia należące do pewnych jego klas. Klasy
wyznaczone przez podział R mają przy tym albo charakter zbiorów, których elementy są jedynie
argumentami reguł R (zbiory takie dane są przez wyliczenie – można je nazwać „kategoriami
założonymi przez R”), albo też są zadane indukcyjnie (tzn. mogą występować zarówno jako
argumenty, jak i wartości reguł R – można je nazwać „kategoriami wyznaczonymi przez R”).
Powstaje pytanie, czy jeśli jakieś dwa wyrażenia (w tak zadanym systemie) należą do tej samej
klasy wyznaczonej przez reguły formacji R, to muszą mieć one takie same właściwości
semantyczne. Oczywiście, tak nie jest. Rozważmy następujący prosty przykład. Niech J = {A, B,
C}, gdzie A= {p, q, r, ¬p, ¬q, ¬r , ⊕p, ⊕q ...}, B = {¬, ⊕} i C = {∧} będą zbiorami
wyznaczonymi (zbiór A) oraz „założonymi” (zbiory B i C) przez standardowe reguły formacji
dla języka logiki zdań (elementy zbioru A to zdania, a elementy zbiorów B i C to spójniki). Niech
V przyporządkowuje wartości logiczne zdaniom z dziedziny A. Zadajmy teraz następującą
semantykę wyrażeniom należącym do klas B i C:
V(¬α) = 1 wtw. V(α) = 0
V(α ∧ β) = 1 wtw. V(α)=1 oraz V(β) = 1
V(⊕α) = 1 wtw. istnieje dokładnie sześć różnych wartościowań zmiennych ze zbioru {p, q, r},
takich, że w każdym z nich V(α) =1
Reguły te określają między innymi interpretację spójników „⊕” i „¬”. Widać, że spójniki te mają
różne właściwości semantyczne (odpowiadają im nie tylko różne funkcje, lecz także funkcje
przyporządkowują argumentom wartości logiczne w inny sposób). Zarazem są one (tj. spójniki)
wzajemnie zastępowalne salva congruitate w języku J – należą zatem do tej samej kategorii
semantycznej w sensie Husserla-Ajdukiewicza-Tałasiewicza. Natomiast w projektowanym tu
rozumieniu terminu „kategoria semantyczna” „⊕” i „¬” nie należą do tej samej kategorii
semantycznej. Gdyby ktoś drążył to dalej i zapytał, co to znaczy, że dwa wyrażenia mają różne
właściwości semantyczne, zasugerowałbym odpowiedź w następującym duchu: inny jest ich
wkład w warunki prawdziwości zdań. Pojęcia „wkładu w warunki prawdziwości zdania” nie będę
tu definiował – ilustruje je przykład reguły dla spójników „⊕” i „¬”.
Gdy zatem Autor pisze w swojej polemice, że:
„Albo dwa wyrażenia pełnią taką samą funkcję składniową i eo ipso należą do tej samej kategorii
semantycznej albo – skoro tak wiele przemawia przeciwko temu – nie należą do tej samej kategorii
semantycznej i eo ipso nie pełnią tej samej funkcji składniowej”
jest to wypowiedź prawdziwa w jego rozumieniu terminu „kategoria semantyczna”, nie jest to
natomiast wypowiedź prawdziwa w rozumieniu naszkicowanym powyżej. Dlatego tę uwagę
Autora traktować można jako kwestię terminologiczną. Jeśli bardzo Go drażni moje użycie tego
terminu, chętnie ustąpię i posłużę się innym (np. „kategorii serio-semantycznej”, wówczas
problem postawiony w tekście jest pytaniem o to, czy deskrypcje i wyrażenia takie jak nazwy
własne i okazjonalne należą do tej samej kategorii serio-semantycznej).
Podobnie należy traktować komentarz, który czyni Autor w dalszej partii tekstu:
„Deskrypcje – chcemy tego, czy nie – mogą też być z nazwami własnymi łączone koniunkcyjnie. A to jest
możliwe tylko wtedy, kiedy oba człony należą do tej samej kategorii semantycznej. Koniunkcja jest
kategorialnie wieloznaczna, ale zawsze łączy argumenty o tej samej kategorii. Istnieje koniunkcja
zdaniowa. Mogę powiedzieć: ‘Ala ma kota i Zuzia ma psa’. Istnieje koniunkcja nazwowa. Mogę
powiedzieć: ‘Ala i Zuzia’. Istnieje koniunkcja predykatowa. Mogę powiedzieć: ‘zabili go i uciekł’.
Istnieje nawet koniunkcja przysłówkowa. Mogę powiedzieć: ‘długo i namiętnie’. Ale nie mogę
powiedzieć ‘rower i Ala ma kota’ ani ‘długo i aczkolwiek’. Oto jest różnica kategorii semantycznej:
‘długo’ i ‘aczkolwiek’. A nie: ‘Tony’ i ‘premier Wielkiej Brytanii AD 2004’. To drugie jest spójne
syntaktycznie, to pierwsze nie jest.”
Wieloznaczność
Jedno z najdziwniejszych twierdzeń Mieszka Tałasiewicza znajdujemy w następującym
fragmencie polemiki:
„(...) nie uważam, że zdanie „Premier Wielkiej Brytanii w 2004 r. mógłby być śpiewaczką operową” jest –
at face value – w normalnym kontekście komunikacyjnym, wyraźnie dwuznaczne(...). Twierdzę, że
zdanie to ma jedno standardowe odczytanie – mianowicie to de re, w którym mówi o Tonym Blairze. To
drugie odczytanie jest widoczne dopiero, kiedy ktoś nam je siłą przed oczy postawi.”
Nie jest dla mnie zrozumiałe, co ma na myśli Autor, gdy pisze o „normalnym kontekście
komunikacyjnym” (na odległość określenie to „pachnie” oxfordzkim mitem istnienia czegoś
takiego jak normalne i nienormalne [filozoficzne] użycie zdania/wyrażenia). Co więcej,
twierdzenie o dwuznaczności dotyczy tu zdania-typu i odwołanie do kontekstów
komunikacyjnych ma znikome znaczenie. Co gorsza, podejrzewam, że jedynym powodem, dla
którego Autor uznaje te zdanie za jednoznaczne, jest to, że nad wieloznacznością tą musimy się
chwilę zastanowić („To drugie odczytanie jest widoczne dopiero, kiedy ktoś nam je siłą przed
oczy postawi”).
By sformułować sprawę ostro: nawet gdyby 99% użytkowników języka
polskiego uznało zdanie „Lamparty gonią słonie” za jednoznaczne, to i tak zdanie to
pozostawałoby wieloznaczne. Nawet gdyby wszyscy użytkownicy języka angielskiego uznali
zdanie „The Present King of Poland is not bald” za jednoznaczne, to i tak pozostałoby ono
wieloznaczne. W obu wypadkach można byłoby bowiem pokazać, że formie logicznej każdego z
odczytań tego zdania można przypisać jedno zdanie o pewnej strukturze powierzchniowej. Czy
oznacza to, że ignorujemy pragmatykę? Absolutnie nie, jeśli tylko godzimy się na to, że pewne
wypowiedzi mogą być interpretowane w pewnych okolicznościach w pewien sposób raczej niż
inny. Nic jednak w tym, co twierdzimy, nie wyklucza takiej możliwości.
„Roger Bacon” , „każdy filozof” i „większość dziewcząt”
Kolejnym niepokojącym poglądem, którego broni w swojej polemice Mieszko Tałasiewicz, jest
jednoczesne uznawanie imion własnych i fraz kwantyfikatorowych za nazwy. Nie jest co prawda
do końca jasne, co Autor ma na myśli, gdy pisze o nazwach – ale zakładam, że posługuje się tym
pojęciem w swoim sensie „kategorii semantycznej”, tzn. nazwą w języku polskim będzie każde
wyrażenie zastępowalne salva congruitate (na przykład) z wyrażeniem „Roger Bacon”. Czy we
wspomnianym sensie nazwy własne i frazy kwantyfikatorowe to zarazem nazwy? Raczej nie, bo
nie są za siebie podstawialne na przykład w kontekstach:
Doctor Mirabilis to Roger Bacon.
Doctor Mirabilis to każdy człowiek. (?)
w którym „to” jest rozumiane jako „bycie identycznym”. Jeszcze gorzej sprawy wyglądają w
zdaniach negacyjnych (przykładów takich używał Frege, gdy tłumaczył wprowadzone przez
siebie pojęcie kwantyfikatora; ten – zdawać by się mogło – mało istotny fakt historyczny
pokazuje moim zdaniem, że pogląd Tałasiewicza sytuuje się bardzo blisko poglądów
zwolenników logiki tradycyjnej – ignoruje on XIX-wieczną rewolucję w logice matematycznej):
Nie każdy człowiek jest filozofem.
Nie Roger Bacon jest filozofem. (?)
Jednak nawet gdyby Autor poradził sobie z tymi przykładami (w swojej Filozofii składni
wspomina on o podobnych problemach, nie proponując przy tym żadnego ich rozwiązania), to
prawdziwe problemy powstaną tu na poziomie semantycznym. Wiemy bez wątpienia, jaki obiekt
jest nazywany przez nazwę „Sokrates” – jest to pewna osoba, którą znamy z pism Platona i
Ksenofonta. Jaki przedmiot jest natomiast nazywany przez wyrażenia takie jak „każdy filozof”?
Zbiór wszystkich filozofów? Na pewno nie – nie można nazwy tego zbioru podstawić salva
veritate na przykład w zdaniu „Każdy filozof jest człowiekiem”, co przesądza kwestię różnicy
nominatów tych wyrażeń (cały czas zakładamy, że wyrażenie „każdy filozof” w ogóle ma jakiś
nominat). Oczywiście Oponent może mieć kategorię semantyczną nazw, do której należą
„Sokrates”, „większość dziewcząt”, „każdy filozof”, „pewien logik”, ale dopóki nie wyjaśni On,
na czym polega we wszystkich tych wypadkach podobieństwo semantycznego stosunku
nazywania, twierdzenie, że wszystkie te wyrażenia należą do jednaj kategorii serio-semantycznej,
jest (przy życzliwej interpretacji) zupełnie niezrozumiałe2 .
2 Dodam, że niektóre inne poglądy bronione przez Autora w Filozofii składni zasługują w moim przekonaniu na
osobny artykuł krytyczny. Ideami zupełnie nietrafionymi wydają mi się między innymi: (i) zakaz subkategoryzacji;
(ii) oparcie pojęcia podstawowej kategorii semantycznej na typach stosunku intencjonalnego; (iii) uznanie słów
takich jak „pies” za nazwy (a nie predykaty!); (iv) krytyka procedury tzw. category raising. Wszystkie te sprawy są
ze sobą zresztą ściśle związane.
„Istotna” trudność
Autor – jak już wspominałem – podnosi w polemice jedną istotną trudność, z którą zmierzyć się
musi zwolennik tezy D=K. Chodzi o następującą kwestię: skoro frazy kwantyfikatorowe mogą
być łączone spójnikowo np. z nazwami własnymi i, to powstaje pytanie, jak dobrze opisać
właściwości takich złożeń wyrazowych. Problem nie powstaje w moim przekonaniu na poziomie
składni – kategoria semantyczna i kategoria serio-semantyczna wyrażenia mogą, tak jak pisałem,
wyznaczać różne klasy wyrażeń danego języka (w konsekwencji deskrypcja i nazwa własna
mogą należeć do jednej kategorii semantycznej i nie należeć do jednej kategorii seriosemantycznej). Poważna trudność dotyczy natomiast analizy warunków prawdziwości zdań oraz
spójników. Mieszko Tałasiewicz stwierdza po pierwsze, że istnienie opisanych złożeń
wyrazowych wymaga, aby argumenty odpowiedniego spójnika należały do tej samej kategorii
semantycznej w sensie Husserla-Ajdukiewicza-Tałasiewicza. Sądzę, że założenie to ma
znamiona słuszności, jednak uważam także, że można je opacznie interpretować. Niech
następujący przykład wyjaśni tę sprawę. W języku klasycznego rachunku predykatów spójniki
logiczne mają prima facie dwojaką rolę składniową: albo tworzą zdania, albo predykaty. Ten sam
symbol implikacji jest funktorem zdaniotwórczym od argumentów zdaniowych w formule:
P(a) ⇒ P(b)
oraz funktorem, który tworzy funkcję zdaniową z funkcji zdaniowej w formule (celowo pomijam
tu kwestię klasyfikacji semantycznej funkcji zdaniowych – nie jest to tutaj istotne):
P(x) ⇒ P(y)
Z założenia, że argumenty odpowiedniego spójnika należały do tej samej kategorii semantycznej,
musielibyśmy wywnioskować, że niegramatyczna jest następująca formuła:
[*] P(x) ⇒ P(b)
(operuje ono w końcu na funkcji zdaniowej oraz zdaniu), która jest faktycznie poprawnie
zbudowanym wyrażeniem (funkcją zdaniową) rachunku funkcyjnego. Jeśli zasada, o której
wspomina Autor, ma prowadzić do uznania [*] za wyrażenie niegramatyczne, nie jest ona wiele
warta. Jednakże sądzę, że sens tej zasady jest nieco inny – mianowicie taki, że nakazuje ona, aby
w danym języku pewne wyrażenie (nawet jeśli łamie zasadę jednorodności składniowej) miało
jednorodną interpretację serio-semantyczną w każdym kontekście (taki sam wkład w warunki
prawdziwości). Jak działa ten warunek, widać w Tarskiego definicji prawdy: zdania zaczynamy
traktować (semantycznie!) jak predykaty, tzn. zakładamy, że tak jak predykaty mają właściwość
bycia spełnianym przez przedmioty lub ciągi przedmiotów.
Przy takim podejściu każde
wystąpienia spójnika „⇒” jest tak naprawdę sprowadzone do jego roli predykatowo-funkcyjnej.
Powstaje zatem pytanie, jakie są warunki prawdziwości zdania:
[**] Jan i większość dziewcząt poszli do Bajki.
(o anaforze za chwilę). Pomijając kilka istotnych szczegółów (na przykład czas gramatyczny),
zdanie to możemy zapisać jako (niech D będzie tu domyślnym zbiorem dziewcząt, który
ogranicza nam zakres kwantyfikacji):
[**]’ Dla większości x ∈ D (Jan poszedł wspólnie z x do Bajki).
W zapisie tym widać wyraźnie, że domniemana koniunkcja nazwowa faktycznie wchodzi w
skład predykatu, a spójność połączenia obu wyrażeń w gruncie rzeczy polega na tym, że albo są
argumentami danego predykatu („Jan”), albo wiążą zmienną, która jest argumentem danego
predykatu („większość dziewcząt”). Analiza taka nie jest ani niezwykła, ani „nienaturalna” i
sądzę, że odpowiada także z grubsza temu, co twierdzą na ten temat filozofowie języka, tacy jak
Barbara Stanosz (o tym, że ‘i’ jest tu faktycznie przyimkiem, świadczy choćby to, że „Jan i
większość dziewcząt” znaczy tyle, co „Jan z większością dziewcząt”)3:
„(...) przyimki, które łączą się z danym czasownikiem, należy traktować jako integralne składniki tego
3 Rozróżniamy tu dwa znaczenia czasownika „poszedł” – „x poszedł do z w czasie t” oraz „x poszedł z y do z w
czasie t”. Łączyć je powinien określony postulat znaczeniowy o postaci: Jeśli x poszedł z y do z w czasie t, to x
czasownika zawsze, ilekroć pozwala to adekwatnie (tj. z zachowaniem związków wynikania) przekładać
zdania zawierające ów czasownik na standardową notację logiczną” (Stanosz [1999] s. 156)
Warunki prawdziwości zdania [**]’ będą dane przez interpretację kwantyfikatora „większość” –
jeśli uznamy, że kwantyfikator taki znaczy tyle, co „więcej niż połowa”, zdanie [**]’ będzie
prawdziwe, gdy iloczyn zbiorów D oraz A={x: Jan poszedł z x do Bajki} będzie większy od
teoriomnogościowej różnicy tych zbiorów.
Do rozwiązania pozostaje problem anafory. Rozważmy wypowiedź następującą:
[***] Jan i większość dziewcząt poszli do Bajki. Dziewczęta chciały się bawić, ale on był już
zmęczony.
Jak twierdzi Mieszko Tałasiewicz, trudno zinterpretować tę wypowiedź tak, aby pogodzić
anaforyczne użycia wyrażeń takich jak „dziewczęta” i „on” z kwantyfikatorowym
(nienazwowym) charakterem zwrotu „większość dziewcząt”. Muszę przyznać, że nie podzielam
zupełnie tych obaw. Wypadek powyższy można analizować jako następstwo dwóch zdań:
Dla większości x ∈ D (Jan poszedł wspólnie z x do Bajki).
On był zmęczony ∧ ∀x ∈ D (x poszedł wspólnie z nim do Bajki ⇒ x chciał się bawić).
Zaimki „on” i „nim” są koreferencyjne z imieniem własnym „Jan”. Anaforyczny charakter
zwrotu „dziewczęta” bierze się z tego, że ekstensje predykatów „Jan poszedł wspólnie z x do
Bajki” oraz „x poszedł wspólnie z nim do Bajki” są identyczne. Problematyczny przykład podany
przez Tałasiewicza zyskuje zatem proste rozwiązanie, tzn. anaforyczne użycie zwrotu
„dziewczęta” bez trudu można pogodzić z anaforycznym użyciem zaimków. Nie znaczy to
oczywiście, że każdy podobny do wspomnianego wypadek użycia anafory może zostać dobrze
opisany przez uznanie przyimka za część predykatu (czasownika). Od obrońcy poglądu, że
istnieją niepoddające się analizie w ramach powyższego podejścia wypadki, należy wymagać
jednak przynajmniej jednego dobrego przykładu.
poszedł do z w czasie t.
2. Uwagi Andrzeja Biłata
Występujące w polemice Andrzeja Biłata terminy „logika deskrypcji” oraz „referencjalna teoria
deskrypcji” mogą być (co więcej: faktycznie bywają) różnie rozumiane. W wypadku drugiego z
nich mam wrażenie, że polemika trafia w próżnie, ponieważ jej Autor używa wymienionego
terminu inaczej niż ja (i Evans). Zacznę zatem od wyjaśnienia tej sprawy. Termin „referencjalna
teoria deskrypcji” można rozumieć przynajmniej na trzy sposoby:
Ø „Referencjalna teoria deskrypcji” jako teoria, która głosi, że deskrypcje określone
mają semantyczną funkcję referencji (tak samo jak nazwy własne i okazjonalne).
Przeciwieństwem tej teorii jest kwantyfikatorowa teoria deksrypcji, która głosi, że
deskrypcje są kwantyfikatorami, a której klasycznym reprezentantem jest Russell.
Ø „Referencjalna
teoria
deskrypcji”
jako
teoria
opisująca
referencyjne
(w
przeciwieństwie do atrybutywnych) użycia deskrypcji. Teoria ta jest prawdopodobnie
częścią pragmatyki i zajmuje się analizą wypadków opisanych w klasycznej pracy
Donnellana z 1966 roku.
Ø „Referencjalna teoria deskrypcji” jako teoria opisująca funkcjonowanie deskrypcji w
kontekstach de re. Jej przeciwieństwem jest teoria deskrypcji opisująca
funkcjonowanie deskrypcji w kontekstach de dicto.
Z wieloznacznością tą związana jest bezpośrednio inna, która ciąży na sformułowaniu „mieć
funkcję referencji”, które może albo znaczyć tyle, co „mieć odniesienie/nominat”, albo tyle, co
„mieć semantyczną własność posiadania odniesienia/nominatu”. W pierwszym wypadku chodzi
o to, że nie istnieje przedmiot, do którego wyrażenie się odnosi – nazwy puste, takie jak
„Achilles”, nie mają funkcji referencji w tym właśnie sensie. W drugim wypadku chodzi o to, że
wyrażenie w ogóle nie ma pewnej właściwości semantycznej, a nie o to, że nie istnieje
przedmiot, który pozostawałby do wyrażenia w relacji bycia jego odniesieniem – nazwa
„Achilles” ma funkcję referencji w tym sensie, natomiast nie ma jej na przykład przyimek „z”
albo operator „było tak, że”. Mój tekst (oraz argument Evansa) dotyczy „referencjalnej teorii
deskrypcji” tylko w pierwszym z trzech wymienionych rozumień. Różnicę między pierwszym i
drugim poglądem na referencjalną teorię deskrypcji już wyjaśniłem w swoim tekście. Wypada
natomiast powiedzieć jeszcze dwa słowa o różnicy między poglądami pierwszym i trzecim.
Prawdopodobnie Frege jako pierwszy zauważył, że w zdaniach, w których pewien operator
intensjonalny jest użyty de dicto, trudno jest mówić o tym, że wyrażenie deskrypcyjne odnosi się
do czegoś (lepiej byłoby zresztą powiedzieć, że jego nadawca ma zamiar odniesienia się do
czegoś). Rozważmy dla przykładu interpretację de dicto zdania:
[****] Jan sądzi, że obecny cesarz Chin ma wąsy.
Oczywiste jest, że zdania tego można użyć, nawet jeśli żywi się przekonanie, że obecny cesarz
Chin nie istnieje, tzn. zupełnie bez intencji odniesienia się do czegokolwiek. Dlatego też słusznie
nazywa się takie wystąpienia deskrypcji „niereferencyjnymi”. Czy w wypadkach takich
deskrypcje musimy traktować jak kwantyfikatory? Oczywiście nie! Możemy przykłady takie
analizować np. w teorii Russella, ale w niczym nie przeszkadza nam to np. w ich analizie w
kategoriach pojęć indywiduowych oraz (przykładowo) teorii deskrypcji, w której zakładamy za
Fregem, że deskrypcje odnoszą się do deskryptów lub – jeśli niespełniony jest warunek istnienia
lub jedyności – konwencjonalnie wybranych przedmiotów (taką analizę proponował np. Carnap
w Meaning and Necessity). Krótko mówiąc: z nierefernencyjnego (w rozumieniu wskazanym
przed chwilą) charakteru deskrypcji w opisanym sensie nie można wnosić, że deskrypcje w
kontekście de dicto są kwantyfikatorami. Podobnie nie można wnosić, że zachodzi zależność
odwrotna: to, że deskrypcja jest użyta de Re, nie implikuje tego, że nie jest kwantyfikatorem. Tu
ponownie dobrym przykładem może być teoria deskrypcji Russella, w której zdanie [****] w
odczytaniu de re otrzymuje analizę kwantyfikatorową w postaci:
∃! x (x jest obecnym cesarzem Chin ∧ Jan jest przekonany, że x ma wąsy).
Gdy Andrzej Biłat pisze zatem, że:
„W świetle tych tez rozumowanie Evansa w najlepszym razie pokazuje, że referencjalna teoria deskrypcji
jest teorią deskrypcji w sensie de re, nie de dicto Nie widać w tym nic dziwnego, podobnych założeń jest
wiele w semantyce: że metalogika jest teorią zdań w sensie logicznym, a nie lingwistycznym, że teoria
modeli jest budowana w ramach teorii zbiorów w sensie dystrybutywnym, a nie kolektywnym itd.”
to w żadnym razie nie odnosi się do teorii referencjalnej jako teorii niekwantyfikatorowej, a jego
uwaga nie dotyczy tu w ogóle argumentu Evansa oraz problemu poruszonego w moim tekście.
Inny charakter ma natomiast zarzut, który głosi, że wywód Evansa nie ma charakteru
argumentu dedukcyjnego oraz że schemat wnioskowania, na którym się opiera, jest podatny na
proste kontrprzykłady. Jak pisze Andrzej Biłat:
„Oto np. zdania (języka naturalnego) złożone za pomocą spójników oraz i lub mają podwójną
interpretację „składniową” (zależną od decyzji użytkownika języka, który z wymienionych spójników jest
w danym zdaniu funktorem głównym), w przeciwieństwie do zdań prostych. Czy wyprowadzimy stąd
wniosek, że zdania złożone (za pomocą tych spójników) i zdania proste należą do dwóch różnych
kategorii semantycznych?”
Aby odnieść się do wspomnianych kwestii, pozwolę sobie raz jeszcze zrekonstruować w zarysie
argument Evansa. Argument ten – przynajmniej tak, jak go rozumiem – ma charakter
pragmatyczny. Jego punktem wyjścia jest następująca obserwacja: możemy budować zarówno
referencyjne, jak i kwantyfikatorowe teorie deskrypcji określonych. Jeśli budowa obu typów
teorii deskrypcji jest możliwa oraz zachowania językowe użytkowników języka nie rozstrzygają
kwestii adekwatności jednej z teorii, to o wyborze jednej którejś powinny decydować względy
pragmatyczne – na przykład prostota semantyczna. Zakładamy zatem, że deskrypcje mają
funkcję referencji oraz pytamy się, jak adekwatnie oddać w ramach tej teorii warunki
prawdziwości zdań takich jak „Autor <<On Denoting>> mógłby zostać alpinistą”. Po bliższej
analizie (przedstawiłem ją w tekście) okazuje się, że aby adekwatnie opisać warunki
prawdziwości zdań tego typu w jednej z ich interpretacji, trzeba relatywizować relację referencji
do świata możliwego (pojmowanego jako okoliczność oceniania wartości logicznej zdania, a nie
jako okoliczność wygłoszenia zdania). To jednak prowadzi w semantyce do komplikacji
pozostałych (niebędących deskrypcjami) wyrażeń referencyjnych. W świetle faktu, że
prawdopodobnie nie istnieje zdanie języka naturalnego zawierające nazwę okazjonalną lub imię
własne, do którego warunków prawdziwości potrzebne byłoby wprowadzenie relatywizacji do
świata możliwego, można uznać, że pogląd referencyjny prowadzi do mnożenia semantycznych
epicykli. Wnosimy stąd, że teoria kwantyfikatorowa jest lepsza od referencyjnej. Nie widzę
analogii między tym argumentem a opisanym wypadkiem zdań atomowych i molekularnych4.
Nie chodzi nam bowiem o to, że z wieloznaczności wnosimy o przynależności wyrażenia do
różnych kategorii semantycznych, ale o to, że istnienie pewnego odczytania zdania wymaga od
nas zmiany w całej teorii semantycznej.
*
Zarówno Andrzej Biłat, jak i Mieszko Tałasiewicz przyjmują w swojej krytyce stanowisko, że
Russellowska teoria deskrypcji jest chybiona. Jednak to, dlaczego tak uważają, nie jest dla mnie
ani zrozumiałe, ani specjalnie jasne. Sam skłonny jestem całkowicie bronić podejścia
proponowanego przez ten „paradygmat analizy filozoficznej”. W tym wypadku przeciwstawienie
teorii oraz naiwnych intuicji językowych (które skłaniają nas do uznania deskrypcji za wyrażenia
mające funkcję odniesienia) przemawia całkowicie na rzecz teorii. Intuicja przyjacielem, ale
prawda większym.
4 Nota bene, jeśli uznamy, że przynależność do jednej kategorii semantycznej zdań to coś więcej niż tylko
wymienialność salva congruitate z innymi zdaniami lub posiadanie wartości logicznej, to wniosek, że zdania
atomowe i złożone nie należą do tych samych kategorii semantycznych, przestaje być tak szokujący; sprawa ta
mieści się jednak poza zakresem tej pracy i nie wiąże się bezpośrednio z podejmowanymi kwestiami Być może
argument Evansa może zostać wzmocniony, tak aby nie miał charakteru czysto pragmatycznego. Na razie nie
dysponuję jednak taką jego rekonstrukcją.

Podobne dokumenty