elgacon - Płocki Klub Fantastyki
Transkrypt
elgacon - Płocki Klub Fantastyki
ELGACON OPOWI ADANI A ELGACON OPOWI ADANI A Antologia opowiadań konkursowych Aleksandra Gawęcka Judyta Kowalczyk Michał Markowski Michał Laszuk oraz Radosław Lewandowski 2013 projekt okładki, skład i opracowanie graficzne Arkadiusz Grzeszczak realizacja Płocki Klub Fantastyki Elgalh’ai © Prawa autorskie należą do autorów opowiadań. Wydanie I Nakład 10 egz. Publikacja non-profit, nieprzeznaczona do sprzedaży. ISBN 978-83-61117-86-5 Wydawnictwo Druk i oprawa: ul. Tumska 13 09-402 Płock tel./fax (24) 268 53 15 www.korepetytor.pl [email protected] Marian Gałczyński Z przyjemnością przedstawiamy pierwszą antologię opowiadań napisanych na piątą edycję konkursu literackiego Płockich Dni Fantastyki. Organizując go mieliśmy nadzieję zachęcić młodych twórców do mierzenia się z własną wyobraźnią, do odrzucenia narzuconych granic i ustanawiania własnych, bo tym właśnie jest fantastyka. W tym roku tematem opowiadania był „Fantastyczny Płock”. Dostaliśmy wiele opowiadań przedstawiających różne niesamowite wizje naszego miasta. Z nich wszystkich chcielibyśmy przedstawić cztery naszym zdaniem najlepsze. Życzę miłej i inspirującej lektury Nina “Ktulu” Wilczyńska Spis Treści Aleksandra Gawęcka Zero pięć...................................................................9 Judyta Kowalczyk Trafiłaś do niewłaściwego boga, dziewczynko...............19 Michał Markowski Puockie Dni Magii 9..................................................23 Michał Laszuk Wyjście z cienia.........................................................33 Radosław Lewandowski Pieczęć na niebie.......................................................49 ELGACON – OPOWI ADANI A I miejsce Zero Pięć Aleksandra Gawęcka M inęło kilka godzin, odkąd 05 uciekła z naszego laboratorium. Wiem, że powinienem teraz pisać raport, a nie dziennik, ale nie mogę zebrać myśli. Dziewczyna była piątym wyhodowanym przez nas klonem, który udało nam się obudzić. Liczyliśmy, że przeprowadzimy pełne testy na świadomym obiekcie. Nie mieliśmy takiej możliwości od niemal 50 lat, gdy mogliśmy badać niczego nieświadomą oryginalną Zero. Dziewczyna była przekonana, że pomaga swoim rodzicom i chętnie godziła się na wszystkie dziwne testy. Niestety do czasu. Zapewnienia, że niedługo się z nimi zobaczy, w końcu przestały działać. Szczególnie, gdy przeprowadzaliśmy bolesne i nieprzyjemne badania, nie podając jej jakiegokolwiek znieczulenia. * 01 była nieudanym klonem, chociaż według moich kolegów to zbyt delikatne słowo. Z jednej strony była zdrową psychicznie i fizycznie nastolatką. Z drugiej okazało się, że podczas przenoszenia jądra komórki somatycznej do komórki jajowej zagubiliśmy praktycznie wszystkie ewolucyjne cechy. Mądrzejsi o to doświadczenie całkowicie zmieniliśmy metodę klonowania. Z początku nie wiedzieliśmy, co zrobić z nieudaną kopią. Rozwiązanie przyszło do naszego kierownika późnym wieczorem. Domyślać się tylko mogę, jakie filmy oglądał, skoro postanowił wykorzystać 01 jako żywą macicę. * odwiedź nas – elgalh.fora.pl 9 Zero Pięć Kilka następnych klonów, którym nawet nie nadaliśmy pełnych numerów, nie udawało nam się obudzić. Nawet jeżeli obiekt otworzył oczy, po chwili umierał. Gdzieś popełnialiśmy błąd. * 02 nie miała długiego życia, ale zapamiętamy ją na długo. Obudzono ją przez przypadek, gdy była jeszcze w wieku niemowlęcym. Krzyczała jak każde dziecko. Jednak fale, na których nadawała, były nie do zniesienia dla przeciętnego człowieka. Uszkodziła słuch wszystkim, którzy mieli wtedy dyżur, a do tego nie dawała się uspokoić. Decyzja o uciszeniu jej na zawsze była jedną z najbardziej bolesnych dla projektu. * Numerek trzeci wykazywał odpowiednie cechy dla ewolucyjnego organizmu. Była chętna do współpracy, dopóki nie popełniliśmy jednego błędu. Nigdy więcej nie możemy pozwolić klonowi dowiedzieć się, że nim jest. Nigdy. * 04 w momencie obudzenia wydawała się być miłą i spokojną dziewczynką. Niestety pozory mylą. Po wykonaniu podstawowych badań klon zaczął wpadać w szał. Z początku wystarczyło przywiązać ją do łóżka i przeczekać. Ani razu nie zareagowała na nasze polecenia, wręcz przeciwnie. Jak tylko coś się od niej chciało, reagowała agresją. Tolerowaliśmy to i szukaliśmy sposobów, by wprowadzać ją do maszyn wykonujących testy. Do momentu, kiedy zaatakowała. Nie spodziewaliśmy się, że w takim małym ciele może być tyle siły. Bilans strat: dwie maszyny, każda warta kilka miliardów złotych, nie nadawały się nawet na złom. Kartoteka medyczna zawierająca ostatnie wyniki całkowicie zniszczona. Zespół 5 osób stracił życie. Z dwóch osób nie udało się pobrać komórek potrzebnych do sklonowania. * 10 Aleksandra Gawęcka Po przeprawie z czwórką dorzuciliśmy do puli genów te, które odpowiadały za posłuszeństwo. A przynajmniej tak nam się wydawało. Od dawna wprowadzaliśmy do genotypów drobne modyfikacje. Na klony innych jednostek ta mieszanka genów działała prawidłowo. Wydawało się, że jesteśmy coraz bliżsi stworzenia idealnego żołnierza. W tym przypadku coś jednak poszło nie tak. Chcieliśmy otrzymać ewolucyjną istotę, która będzie nad nami w hierarchii świata. I chcieliśmy ją uczynić podatną na naszą wolę. Chyba wiem, gdzie popełniliśmy błąd, ale jestem też pewien, że nasi sponsorzy tego nie zrozumieją. * Najważniejsze w tym momencie jest jednak odnalezienie 05. Niezależnie od zachowania tego konkretnego klona, od zawsze uważaliśmy, że jednostka zero w końcu stanie się agresywna. I okrutna. * Samo okrucieństwo jednostki 05 jest sprawą co najmniej dyskusyjną. Jakby nie patrzeć, zamordowała mnie z zimną krwią. Analizowaliśmy nagrania z kamer wiele razy i nadal nie widzimy powodu takiego zachowania. Jednym z najbardziej abstrakcyjnych wniosków było stwierdzenie, że Zero nabyła umiejętność empatii. Poznała w ten sposób uczucia mojego klona i wiedziała, że kłamał. Co i tak nie tłumaczy zabicia go. *** Krok za krokiem. Szła do przodu, praktycznie nie rozglądając się na boki. Pamiętała dobrze zdziwienie na twarzy doktora oraz czerwoną lampkę kamery. Miała świadomość, co stało się pomiędzy tymi dwoma obrazami, ale gdy próbowała przypomnieć sobie szczegóły, zaczynała boleć ją głowa. Szła z opuszczoną głową, starając się pozostać niezauważona. Mijała różnych ludzi. Niektórzy zwracali na nią uwagę, ale większość ją ignorowała. Widać dziewczynka w białej, 11 Zero Pięć niemal prześwitującej koszuli nie była niczym niezwykłym w obecnych czasach. Wciąż nie potrafiła uwierzyć, że minęło 50 lat od jej ostatniego wspomnienia. Myśli przechodniów atakowały ją, potwierdzając datę, którą mogła przeczytać w dzienniku doktora. Lekarza, który za własne myśli zapłacił najwyższą cenę. Poruszała się na oślep. Płock, który teraz miała okazję oglądać, w niczym nie przypominał znanego jej miasta. W miejscu, gdzie spodziewała się ujrzeć osiedle domków jednorodzinnych, widziała wielkie blokowisko. Tam, gdzie było kiedyś blokowisko, obecnie znajdował się park. Skierowała swoje kroki na miejsce, gdzie powinna być jej szkoła. Wybuch. To było jej ostatnie żywe wspomnienie. Skręciła w pustą uliczkę, bo ludzie patrzyli na nią z coraz większym zainteresowaniem. Spodziewała się zastać pusty plac, ewentualnie jakiś pomnik. Nie była przygotowana na to, co znalazła w miejscu, gdzie 50 lat wcześniej stał Zespół Szkół Nr 1. W 15 rocznicę tragedii nazwanej Płockim Końcem Świata prezydent miasta postanowił odmienić oblicze zniszczonych dzielnic. Dzięki ogólnokrajowej zbiórce oraz dofinansowaniu z Unii Europejskiej w 2027 roku w miejscu wybuchu wulkanu powstał jedyny i niepowtarzalny park rozrywki Fantastyczny Płock. Dziewczyna zamrugała, po czym przetarła oczy. Czytała napis, który znajdował się na podniszczonej tablicy już kilkanaście razy i nadal nie docierało do niej to, co widziała. Poniżej ktoś wydrapał napis: W 20 rocznicę tragedii, po wielu przypadkach zachorowań dzieci, które bawiły się w Fantastycznym Płocku, park zamknięto. Niech spoczywa w pokoju… 12 Aleksandra Gawęcka Nieuczęszczane, najpewniej skażone miejsce wydało się Zero idealnym schronieniem. Nikt nie powinien jej tu niepokoić do czasu, aż zaplanuje dalsze kroki. Przeskoczyła przez płot i stała chwilę w bezruchu. Jedyny odgłos, który do niej docierał, to szum liści. W pobliżu nie było nikogo, nie słyszała żadnych myśli. W końcu było cicho. Obudził ją hałas. Otworzyła oczy i zdezorientowana rozejrzała się po budce z hot dogami, w której przyszło jej usnąć. Zanim zdążyła się do końca obudzić, napadł ją potok myśli, który nie należał do niej. Był tak chaotyczny i niepoukładany, że miała duży problem ze zrozumieniem czegokolwiek, poza jednym. Na teren byłego parku rozrywki weszło dziecko. Wyjrzała przez zakurzoną szybę, chcąc się upewnić, że chłopiec jest sam. Nie wierzyła do końca swoim nowym zdolnościom, bo nie była w stanie nad nimi zapanować. Pusto. Cicho. Spokojnie. Powiedziały do niej myśli chłopca, gdy ten przysiadł na murku. Wydawało się, że dziecko nie ma zamiaru zaglądać do jej kryjówki. Nie wyczuwała z jego strony żadnego potencjalnego zagrożenia, a jedyną dominującą emocją był smutek. Odetchnęła z ulgą i postanowiła kontynuować sen. *** Dokładnie trzy dni temu 05 wyszła przez drzwi naszego laboratorium. Do teraz próbuję zrozumieć, dlaczego wszystkie drzwi się przed nią po prostu otwierały. Strażników nie było, bo ostatnie, czego chcieliśmy, to Zero przestraszonej widokiem broni. Teraz to chyba jednak nie jest już naszym problemem. Poszukiwania trwają. Postanowiliśmy skorzystać z pomocy cywilów. *** – Strasznie długo śpisz… W pierwszej chwili podniosła rękę do ciosu, gotowa wbić ją w ciało chłopca. Opamiętała się jednak i odetchnęła głęboko. 13 Zero Pięć – Już myślałem, że się nie obudzisz… Jest podobna do innych… Ale ona oddycha. Ale te ślady na rękach… Odruchowo otuliła się ramionami, ale miała świadomość, że nie ukryje w ten sposób licznych śladów po igłach. W tym momencie zaczęła się cieszyć, że była nieprzytomna, kiedy rozpoczynali swoje eksperymenty. – Rodzice cię nie nauczyli, że od obcych należy trzymać się z daleka? Przyjrzała się chłopcu, bo po raz pierwszy widziała go z tak bliska. Był niewiele młodszy od niej, jeżeli liczyć jej biologiczny wiek. Miał bystre piwne oczy, w głębi których czaił się smutek. – Chyba w szkole coś mówili o tym. Nie pamiętam, nie uważam za bardzo na lekcjach. Uśmiechnęła się pod nosem. Mimo upływu lat niektóre rzeczy się nie zmieniają. – Czemu śpisz tutaj na podłodze? – Przywołuję duchy. Chciała tylko spławić dzieciaka, ale kiedy wypowiedziała te słowa, zdała sobie sprawę, że była to prawda. W snach przychodzili do niej koledzy i koleżanki, z którymi szła tamtego dnia do szkoły. Feralnego 23 grudnia 2012 roku… Następnego dnia chłopak przyniósł jej gazetę i coś do jedzenia. Nie zdziwiło jej aż tak, że nadal istnieją papierowe wydania, jak to co było na okładce. Ktoś umieścił tam jej zdjęcie i podpis: Zaginęło dziecko, ostatnio widziane było w okolicach Petrochemii. Jeżeli ktoś ją widział, zrozpaczeni rodzice proszą o kontakt! Ścisnęła w dłoni gazetę i powstrzymała łzy. Miała ochotę zadzwonić pod podany numer i nawrzucać naukowcom od siedmiu boleści. Nawet jeżeli powstała dzięki nim, nie dawało to im najmniejszego prawa do nazywania się jej rodzicami! Gdy 14 Aleksandra Gawęcka pierwsza złość jej przeszła, zaczęła się cieszyć, że nie miała przy sobie żadnego telefonu. To, że chłopak nie chciał się odczepić, miało swoje dobre strony. Skoro nie musiała się już przed nim ukrywać, mogła swobodnie przejść się po parku. Oglądała stare karuzele, z których już dawno odpadła farba. – Często tu przychodzisz? Rodzice się o ciebie nie martwią? – zapytała, wpatrując się czujnie w chłopaka. – Raczej nie. Wątpię, by zauważali w ogóle moją nieobecność. Przychodzę tu tylko, gdy się kłócą – wysilił się na uśmiech, ale Zero poczuła zgoła inne uczucie. Czyli codziennie. Po chwili poczuła także coś innego. Zupełnie, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Przed oczami stanął jej obraz szarpiących się dorosłych. Nie miała wątpliwości, czyich rodziców widzi. *** Dziwię się, że Zero jeszcze nikogo nie zabiła. Przynajmniej nikogo, o kim byśmy usłyszeli, a śledzimy wszystkie kanały informacyjne. Najgorszym scenariuszem jest to, że obiekt jakimś cudem wydostał się z miasta. Chyba muszę w końcu wyjść z laboratorium. Siedzenie tutaj niczego już nie zmieni. *** – Kim ty właściwie jesteś? Rozumiem, że uciekłaś z domu, ale może czas tam wrócić? Poczuła ból, ale tym razem nie należał on do chłopaka. – Nie mam dokąd wrócić – odpowiedziała spokojnie. – Jestem duchem. – Kłamiesz! Przecież mogę cię dotknąć. – Wspomnienia, które mam, nie są moje. Jestem nikim. – Ale… To przecież niemożliwe. Nie odpowiedziała. Miała świadomość, że to ich ostatnia rozmowa. Nie miała dokąd pójść, ale nie mogła 15 Zero Pięć w nieskończoność siedzieć w opuszczonym parku rozrywki i rozmawiać z chłopakiem, który uważał ją za przyjaciółkę. Cóż za pomysł z tym parkiem… Rozumiem nową politykę, by ludzie myśleli tylko o pozytywnych sprawach, ale nawet ja uważam to za przegięcie. Wzdrygnęła się słysząc znajome myśli. Potrafiła je rozpoznać i przypisać do osoby, były dla niej jak odcisk palca, zostawiony w głębi świadomości. – Odejdź stąd, zanim zrobi się nieprzyjemnie – powiedziała do bezimiennego chłopaka. Przez te kilka dni, które spędzili razem, nie chciała poznać jego imienia, a on się nie narzucał. – Ale… – zatkała mu usta dłonią, zanim zdążył powiedzieć cokolwiek więcej. Wskazała mu głową mężczyznę, który stał w oddali przy płocie. Byli schowani w cieniu, więc była szansa, że ich nie zauważył do tej pory. – Nie szukają mnie rodzice i to na pewno nie z powodu, że się za mną stęsknili – uśmiechnęła się wrednie. Zaskoczyła ją agresja, którą poczuła. Jej własna. Z jakiegoś powodu nienawidziła tego człowieka, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego. Nie chodziło o zdarzenie w laboratorium, tylko o coś, co miało miejsce dużo wcześniej. Zacisnęła powieki i zobaczyła wspomnienie. Nie należało bezpośrednio do niej, ale było z nią związane. W jednej chwili ujrzała setki dziewczyn, następnie kobiet w ciąży, a potem małych dzieci. Dziennik kłamał… Nie byłam pierwsza. Nie byłam też jedyna. Spojrzała z oddali na mężczyznę w białym kitlu, który zaczął oddalać się od parku. Nić, która połączyła ich umysły, została przerwana. Budziła się. Nie spała od dłuższego czasu, ale to był inny rodzaj snu. Gdy uciekła z laboratorium, pragnęła odciąć się od tego, co tam się wydarzyło. W tym momencie nie myślała 16 Aleksandra Gawęcka o niczym innym, tylko o powrocie do tamtego miejsca i o zrobieniu porządku. Wróci do nich, da im pozorne zwycięstwo, które wkrótce zamieni się w ich koszmar. Poczuła dłoń chłopca na swoim ramieniu. Spojrzała w te jego smutne oczy przepełnione bólem. Nie miał nikogo. Tak bardzo pragnął bliskości, że próbował zaprzyjaźnić się z dziewczyną, którą uznał za narkomankę. Płakał po nocach, ale nie słuchało go nic poza czterema ścianami i poduszką. Nie potrafiłby już być szczęśliwy, miała tego świadomość. Dlatego dotyk jej ramienia był ostatnią rzeczą, jaką poczuł. 17 ELGACON – OPOWI ADANI A II miejsce Trafiłaś do niewłaściwego boga, dziewczynko Judyta Kowalczyk P atrzę na Ciebie, jak rytmicznie kołyszesz swoim ciałem w rytm muzyki techno w klubie Extravaganza w Płocku. Od razu zwróciłem uwagę na dwudziestoparoletnią rudowłosą dziewczynę drobnej postury, ubraną w rozkloszowaną czarną sukienkę. Twoje dłonie błądzą po ciele, wędrują po szczupłych biodrach i brzuchu, po długiej białej szyi, na końcu delikatnie muskając palcami porcelanową twarz. O tak… To z Tobą dzisiaj będę tańczył śmiertelny taniec. To w Twojej szyi zatopię ostre kły. To Twój krzyk rozedrze mroki nocy. Zwykle wampiry takie jak ja, nie wybierają tak starannie swoich ofiar. Czekają na samotną chorą owieczkę, która odłączy się od stada i wtedy zaspokajają swoje żądze. Jednak mnie nigdy nie zadowalało żywienie się ochłapami z pańskiego stołu. Ja byłem Łowcą. Nie dla mnie spijanie krwi z pomarszczonych staruszek śmierdzących kotami i naftaliną. Ja wybierałem piękne, młode dziewczęta, które uwodziłem w pubach, barach i klubach nocnych. Uwielbiałem patrzeć, jak między moimi palcami ucieka z nich życie. Upajałem się myślą, że na drodze do realizacji ich celów i marzeń stałem ja – Pan Śmierci. odwiedź nas – elgalh.fora.pl 19 Trafiłaś do niewłaściwego boga, dziewczynko Wiesz jak rozśmieszyć Boga? Opowiedz mu o swoich planach… Tak samo ja śmiałem się w twarz każdej kobiecie, która błagała mnie o łaskę mówiąc, że ma karierę, narzeczonego, dziecko. Nie czułem wobec nich litości. Nigdy nic nie czułem. Wszystkie dostępne wam – ludziom uczucia, były dla mnie kompletną abstrakcją. Jedyną rzeczą, która mi zawsze towarzyszyła, był głód krwi. Jedyną przyjemnością, jaką w życiu zaznałem, to radość z zadawania bólu innym. Kochałem torturować swe ofiary, zanim je zabiłem. Przypalałem, raziłem prądem, wyrywałem paznokcie, obcinałem powieki i wargi. Najpiękniejszą muzyką, jaką kiedykolwiek słyszałem, był przeraźliwy krzyk, który potem przeradzał się w płacz i ciche łkanie, a dzieło wieńczył szum ostatniego oddechu. A więc, droga Nieznajoma… W jaki sposób się dzisiaj zabawimy? Oczyma wyobraźni widzę Twoje słodkie, błękitne, niemal szklane oczy, w których źrenice rozszerzają się z przerażenia, a także ciepłe, miękkie wargi wykrzywione w grymasie bólu. O tak… Taka podobasz mi się najbardziej… Powoli zbliżam się do Ciebie, przedzierając się przez tłum naćpanych gówniarzy. Początkowo mnie nie zauważasz, pogrążona w swoim zmysłowym transie, co i rusz przygryzając wargi. Jednak po chwili zatapiasz we mnie swoje spojrzenie, uśmiechasz się kącikiem ust i unosisz zalotnie brwi. Nigdy bym nie pomyślał, że pójdzie mi z Tobą tak łatwo. Wymieniam z Tobą parę zdań o tym, o czym zwykli śmiertelnicy mówią w klubach. W Twoim oddechu wyczuwam lekką woń alkoholu. Proponuję Ci więcej wiedząc, że uwodzenie i wyprowadzanie z dyskotek pijanych dziewcząt jest jak zabieranie dziecku cukierka. 20 Judyta Kowalczyk W sumie… dziś nawet mam ochotę na drinka. A ten kto twierdził, ze najlepiej pije się szampana z pępka dziewczyny, nigdy nie wypijał ciepłej krwi prosto z przegryzionych żył szyjnych. Śmiertelnicy… Jak Wy mało wiecie o kobietach… Z każdym kieliszkiem wypitego alkoholu, Twój głos staje się coraz bardziej bełkotliwy, policzki rumiane, a oczy mętne. Kiedy pytam czy możemy wyjść z klubu i pójść do mnie, Ty godzisz się bez wahania. Chociaż… Jesteś tak pijana, że nawet gdybym zapytał, czy mogę Cię rozebrać i przelecieć na środku parkietu, również nie stawiałabyś oporu… Opierasz się na moim ramieniu, bo wypity alkohol i wysokie obcasy nie ułatwiają Ci zachowania równowagi. Idziemy po brukowanej ulicy Grodzkiej, a Ty nagle zaczynasz snuć mi do ucha pijackie wizje naszej wspólnej przyszłości, coś o domu z ogródkiem, gromadce dzieci, chyba nawet wybełkotałaś, że mnie kochasz. Nie dzisiaj, moja droga… Trafiłaś do niewłaściwego boga, dziewczynko… Widząc, że Grodzka już nieco opustoszała, kieruję nas do uliczki Koziej, która była brudna i wystarczająco ciemna, aby dopełnić swego. Potulna jak baranek dajesz się zaprowadzić na miejsce Twojej śmierci, gdyż prawdopodobnie już nie zdajesz sobie sprawy, co się z Tobą dzieje. Staję za Tobą i odgarniam włosy z białej szyi, jednak Ty odpychasz moją rękę, robisz chwiejny krok do przodu i zaczynasz mamrotać, że „musisz znaleźć coś w torebce”. Okrążam Cię i staję twarzą w twarz kilka kroków przed Tobą. Nagle wyciągasz coś z torebki. Po chwili na czole czuję zimną lufę pistoletu. Choć od pocisku dzieliło mnie kilka centymetrów, zrozumiałem co zostało użyte do jego wykonania. Woda święcona. 21 Trafiłaś do niewłaściwego boga, dziewczynko Twoje dotychczas mętne spojrzenie w jednej chwili zmienia się i teraz wpatruje się we mnie para zimnych jak lód oczu zabójcy, w których próżno szukać litości i zrozumienia. – Kto tu jest teraz Łowcą, matkojebco? – warknęła dziewczyna. Spokojną sobotnią noc na Starym Rynku w Płocku rozdarł wystrzał pistoletu. 22 ELGACON – OPOWI ADANI A III miejsce Puockie Dni Magii 9 T Michał Markowski egoroczny turniej magów przyciągnął do Puocka nawet samego księcia Mazovii. Z tej okazji El Galay, obecnie największa gildia magów w regionie, równolegle do samego turnieju zorganizowała festiwal na część pary książęcej. To była niemała gratka dla wszystkich miejscowych i przyjezdnych. Za dnia mogli podziwiać pojedynki najznamienitszych znawców magii z całej Mazovii, a wieczorem byli świadkami cudów, których nigdy wcześniej i nigdy później nie ujrzeli. Duże skupienie magii w jednym miejscu przyciągnęło też do Puocka niewiastę, która sprawiła, że gildie zaczęły walczyć między sobą nie tylko na arenie turniejowej. – Daleko jeszcze? – skrzydlaty prosiaczek zwrócił się do towarzyszki podróży. – Zgodnie ze słowami napotkanego handlarza powinniśmy ujrzeć bramy miasta po wspięciu się na to wzgórze – odparła białowłosa dziewczyna o wyjątkowo bladej cerze. – Ale ja jestem głodny! – nie dawał za wygraną. – No dobrze, zróbmy przerwę. Dziewczyna podeszła do pobliskiego drzewa, wyciągnęła dłoń przed siebie i się skoncentrowała na gałęzi, którą miała przed sobą. Po chwili kwitnące na tej gałęzi białe kwiaty zwiędły, a w ich miejscu pojawiły się zalążki owoców. Te zalążki z kolei zaczęły rosnąć, aż osiągnęły rozmiary dojrzałych owoców. Dziewczyna zebrała jabłka do torby. Jedno podała prosiaczkowi, drugie sama zaczęła jeść. odwiedź nas – elgalh.fora.pl 23 Puockie Dni Magii 9 Chwilę później uwagę wędrowców przykuły wybuchy dochodzące z pobliskiego lasu. Na polanę wybiegł czarnowłosy młodzieniec, a za nim trzy ogniste istoty. – Żywiołaki? – zastanawiał się prosiaczek. – Nie, demony – odparła dziewczyna. – Nie powinniśmy mu pomóc? – Może on nie chce naszej pomocy? – Ale jak może nie chcieć naszej pomocy? – dziwił się prosiaczek. – Przecież demony są niewrażliwe na żelazo! – Zobaczysz. Chłopak dość chaotycznie unikał ciosów ognistych stworów. Za to zadawane przez niego cięcia były precyzyjne. Chwila nieuwagi kosztowała jednego demona rękę, a drugiego głowę. – Ale jak? – dziwił się skrzydlaty przywołaniec. – Przecież demony… – Jego miecz jest przeklęty – ze smutkiem stwierdziła. – Daje mu nadludzką moc, ale bierze coś w zamian. – Co takiego? – Nie wiem, to zależy od klątwy rzuconej na przedmiot. – Czy to niebezpieczne? – prosiaczek wydawał się być bardzo zainteresowany. – Z reguły przeklęte przedmioty powodują życie w cierpieniu, nierzadko śmierć. – To czemu on używa tego miecza? – Nie ma wyjścia – dziewczyna westchnęła. – Przeklętego przedmiotu można się pozbyć na trzy sposoby. Każdy z nich ma dość niskie szanse powodzenia. Rozmowa została przerwana, gdy chłopak został powalony przez jednego z demonów. – Uważaj! – krzyknął prosiaczek. Jednak chłopak nie poddał się tak łatwo. Zdołał odciąć nogę pochylającemu się nad nim stworzeniu. Przed ciosem drugiej 24 Michał Markowski bestii jednak nie był już w stanie się wybronić. Gdy wielki ognisty pazur miał roztrzaskać czaszkę młodzieńca, wydarzyło się coś, co zaskoczyło walczących. Wyprowadzony cios zatrzymał się na niewidzialnej barierze. Potwór powtórzył uderzenie, ale ponownie nie był w stanie sięgnąć twarzy chłopaka. Ten zaś wykorzystał zamieszanie, przeturlał się w bok, podniósł się szybko i ściął głowy obu demonom. Po walce podszedł do zwłok i w każde z nich wbił miecz. Oręż młodzieńca po kolei wessał demony. Następnie wojownik rozejrzał się i dostrzegł dziewczynę siedzącą pod kwitnącym drzewem. Schował miecz i podszedł do niewiasty. – To ty mi pomogłaś? – spytał niepewnie. – Tak – odpowiedziała, po czym wstała i się pokłoniła. – Jestem Lucylla, a to Ryjek. Dopiero teraz młodzieniec dostrzegł prosiaczkopodobne uskrzydlone stworzenie. – Jestem Nataniel – skłonił się nisko – i dziękuję za wybawienie. – Nie ma sprawy. I tak musiałabym zabić te demony, gdybyś ty tego nie zrobił. – W każdym razie zawdzięczam ci życie, dlatego ofiaruję ci moje usługi. – Jak już mówiłam, nie ma sprawy. – Zatem postanowione! – Hę? – Lyculla zrobiła wielkie oczy. – Będę ci towarzyszył tak długo, aż spłacę swój dług. – Zaczynasz mnie irytować. – Więc im szybciej powiesz, jak mogę ci się odwdzięczyć, tym szybciej przestanę cię irytować. – A może po prostu cię zabiję? Nastała cisza. Nataniel próbował znaleźć na twarzy Lucylli jakikolwiek znak, który świadczyłby o tym, że dziewczyna żartuje. Bez skutku. 25 Puockie Dni Magii 9 – Jeśli takie jest twoje życzenie – odpowiedział zrezygnowany. – W końcu jestem ci winny życie. – Idiota… – skomentowała na tyle cicho, by nie usłyszał. Trójka wędrowców dotarła przed zmierzchem do Puocka. Nataniel zaproponował posilenie się w Oberży pod Strzechą. Młodzieniec bardzo się zdziwił, gdy Lucylla zamówiła całego dzika dla siebie. – Musisz być bardzo głodna! – skomentował. – Czemu? – Taka duża pieczeń… Na pewno sama sobie z nią poradzisz? – Bez problemu. Zanim Nataniel skończył jeść swojego węgorza, Lucylla zdążyła zjeść dzika i poprawić miodowymi babeczkami. – Gdzie ty to wszystko mieścisz?! – nie mógł wyjść z podziwu. – W żołądku mam portal do innego świata, przez który wylatuje mi większość zjedzonych potraw. – Jest jeszcze wiele rzeczy, których nie wiedziałem o magach… – Naprawdę uwierzyłeś, że mam portal w brzuchu? – Lucylla pierwszy raz roześmiała się, od kiedy spotkała Nathaniela. – I nie jestem magiem – dodała po chwili. – Myślałem, że tylko magowie potrafią czarować. – Bo tak jest. – A tamta bariera, która powstrzymała demony? Lucylla nie odpowiedziała na to pytanie, tylko wyjęła z sakwy kilka złotych monet i położyła je na stole. – Idziemy – zwróciła się do Ryjka. – Ale jeszcze nie skończyłem! – zaprotestował chowaniec. – Idziemy! – powiedziała bardziej stanowczo i nie czekając na reakcję prosiaczka opuściła lokal. Nathaniel i Ryjek wyszli zaraz za nią. Po kilku minutach szybkiego marszu i ciągłej zmiany kierunku młodzieniec domyślił się, dlaczego wyszli w takim 26 Michał Markowski pośpiechu. Gdy wchodzili w boczną uliczkę, kątem oka dostrzegł dwie zakapturzone postacie, które ich śledziły. Za kolejnym zakrętem dziewczyna się zatrzymała. – Stańcie pod ścianą i nic nie mówcie – powiedziała stanowczym tonem. Nathaniel skinął głową i wykonał polecenie. Prosiaczek podobnie. Po chwili zza rogu wyszły zakapturzone osoby i poszły dalej przed siebie, w ogóle nie zwracając uwagi na stojących blisko wędrowców. Następnie zniknęli w ciemności. Nathaniel zdumiony patrzył na towarzyszkę, ale o nic nie pytał. Ciszę przerwał odgłos klaszczących dłoni. – Brawo! – dało się słyszeć głos. – Całkiem niezła iluzja jak na kogoś, kto nie jest iluzjonistą. Trójka wędrowców dojrzała na dachu przeciwległego budynku wysokiego mężczyznę w długich niebieskich szatach. Nieznajomy zeskoczył na dół. – Witajcie w Puocku, nieznajomi! – radośnie się przywitał. – Jestem Nebreczysław Kardyniozylotomor, ale wszyscy na mnie mówią Bambi. Ryjek i Nathaniel spojrzeli na Lucyllę. – Jestem Lucylla, a to Ryjek – wskazała chowańca. – Jestem Nathaniel – odezwał się po chwili młodzieniec. – Chodźcie ze mną, w mojej obecności nic wam nie grozi w tym mieście – zaproponował Bambi. – Skoro tak twierdzisz… – zgodziła się dziewczyna. Nathanielowi wydawało się, że przez chwilę widział tajemniczy uśmiech na jej twarzy, gdy już szli za nieznajomym w modrym stroju. Na samym skraju miasta, w pobliżu bramy, przez którą przechodzili goście przybywający z Varsovii, znajdowała się chatka wyglądająca zupełnie inaczej niż sąsiadujące z nią budynki. Zdawała się nie mieć nawet jednej prostej deski. 27 Puockie Dni Magii 9 Po przekroczeniu jej progu trójka wędrowców zdumiała się, gdy wewnątrz malutkiego budynku znajdowała się wielka sala z blisko trzydziestoma ławami pływającymi w miodzie. Gdzieniegdzie siedziały barwnie ubrane postacie. Dało się też zauważyć śpiących pod stołami. – Nie tak wyobrażałam sobie siedzibę gildii magów – skwitowała Lucylla. – Co?! – Nathaniel i Ryjek zgodnie nie mogli uwierzyć w to, co usłyszeli. – To jest siedziba gildii?! – Niech zgadnę – Bambi się uśmiechnął pod nosem – spodziewaliście się kilkupiętrowych regałów z księgami? Mag podszedł do baru, po czym obrócił się w stronę wędrowców i wyciągnął ręce na boki. – Witajcie w siedzibie El Galay! Dopiero teraz miejscowi zwrócili uwagę na nowo przybyłych. – Kim są nasi goście, Bambi? – spytała ruda dziewczyna o uwydatnionym, sporych rozmiarów biuście, która zza baru zalotnie objęła maga. – Lucylla, Nathaniel i Ryjek – kolejno wskazywał ręką. – Przybyli na festiwal, ale jakieś ciemne typki się do nich przypałętały. Wędrowcy zostali ugoszczeni przez gildię i skorzystali z oferty noclegu. Większość magów rozeszła się do swoich domów. Jedynie nieliczni zostali. W środku nocy Lucylla wstała z łóżka i po cichu wymknęła się z izby. Szła wzdłuż korytarza, aż dotarła do schodów. Zeszła niżej na poziom baru i po upewnieniu się, że nikogo nie ma, udała się na najniższe piętro. Zajrzała do każdej komnaty, jakby szukała czegoś konkretnego. Na końcu korytarza ujrzała duże drzwi, po przejściu których znalazła się w wielkiej bibliotece. Blisko godzinę zajęło jej odnalezienie tego, czego poszukiwała. Wielka złota księga lewitowała na samym końcu sali. Dziewczyna wyciągnęła rękę przed siebie, a wtedy księga 28 Michał Markowski samoczynnie się otworzyła. Lucylla wyrwała kartkę i schowała ją do torebki. Następnie wróciła na piętro sypialne. Gdy już sięgała dłonią, by otworzyć drzwi do zajmowanej przez jej towarzyszy komnaty, usłyszała nieznajomy głos za plecami. – Kłopoty ze snem? Gdy się odwróciła, ujrzała rosłego, zarośniętego mężczyznę w średnim wieku. – Niestety – przytaknęła. – Dzień był pełen wrażeń i teraz to wszystko mi chodzi po głowie. – Doprawdy? Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko skinęła głową i weszła do pokoju. Lucylla spała dość krótko. Wstała przed świtem i obudziła towarzyszy, po czym razem opuścili budynek gildii. Przemierzali puste ulice Puocka – miasta, którego mieszkańcy tego dnia mieli stać się świadkami największej i najbardziej spektakularnej walki w historii Mazovii. Od godzin porannych miejscowi i przyjezdni podążali w jednym kierunku. Na Orlej Arenie do południa prezentowali się uczestnicy turnieju. Oprócz znanych wszystkim puocczanom magów gildii El Galay i Białego Gryfa zawitali pierwszy raz w historii turnieju mistrzowie magii z całego kraju. Dziewiąta edycja Pouckich Dni Magii zapowiadała się więc rewelacyjnie. Lucylla weszła z kompanami do Piekielnej Oberży – lokalu słynącego z przyprawiania potraw pikantnymi, egzotycznymi przyprawami. Dziewczyna zamówiła danie, którego nie było w karcie, co zdziwiło jej towarzyszy. Po chwili do sąsiedniego stołu podszedł wysoki osobnik z długim kosturem i usiadł plecami do Lucylli. Dziewczyna nie przerywając rozmowy z Nathanielem dyskretnie wyciągnęła z torebki zawiniątko i podała je do tyłu. Zdziwiła się, gdy poczuła chwyt kobiecej dłoni na własnym nadgarstku. Lucylla odwróciła się i ujrzała nastolatkę o grafitowej skórze. Na policzku miała 29 Puockie Dni Magii 9 wytatuowany symbol, który nie pozostawiał wątpliwości – była magiem z El Galay. – To chyba nie należy do ciebie – nieznajoma chwyciła pakunek i razem z nim zdematerializowała się. – Zostawiam ci ich, Dubler – dało się słyszeć jej głos, ale Lucylla nie potrafiła stwierdzić, skąd dochodził. – Dzięki, Nieśmiała – odpowiedział oberżysta, który nagle znalazł się obok podróżników. Wysoki mężczyzna z kosturem uderzył nasadą broni w podłogę, co stworzyło falę uderzeniową. Okoliczne osoby i przedmioty zostały odrzucone na kilka metrów. Wśród nich była ciemnoskóra magini, która przestała być niewidzialna i zaskoczona wypuściła z rąk przechwyconą przesyłkę. Nathaniel pochwycił pakunek, po czym razem z Lucyllą i z Ryjkiem rzucili się do ucieczki. Drogę zastąpił im jednak Bambi trzymający w rękach długi kij bambusowy. Nathaniel wyciągnął miecz i skierował go w kierunku czarodzieja. – To tak odpłacacie za gościnę? – Atakowanie nas nazywasz gościną? – wojownik odpowiedział pytaniem na pytanie. – Oddajcie, co ukradliście, a puścimy was wolno. Na twarzy Nathaniela pojawiło się zdziwienie. Spojrzał pytająco na Lucyllę, a raczej w miejsce, gdzie ją przed chwilą widział. Dziewczyna zniknęła. – Znowu to zrobiła – mruknął Bambi pod nosem. Dyskusję przerwał wybuch. Oberża dorobiła się sporych rozmiarów okna we wschodniej ścianie. – Ej, niezłe są te twoje moce – powiedział wysoki mężczyzna z kosturem stojący naprzeciw drugiego osobnika identycznie wyglądającego. – Dubler! – krzyknął siedzący przy narożnej ławie mężczyzna z wytatuowanym białym gryfem na ramieniu. – Nie rozwalaj mojej ulubionej pijalni! 30 Michał Markowski – Ale Płomień, ja nie chciałem… Nie dokończył zdania, bo w jego kierunku poleciała ognista kula. Dubler w momencie zmienił się w niebieskowłosą dziewczynę i postawił przed sobą lodową tarczę. Ognista kula stopiła co prawda zimną barierę, ale sama zmniejszyła się do rozmiaru ognika, gdy uderzyła zmieniającego postać maga. – Jak to dobrze, że Śnieżyca przyszła z tobą – z uśmiechem na ustach skwitował Dubler. Dopiero teraz Bambi się zorientował, że chłopak z mieczem również zniknął. Przez kilka kolejnych dni trójka wędrowców była poszukiwana przez obie puockie gildie. El Galay chciała odzyskać swoją własność. Białe Gryfy szybko dowiedziały się o kradzieży w siedzibie konkurencji i chciały wejść w posiadanie skradzionego przedmiotu. Wysadzenie w powietrze Piekielnej Oberży zaogniło relacje między gildiami. Gdy tylko Białe Gryfy spotykały magów z El Galay, natychmiast dochodziło do walki. W końcu sam książę wezwał do siebie mistrzów obu gildii. – Jeśli dobrze rozumiem, walczycie o ten kawałek papieru? – wyjął z kieszeni złotą stronicę złożoną w kostkę. – Panie, skąd… – zaczął Waleczny Smok z El Galay. – To nieistotne – przerwał książę. – Jeśli jeszcze raz usłyszę o walkach waszych magów poza turniejem, ta stronica trafi na stałe do mojego skarbca. Gdybyście jednak całą waszą energię spożytkowali na wygranie turnieju, wtedy będzie inna rozmowa. Jeśli turniej wygra mag z Puocka, wtedy ta stronica wróci do właścicieli. – Ale mości książę… – próbował zaprotestować Gniewny Smok z Białego Gryfa. – I zapomnę o zniszczeniach, których dokonali wasi podwładni w ostatnich dniach. Obaj mistrzowie spuścili wzrok. 31 Puockie Dni Magii 9 – Jeszcze jedno – książę podniósł dłoń tak, by jego strażnik ujrzał gest. Gwardzista wyszedł z komnaty, by po chwili wrócić z białowłosą dziewczyną. Waleczny Smok od razu rozpoznał w niej złodziejkę. Lucylla z kolei była zaskoczona widząc mężczyznę, którego spotkała w nocy w siedzibie El Galay. – To jest Lucylla, córka bogini Tevy. W przyszłości zostanie naszą najwyższą arcykapłanką, ale zanim to nastąpi, musi odbyć obrzęd kąpieli magicznej. Jako gest dobrej woli wyznaczycie po jednym magu z waszych historii do jej eskorty. Ponieważ to jest córka samej bogini, będą jej towarzyszyć ci z waszych magów, którzy zajmą najwyższe miejsca w turnieju. Tylko ani słowa komukolwiek o tym, co tu usłyszeliście. Mistrzowie pokłonili się księciu, po czym zmieszani się wycofali z komnaty. W następnych dniach puoccy magowie rozbili krajową konkurencję i tylko nieliczni spoza Mazovii pozostali w turnieju. Historycy nie są zgodni co do tego, kto wygrał zawody. Wiadomo jedynie, że puchar został w Puocku, a najlepsi zawodnicy obu lokalnych gildii wyruszyli od razu po turnieju w trwającą ponad 20 lat podróż. Powrócili jako jedni z najpotężniejszych magów w dziejach. Ale to już historia na inną opowieść… 32 ELGACON – OPOWI ADANI A wyróżnienie Wyjście z cienia S Michał Laszuk łońce już na dobre schowało się za widnokręgiem, wschodzący w pełni księżyc zalewał wszystko granatowo-szarym światłem. Zamknąwszy delikatnie potężne, dębowe drzwi do mojej byłej kryjówki przy ulicy Górnej, przystanąłem, wsłuchując się w dźwięki nocy. Kompletna cisza, jak makiem zasiał. Właśnie to mi nie pasowało. Jakby zwykle było inaczej – umysł podsunął irytującą myśl. Niemniej jednak, wewnętrzne ja miało rację. Od czasu awarii Orlenu miasto umierało z dnia na dzień. Zabawne, jak mieścina ginie, a raczej popełnia samobójstwo, po raz któryś. Ludzie uciekają, zostają porywani, giną…Przeważnie giną… Do tego zwykle w niewyjaśnionych okolicznościach. Teraz Płock przypomina truposza w zaawansowanym stadium rozkładu. Cała żywa tkanka umyka, gdzie tylko się da, byle pozostawić mogiłę blisko pół miliona ludzi za sobą. Byli też tacy, co tu utknęli, jak ja, na przykład. Ci z kolei są skazani na surwiwal w miejskiej dżungli, jaki im się nawet nie śnił. Wszechobecna nędza, brak wody, prowiantu, nie mówiąc o prądzie, wymusza wyrzeczenie się człowieczeństwa. Tutaj jesteś samotnym wilkiem, walczącym o przetrwanie, szczurem kryjącym się w cieniu większego drapieżcy, bądź hieną, także cmentarną, która podąża śladem tych potężniejszych, mając nadzieję, że zdoła uszczknąć choć kęs pozostawionej padliny. Jeśli chcesz przetrwać, nie masz prawa wyjść z cienia, a zarazem traktujesz każdy inny kawałek mroku, jakby w nim czaiła się twoja śmierć. Witaj w Płocku, mieście odnaczonym na mapie wielkim, czerwonym iksem. odwiedź nas – elgalh.fora.pl 33 Wyjście z cienia Poprawiłem kominiarkę, tak, by łatwiej mi się oddychało, a zarazem, by uwalniać jak najmniej pary przy wydechu późnowrześniowego nocnego powietrza. Założyłem trzymaną wówczas w lewej dłoni ciemną czapkę zimową i rozprostowałem górne kończyny. Po krótkiej gimnastyce poprawiłem wiszący na pasku na plecach drewniany bejsbol, i chwyciwszy opartą przez ten cały czas o ścianę siekierę, pognałem w stronę tylnego wyjścia z posesji. Otaczająca mnie zewsząd cisza, coraz bardziej przekonywała mnie, że błędem było wyjście spod miotły. Ta mysz jednak musi uciec, kocur już za długo czai się za rogiem, gotów wbić swe pazury z ofiarę. Mam na myśli innych ludzi, polujących na takich jak ja, co to w pojedynkę przemierzają miasto, byle w tej ciemności po omacku znaleźć schronienie i, gdy szczęście się do nich uśmiechnie, trochę pożywienia. Omijając mały, kanciasty dom z jeszcze bardziej kanciastą przybudówką, znalazłem się przy zardzewiałej siatce i małej bramie, porośniętej dziwacznym, czarnym grzybem. Wyjmując z kieszeni kombinezonu narciarskiego, za małego zresztą, klucze od starej jak świat kłódki, obejrzałem się dookoła. Za jedynym niewybitym oknem ominiętego niewielkiego budynku ujrzałem czyjąś twarz, a przynajmniej tak mi się wydawało. Strach robi swoje. Siłą woli powstrzymuję się od przeszukania mieszkanka, Płock nie lubi wścibskich ludzi. Gdyby ktoś się tu ukrywał to dawno spróbowałby zajść do mnie, do sąsiada. Z drugiej strony, to ja mógłbym przyjść w odwiedziny, niekonieczne przyjazne. Mechanizm w furtce okazał się wyjątkowo sprawny, mimo długich lat nieużytkowania. Klucz wszedł w szparę bez problemu, obrót także nastąpił bez przeszkód, jedynie metal zajęczał żałośnie przy uchyleniu przejścia. Wyszedłem na małą polankę. Ot, spory niezagospodarowany obszar otoczony z czterech stron świata szarymi, zniszczonymi domami jednorodzinnymi. Przebrnąłem przez gąszcza niegdysiejszych pokrzyw 34 Michał Laszuk i skierowałem się małą ścieżką w stronę Źródlanej. Wysokie trawy nagle zaszeleściły. Przykucnąłem, ginąc w buszu. Nic co żywe, nie jest w stanie mnie dostrzec w tych krzunach – pomyślałem. Nagły podmuch wiatru mnie nie przestraszył, ale na pewno zwrócił uwagę kogoś innego. Akurat przy wodociągach, osiedliło się trochę surwiwalowców, jak ich nazywałem. Nawet się zakumplowali, widywałem wieczorami przekradających się, lepiej lub gorzej, ludzi prowadzących żywe korespondencje. Jednakże nic nie może przecież wiecznie trwać, jak śpiewała w piosence Anna Jantar. Pewnego dnia jeden śmiałek przypadkiem natrafił na lepiej uzbrojonych od niego. Strzały poniosły się tamtej nocy echem przez całą ulicę, kończąc zarazem nocne pogaduchy na amen. Dlatego ostrożność i myślenie dwa razy, zanim cokolwiek zrobię, stały się moimi głównymi cechami. W Płocku powiedzenie „jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy”, nabiera zupełnie nowego znaczenia. Nadał kucając, kieruję się w stronę ogrodzenia budynku dokładnie vis a vis mojej byłej kryjówki. Spociłem się. Przez chwilę poruszam się pozbawiony jakiegokolwiek schronienia, odsłonięty, niemalże nagi. Mimo to nie przyspieszam, jeszcze mógłbym się potknąć. Cień rzucany przez ścianę na wpół zniszczonej rudery okazał się moim zbawieniem. Odetchnąłem z ulgą, przylgnąłem do ogrodzenia, jak ten tajemniczy grzyb porastający kawałek blachy przy mnie, kolejny zresztą. Serce wali mi, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej, a przecież to nie pierwsza moja nocna przechadzka. Teraz jednak jest jakoś inaczej. Coś wisi w powietrzu – podpowiedział drugi Artur, często głos rozsądku, teraz straszący i droczący się ze mną jak jakiś gówniarz. Przesuwam się, ciągle przyparty do zimnego żelaza, by zaraz zniknąć w cieniu starej Hondy Accord. Podwozie samochodu jest częściowo podziurawione, poobijane. Widocznie ktoś się tu kiedyś ostrzeliwał. Zamykam oczy, 35 Wyjście z cienia wytężając słuch i węch. Staram się wyłapać nawet najcichszy dźwięk, jakąkolwiek anomalię, która zakłóciłaby tę, bądź co bądź, piękną noc. Nic – szepczę do siebie. Ruszam tym razem biegiem, starając się unikać szarej jak to wszystko wokół, kostki, miejscami zdewastowanej, granatem na pewno. Słychać tylko głuche dreptanie do niegdysiejszym trawniku, teraz wysuszonej ziemi. Po trzydziestometrowym biegu znów przywieram do czyjegoś ogrodzenia. Spoglądam zza winkla, czysto. Kucam i rozglądam się wokół. Od dobrej minuty czuję czyiś wzrok na moich plecach. Przewracam oczami po każdej szczelinie, oknie i wtedy widzę mężczyznę. Zza ściany w budynku naprzeciwko wyłania się właśnie ludzka sylwetka, trzymająca coś co wygląda na łuk. Obaj nie czekamy długo na reakcję przeciwnika, on puszcza cięciwę, ja odskakuję zwinnie. – Kurwa mać! – Syczę ze wściekłości i puszczam się biegiem ulicą, znowu unikając kontaktu z kostką. Słyszę jak jedna ze strzał uderza o chodnik. Cały czas trzymam bejsbol, żeby nie upadł, robiąc przy tym hałas, który by zbudził nawet umarlaka. Już mam zwolnić kroku, odetchnąć, gdy moim oczom ukazuje się dwójka spacerowiczów w uliczce prostopadłej do tej, którą gnałem. Czyli już tu są – odezwał się wewnętrzny Artur. W ostatniej chwili wyhamowuję i znikam im z pola widzenia, niknąc w cieniu małej konstrukcji. Ot, stary, co najmniej kilkunastoletni wrak sklepu spożywczego. W środku walają się puste pudła, śmieci, gdzieś w mroku majaczy stara, przeżarta rdzą lodówka. Widzę jak uzbrojona po zęby dwójka mężczyzn, bezceremonialnie, kopniakami wyważa drzwi jednego z domów i wbiega. Skąd oni mają taki sprzęt? Giwery, pełne wojskowe umundurowania, ale po zachowaniu widać, że to zwyczajni bandyci żerujący na innych. Nadal się nie ruszam, budynek przypomina szklarnię, od mojej strony straszy cała masa powybijanych szyb. Dostrzegą 36 Michał Laszuk ruch i po mnie. Czuję, że cienka koszulka pod kombinezonem lepi mi się do spoconych pleców. Przełykam ślinę i, kucając, przechodzę przez ulicę, poruszając się jak małpa. Wybrałem beznadziejny moment. Wychodzący na niski balkon facet dostrzega mnie. Chwila zawahania, pewnie i zdziwienia, ratuje mi skórę. Bandyta oddaje serię strzałów w moją stronę. Nie słyszę huku, więc wnioskuję że używają tłumików. Udaje mi się umknąć przed nabojami, ale dopiero teraz zaczyna się zabawa. Omal nie upuszczam siekiery. Skręcam przez zniszczone ogrodzenie do pobliskiej namiastki domu. Drzwi wejściowych brak, znaczy się, nikogo wewnątrz nie ma. Wbiegam na piętro, otwieram pierwsze drzwi na korytarzu. Znajduję się w czyjejś starej sypialni. Wielkie płaty tynku zwisają z bladoniebieskich, martwych ścian. Nie zastanawiam się długo. Odgłosy pościgu są zbyt wyraźne, żeby zacząć świętować zgubienie dwójki oprawców. Zbijam szybę balkonu tępą stroną siekiery. Przeciskam się, dziurawiąc o resztki szkła kombinezon. Opieram się na barierce i nie myśląc dłużej wrzucam ciążący mi niewygodnie na plecach bejsbol na uschnięty żywopłot przy posesji obok. Sam, chwyciwszy mocniej siekierę, skaczę, czując przelatujące obok mnie naboje. Dwa z nich, jak na złość, rykoszetują w moją stronę. Padam na ziemię, chroniąc głowę. Wstaję, próbuję sięgnąć w krzakach moją zgubę, ale już widzę celującego zza okna faceta. Rzucam się w bok. Kolejna seria uniknięta, jednym susem kryję się za ścianą budynku. Adrenalina uderza do głowy. Mam szczęście – pomyślałem, lecz zaraz odrzucam pocieszającą myśl. Trzeba uciekać. Nie jestem nawet ukryty. Przez jasne światło księżyca czuję się nagi, bezbronny. Przechodzę chwiejnym krokiem przez wnękę w ogrodzeniu, ból pulsuje w prawej stopie, podczas gdy mijam kolejne przeszkody i przechodzę przez boczną, ślepą uliczkę. Znów znajduję cień. Znów jak mysz kryję się po kątach, ale kot wcale nie rezygnuje. Słyszę tupot butów. Identyfikuję budynek przede mną. Przecież to Venus, 37 Wyjście z cienia ten burdel – znów niepytany odezwał się drugi Artur. Po raz kolejny durne myśli uderzają do głowy. Przykucam, zamykając oczy, nasłuchując. Dawno temu przekonałem się, że jest to najprzydatniejsza zdolność, której się nauczyłem. Wytężam słuch jak tylko mogę. Skrzyp! Weszli do środka, teraz moja szansa. Przykucnąwszy, udaję się w stronę bramy. Bez bejsbola jest mi wygodniej. Ryzykując wykrycie, wychodzę z mroku. Znalazłszy się na podwórzu przed domem, szybko podchodzę do furtki, lecz ta, jak na złość, nie chce się poruszyć. Zamknięta na amen. Zostaje jedno wyjście. Skaczę i palcami szukam wnęk pomiędzy cegłami, z których wznoszono ogrodzenie. Podciągam się i skaczę ponownie. Przy upadku, pozwalam nogom się zgiąć, by wykonać sprawny przewrót, jak ci komandosi w amerykańskich filmach. Na palcach ruszam naprzód. Wyszogrodzka… Dawno tu nie byłem. Moim oczom ukazują się wraki poprzewracanych samochodów na jezdni, chodniki usłane ciałami tych nieszczęśników, którzy nie mieli takiego szczęścia jak ja. Do nosa uderza woń rozkładających się ciał, obrzydliwy zapach krwi i zgnilizny. Zasłaniam usta dłonią i ruszyłam, by ukryć się w cieniu wywróconego Volvo. Padam na kolana, opieram siekierę o asfalt, wyciszam kaszel. Cisza zostałaby zakłócona i nie wiadomo co bym obudził. Nie wiedzieć czemu zwracam uwagę na przygniecione latarnią niewielkie ciało. Dziecko… Widziałem już takie obrazki dziesiątki, setki razy, ale nadal chwyta mnie to wzruszeniem za gardło. Spoglądam w drugą stronę i pierwsze co widzę, to obgryzione, wyeksponowane w świetle księżyca ciało – mój Boże… Sprawka psów i innych zdziczałych zwierząt. Czuję łzy napływające do oczu. Weź się w garść – odzywa się wewnętrzny Artur. Siłą woli powstrzymuję się by nie zobaczyć, czy nie odniosłem żadnych obrażeń, mimo pewności że nie – to zupełnie jak z biegiem w samochodzie, na światłach: niby człowiek wie, że ma wrzuconą jedynkę, ale dla pewności chce nacisnąć sprzęgło i raz jeszcze sprawdzić… Durny odruch. 38 Michał Laszuk Wychylam się, zerkam w stronę byłego sklepu. Ciało, które leży przy drzwiach nie wygląda na stare, nie widać nawet śladów ugryzień. Może coś znajdę – podsuwa pomysł alter ego, pomysł wcale niegłupi. Wychodzę z cienia, trzymając narzędzie mordu, nie wiedzieć czemu, najmocniej jak się da, i cicho przebiegam jezdnię. Już jestem w ogródku, już witam się z gąską, a nagle zza rogu wychodzi dwóch uzbrojonych facetów. Rzucam się szczupakiem w stronę ściany i, przytulam się, to jest dobre słowo, do umarlaka opartego o ścianę spożywczego. O radości, jest ode mnie grubszy. Ukryty za truchłem, jedną ręką zasłaniając nos i usta, obserwuję zza truposza dwójkę bandytów. Ani drgnę. – Nosz, urwał,uciekł! – Warknął ten wyższy. Towarzysz wzruszył tylko ramionami. – pieprzony, urwał, cwel. Ma farta, urwał. – Obaj zawrócili, przy akompaniamencie kolejnych przekleństw tego większego. Przełykam ślinę i natychmiast odsuwam się od martwiaka. W tym bezruchu, w którym trwałem dobre kilkanaście sekund, zdążyło na mnie spocząć kilkanaście much… Tłustych, wielkich, obrzydliwych bydlaków. Otrzepuję się i zaczynam przeszukiwanie zwłok. Nie zasłaniam ust, potrzebuję obu rąk by szybko dokonać grabieży. Chce mi się wymiotować, ale siłą woli powstrzymuję torsje. Po raz kolejny pytam sam siebie, czemu akurat dzisiaj nie mogę opanować tych odruchów. Okradałem dziesiątki martwych, nawet raz zdołałem wykraść żywemu obywatelowi trzy puszki z konserwami i butelkę z wodą. Nie czułem wtedy wstydu, nie miałem wyrzutów sumienia. Byłem dumny, że udało mi się coś takiego zrobić, unikając rozwiązania siłowego. W martwym ciele znajduję jedynie paczkę papierosów i pierścień, który zdjąłem z pulchnego palca. Wracam myślami do tego idioty, którego okradłem. W tym mieście nie można zakładać, że za zamkniętymi i zaryglowanymi drzwiami jest się bezpiecznym. Tutaj nigdy nie zaznasz spokoju. Wilki zawsze wytropią słabą ofiarę, prędzej czy później. Wilki, albo coś 39 Wyjście z cienia innego. Nie wiesz co czyha na ciebie w mroku. Dawno nauczyłem się, że wszystko co żywe, chce mnie tutaj zabić, a szczególnie inny człowiek. Czasem można nawet odnieść wrażenie, że to miasto samo z siebie pozbywa się najsłabszych ogniw. Wstaję i ponownie, kryjąc się w cieniach wraków samochodów, przechodzę przez jezdnię. Kieruję kroki w stronę blokowisk za małym marketem. Zadaszone przejście pomiędzy starym mięsnym a „Lewiatanem” wali zgnilizną, że aż oczy łzawią. W rogu dostrzegam obrazek przerażający, a zarazem wzruszający. Martwy, ogromny i wychudzony pies a przy nim maleńki szczeniak. Maluch leży, przytulony do pyska wielkoluda, psiska prawie całkowicie obdartego ze skóry, z ziejącą raną odstrzałową w boku, i nagle mnie dostrzega. Szczeniak błyskawicznie się podnosi i zaczyna warczeć. Taki młody, a już zdolny zabić – myślę. Mały ostrożnie podchodzi, ale moja błyskawiczna szarża, zatrzymana w połowie drogi, skutecznie wystrasza czworonoga. Z podkulonym ogonem wraca do truchła rodzica, ale nie przestaje złowrogo pomrukiwać. Rozkładam ręce szeroko, bym wydawał się większy, i zaczynam warczeć na szczeniaka. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że jest ślepy. Ma prawie kompletnie sklejone oczy. Zwierz daje za wygraną a ja ruszam w stronę blokowisk, niknąc w kolejnym cieniu, jak mysz. W tym regionie czuję się dobrze. Jest wystarczająco ciemno, by w razie potrzeby ukryć się przed wścibskimi oczami. Z drugiej strony, jeśli przypadkiem narobię hałasu, dźwięk odbije się echem od ścian budynków i będę mógł się pożegnać z tą błogą ciszą. Wiatr zaczyna lekko podmuchiwać, targając kosmykiem włosów, który wydostał się spod kominiarki. Ubrałem się ciepło, i właśnie teraz odczuwam tego efekty. Rozglądam się dookoła. Cisza. Tym razem mi odpowiadała. Czuję się bezpieczny, spokojny. Tym bardziej, że chmury zasłoniły rozświetlony jak na złość księżyc. Przeskakuję wyrwaną 40 Michał Laszuk płytę w chodniku i siadam na barierce przy wejściu do pierwszej klatki schodowej. Zdejmuję czapkę i kominiarkę. Daję nocnej bryzie obmyć twarz z potu. Poruszam głową, czując jak strzelają mi kręgi szyjne. Chwilo trwaj, jesteś taka piękna… – Myślę, chcąc nie chcąc, na głos. Gdy opuszczam głowę, zamieram, sparaliżowany ze strachu. Zza winkla powoli wyłania się jakaś sylwetka, ale taka…nienaturalna. Podskakuję z przerażenia. Jasne ślepia ciągle wpatrują się we mnie. Mam wrażenie, że tak naprawdę spoglądają one przeze mnie, dziurawiąc wzrokiem nie tylko ciało, ale i duszę. Zakładam pośpiesznie nakrycia głowy. Wstaję. Chcę skręcić, pognać wzdłuż blokowisk, już nie schowany w cieniu tych strasznych zabudowań. Zamykam oczy i otwieram ponownie. Dziwaczna sylwetka znika. W oddali widzę wolno drepczącą trójkę dzikich psów, każdy trzyma głowę nisko, wszystkie starają się wyczuć choć odrobinę pożywienia. Szybko odwracam wzrok. Znerwicowany do granic możliwości, skręcam w lewo, w stronę w którą szedłem wcześniej. Zza ściany, trzy metry ode mnie wychyla się kolejna sylwetka, tym razem gwałtowniej. Nie wiem jakim cudem nie krzyknąłem, ale upadając z przerażenia, zrzucam stojący obok śmietnik. Rozlega się straszliwy brzęk tłuczonego szkła i upadających puszek. Z przerażeniem patrzę to na straszliwą zjawę to na psy. Te drugie jednak w ogóle nie reagują. Nawet nie drgnęły, a przecież idą oddalone ode mnie o niecałe sto metrów, a nawet z połowy kilometra zdołałyby usłyszeć trzask rozbijających się masowo butelek. Przez kombinezon czuję, że mam gęsią skórkę. Dopiero teraz zauważam, że tutaj, przy trójpasmówce panuje jakaś dziwna aura. Moje uszy nie rejestrują żadnych dźwięków. ŻADNYCH! Skupiam się, zamykam oczy, nic. Zjawa ciągle na mnie patrzy, ale jakby inaczej. Nagle zaczyna się chować za ścianą, nie spuszczając ze mnie wzroku. Wstaję i, nie wiem czemu, podbiegam do miejsca, skąd się to coś wyłoniło i…nic. To cień! Po prostu, kurwa, cień! 41 Wyjście z cienia – Wrzeszczy jak opętany, przestraszony do granic możliwości wewnętrzny Artur. Przełykam ślinę i ruszam naprzód. Włosy jeżą się jak cholera, ale nadal maszeruję, czując na sobie wzrok nie jednej, ale kilku albo nawet kilkunastu par oczu. Staram się ignorować ten fakt możliwie jak najbardziej, choć w głębi serca prawie płaczę ze strachu. Czemu to tu jest, czemu to miejsce jest nawiedzone? Oddycham głęboko, staram się uspokoić, ale wrażenie że z każdą chwilą te zjawy się do mnie zbliżają, nie pozwala się rozluźnić. Zaczynam biec. W pewnym momencie zatrzymuję się i odwracam na pięcie. Nogi prawie się pode mną załamują. Naprzeciwko, dwa lub trzy metry ode mnie, wynurzają się z mroku. Jeden, drugi, kolejny, a wszystkie po prostu patrzą. Nie jest to wzrok przyjazny, ale na pewno nie wrogi. Czuję bijącą od tych istot… ciekawość, zaledwie ciekawość. Spoglądają mi głęboko w oczy jakby pytając: Co tu robisz? Czego tu szukasz? Ja milczę, bo język kompletnie zaplątał się w gardle ze strachu. Nagle moja lewa ręka porusza się bez mojej zgody, wyciągam ją przed siebie i robię kilka kroków w przód. Dreszcze przechodzą całe moje ciało. Czuję, że prawie dotykam zjaw. One zaś się nie ruszają, nadal tylko patrzą. Wreszcie macham wyprostowaną ręką, rozmazując cienie. Stoję sparaliżowany, jakby ktoś potraktował mnie Taser’em. Dzwoniąc zębami ze strachu, powoli się rozglądam. Zniknęły. Olśniło mnie. Nagle zdaję sobie sprawę, że wreszcie słyszę wiatr, słyszę własny oddech, bicie serca. Opadam na kolana, dając wreszcie odpocząć roztrzęsionym nogom. Zdejmuję czapkę, kominiarkę, i sięgam po małą buteleczkę wypełnioną wodą, spoczywającą cały ten czas w kieszeni w kombinezonie. Bez zastanowienia wylewam małą część na wyciągniętą dłoń i obmywam sobie w twarz. Zimna woda przywraca trzeźwość myśli. Drgawki dolnych kończyn ustępują. Powoli dochodzę do siebie, ale nadal nie jestem w stanie pojąć, co właściwie się stało. Rozglądam się. Jestem zaraz przy skrzyżowaniu 42 Michał Laszuk Wyszogrodzkiej z Filtrową. Zakręcam butelkę, chowam i wstaję chwiejąc się jak pijany. Odczucia są także bardzo podobne. Niewielki, acz wyczuwalny ból pulsuje nieznośnie w głowie. Już mam wejść do cienia, gdy wraca myśl o zjawach. Gęsia skórka, znowu. Wchodzę z zamkniętymi oczami. Nic takiego nie czuję. Znów bezpieczny, z mojej doskonałej kryjówce. Przykucnąwszy, trzymając się lewą ręką zimnej ściany budynku wychylam się na ulicę. Wyszogrodzka sprawia wrażenie spokojnej, ale to tylko pozory. Odnoszę wrażenie, że bandyci i dzikie psy to najlepsze co może mnie spotkać w tych okolicach Płocka. W mroku czai się coś jeszcze, i to czuć. Siadam, opierając się plecami o brudną ścianę budynku. Zginam lewą nogę i opieram na niej siekierę. Odchylam głowę do tyłu, kontemplując bezkres czystego, granatowego nieba. Gdzie ja właściwie idę? – zadaję sobie bardzo konkretne pytanie. Pierwszy, najważniejszy cel mojego planu został zrealizowałem: wydostać się z „wodociągów”. Ta okolica będzie ogołocona z zapasów za dzień lub dwa. Muszę poszukać lepszego miejsca, z dala od bandytów. W myślach odtwarzam plan Płocka, zamykam oczy, by lepiej móc to sobie wyobrazić. Do godziny ósmej muszę znaleźć cokolwiek do jedzenia i może jakieś bezpieczne miejsce, możliwie nie zniszczone do końca. Trzeba uciec od „wielkiego miasta”… Najlepiej przejść albo przepłynąć na drugi brzeg Wisły, ewentualnie trzymając się rzeki kierować się na Warszawę. Nawet nie wiesz co w stolicy znajdziesz – odezwał się ten drugi Artur. Ma w sumie rację. A może katastrofa w Orlenie to nic innego jak efekt bombardowania kraju? Na długo przed wybuchem świat zaczynał szaleć. Te wszystkie bomby w Stanach, zamachy na głowy największych państw… Czyżby komuś puściły nerwy, czyżby ktoś znudził się udawaniem, że nic się nie dzieje, że wszystko jest okej? Zresztą, pal diabli, co mnie to teraz obchodzi? Zdany na siebie na tym zadupiu, jedyne co powinno mnie 43 Wyjście z cienia interesować, to jak przeżyć kolejny dzień, i koniec. Rozmyślania tego typu zostawiam na potem. *** Noc jest naprawdę ładna, nawet wśród zgliszczy, wśród woni spalenizny i odoru trupów, którymi były, są, i raczej będą usłane ulice. Ja mam tylko nadzieję, że nie będę tak często oglądam tych obrazków. Asfalt mieni się szkarłatną barwą zaschniętej krwi. A to wszystko przykryte żałobną szarością, mrokiem tajemnicy o tym, co stało się 24 marca 2014 roku. Teraz jednak nikogo to już nie obchodzi. Wyciszone tragedią miasto krzyczy głosem zaledwie kilku tysięcy ludzi, błagających o ratunek z tego wielkiego cmentarzyska. – Wstajemy. – Mówię sam do siebie. Gdy jesteś zdany tylko na siebie i braknie ci towarzystwa, prędzej czy później dostrzegasz, że rozmowa ze sobą samym nie jest wcale taką złą opcją. W następnym tygodniu, może trochę później, trzeba będzie uciekać, lecz na razie wystarczy kryjówka i prowiant, nic więcej. Nie ma po co się bardziej obciążać. Obładowany balastem, spowolnię tylko prędkość marszu, a i hałas będzie łatwiej zrobić. Ściągnę na siebie uwagę dzikich psów, drapieżnego ptactwa, albo co gorsza, innych ludzi. Rozglądam się po okolicy i, nie dostrzegłszy żadnego zagrożenia, przebiegam ulicę. Już mam schować się za ogrodzeniem pierwszej z brzegu ruiny, gdy przystaję na chwilę. Gdy obserwuję ulicę dostrzegam jakąś zmianę. Spoglądam jeszcze raz i nie mylę się. Trupa, którego przeszukiwałem, już nie ma. Wydało mi się to po prostu ciekawe. Może ktoś w sklepie mieszkał i postanowił wtoczyć martwego faceta w celu przeszukania? Może ten ktoś liczy, że coś przeoczyłem. Cóż, innym razem, kolego. Zostawiam tę myśl i ruszam powoli w stronę najbliższego zakrętu, opierając tępą stronę ostrza siekiery na barku. Narzędzie mordu przyjemnie ciąży na ramieniu. Dzięki niemu 44 Michał Laszuk nie czuję się bezbronny, choć z drugiej strony wolałbym nawet tamten fikuśny łuk, którym mierzył do mnie tamten facet niedawno. Broń dystansowa dałaby mi niemałą przewagę, szczególnie, że umiałbym z niej korzystać. Muszę się przedrzeć przez zastawioną dwoma pojazdami boczną uliczkę. Kładę moją broń na masce jednego z nich, uważając zarazem, by nie powstał przy tym nawet najcichszy dźwięk. Blask księżyca fantastycznie odbija się od ostrza, ukazując liczne zadrapania i ślady cięć. Powiedzmy, że już nie raz musiałem uciec się do rozwiązania siłowego. Wodzę wzrokiem naokoło, i upewniwszy się, że jak na razie zagrożenia nie widać, przechodzę dwa kroki w prawo i siadam delikatnie na bagażniku. Auto przysiada porządnie, wypuszczając z sykiem ostatki powietrza z dziurawych już i tak opon. Plastikowy kołpak z prawie niesłyszalnym trzaskiem, opada na asfalt. Odpychając się rękoma od pordzewiałej blachy, przesuwam się po samochodzie. Biorę już siekierę z maski, gdy w odległości około pięćdziesięciu metrów, z otwartej studzienki kanalizacyjnej wyłazi na powierzchnię duże cielsko. Skulony w cieniu samochodu, mając nadzieję, że oszukam każdy zmysł tajemniczego nocnego zwierza, obserwuję. Palce same zaczynają nerwowo stukać o uchwyt broni. Widzę cztery odnóża, nie wykluczone, że umięśnione jak diabli, utrzymujące masywne cielsko. Po ustaleniu, która część to głowa, a która ta druga, spostrzegam, że nieco spłaszczony pysk, przypomina mordę buldoga, albo rottweilera, jeden pies… Zachowuję spokój, gdy monstrum ryczy głośno i przeciągle, przypominając wyjące do księżyca psisko. Najlepszy przyjaciel człowieka musiał nieźle zmutować w tych kanałach. Korzystając z tego, że obiekt moich obserwacji nie patrzy w moją stronę, nerwowo spoglądam naokoło, szukając czegoś, czegokolwiek, co pozwoliłoby mi uniknąć nierównego starcia. Gdy rzucam okiem na zabudowania obok, wydaje mi 45 Wyjście z cienia się, że rejestruję ruch w oknie. Zerkam jeszcze raz, jednak to tylko stara firanka, a raczej to, co z niej pozostało, powiewa na wietrze wpadającym przez wybite okno. Widzę jednak wejście, co prawda zamknięte, ale to daje nadzieje na wybrnięcie z tej niewygodnej sytuacji. Dopiero teraz czuję, jak bardzo kombinezon klei mi się do spoconych pleców, a serce wali jak opętane. Robię ostrożny krok w prawo, ku zabudowaniom. W tym momencie potwór przestaje wyć, stawia uszy na baczność i patrzy w moją stronę. Nie patrzy na mnie, ale przeze mnie. Bydle zorientowało się, że coś tu jest. Gdzieś tutaj przybrnęła jego kolacja, a raczej śniadanie, mając na uwadze, że mamy już prawdopodobnie godzinę piątą. Pies-gigant rusza w moją stronę, wielkie łebsko trzymając nisko. Węszy, ale i tak ciągle czuję jego wzrok na sobie. W pewnym momencie nie wytrzymuję i rzucam się do ucieczki. Monstrum, zdziwione, a może nawet przestraszone nagłym ruchem, przez ułamek sekundy tylko patrzy na umykającą ofiarę, by zaraz ruszyć w pościg za ruchomym celem. Gdy dopadam do wejścia starego domu jednorodzinnego, słyszę tylko przepełniony żądzą mordu szczek gdzieś w oddali. Szarpię się z zamkiem i, zrezygnowany a zarazem zrozpaczony, podejmuję próbę wywarzenia drzwi. O radości, puściły. Wchodzę pędem, wyrzucając wyrwane z zawiasów te kilka desek, próbując odwrócić uwagę mojego czworonożnego nemezis. To nic nie daje. Biegnę na piętro, dysząc jak parowóz. Słyszę, jak parter wypełnia się dźwiękami człapania kilkudziesięcio-kilowej żywej masy mięśni, maszyny do zabijania. Biegnę przez korytarz i nagle prawie dostaję zawału, widząc jak zza ściany wyłania się jakaś wysoka ludzka sylwetka, trzymająca coś co przypomina strzelbę, do tego wycelowaną we mnie. Rzucam się pod ścianę, zakrywając głowę jedną ręką. Otoczony przez dwa najgroźniejsze drapieżniki w Płocku, modlę się o cud. Czuję i ludzki pot (mój także) i ohydny odór nieproszonego gościa z kanalizacji. Obaj są ode 46 Michał Laszuk mnie maksymalnie cztery metry. Naraz, kątem oka widzę rzygające ogniem i ołowiem obie lufy dwururki i masakrowany odłamkami łeb potwora. Dźwięk rykoszetującego o ściany śrutu rezonuje przez całe mieszkanie, oznajmiając wszystkiemu co żywe w promieniu kilometra, że tu coś się dzieje. Gdy wielkie cielsko uderza z łoskotem o podłogę, kurz wzlatuje wszędzie naokoło, poderwany ze swego prawie wiecznego snu. Wpadający przez okno księżyc, ukazuje makabryczny widok zdeformowanego do cna (głównie zza sprawą starcia z morderczą bronią) pyska monstrum. Zerkam na uzbrojonego mężczyznę. Ten, celując znowu we mnie, zagina lufę i wsuwa kolejne naboje, na litość Boską! – Liczę do trzech. – Oznajmia tylko. Tyle jednak mi wystarczy. Jak żaba, skaczę ku schodom, by jak najszybciej zniknąć z oczu facetowi. Odzyskuję równowagę i, obróciwszy się na dziurawej ścianie, wybiegam z domu, co koń wyskoczył. Pęd z jakim opuszczam budynek, pozwala mi na kolejny obrót na wystającej, blaszanej rynnie, skok na stertę drewna i szybki przelot nad zardzewiałą siatką, a wszystko to w błyskawicznym tempie, jak zawodowy freerunner. W momencie spotkania nóg z gruntem, upuszczam siekierę i cudem nie skręcam kostki, koszmarnie lądując. Mocno mną szarpnęło, cholera. Noga narzeka, pulsując koszmarnym bólem, ale to bardziej ze zmęczenia, aniżeli z powodu urazu. Rozglądam się. Widzę ogromne płaty odpadniętego tynku od szarej, zrujnowanej, cudem trzymającej się „na nogach” przybudówki do domu jednorodzinnego. Obok blado-niebieskie światło księżyca wydobywa z mroku masę zardzewiałych gratów, otoczonych zewsząd zeschniętą na amen, ciemną trawą. Następnie mój wzrok przykuwa odróżniająca się od reszty żelastwa hulajnoga. Stoi oparta kierownicą o pozostałości niegdyś drewnianego, teraz prawie doszczętnie spalonego płotu. Gdy podchodzę, okazuje się, że wehikuł jest, ku mojemu zdziwieniu, w stanie użytkowym. Ktoś go porzucił? 47 Wyjście z cienia Nie wydaje mi się. Poruszanie się takim czymś nie byłoby głupie, jednak gdy poruszam „pojazdem”, koła skrzypią niemiłosiernie, aż przytykam uszy. Wsłuchuję się po raz kolejny w odgłosy nocy. Cisza. Nic nie dociera do moich uszu, i tym razem mi to odpowiada. Już mam siadać, gdy nagle blaszane wejście do garażu w przybudówce lekko się uchyla. Momentalnie dłonie zaciskają się na siekierze. Z ciemności wyłania się szczur, jeden z najczęstszych widoków w mojej kochanej mieścinie. Normalnie sam by nie wyszedł, nie bez „rodzinki”, ale wygłodniałe zwierzęta chwytają każdą szansę na zdobycie pokarmu. Nieco większy niż normalny gryzoń piwniczny, bydlak skacze na mnie z odległości metra, lecz ja szybkim cięciem trafiam w futrzaste cielsko. Zwłoki malucha odbijają się od budynku, zrywając kolejny płat tynku i pozostawiając na ścianie krwawą posokę. Gnany ciekawością od razu rzucam się do jego byłej kryjówki. Szybko podnoszę nieco wejście do garażu, wpraszając do małej izby światło z pełnego, białego dysku na niebie. Lewą ręką zasłaniam usta, dusząc kaszel. Zastaje stary, zielonkawy fotel, kilka rowerów, mały warsztat i zalegający wszystko wszechobecny kurz. Podchodzę do małego stolika pełnego różnych akcesoriów dla jakiegoś amatora-mechanika. Kilkanaście starych gazet dla majsterkowiczów, kilka narzędzi, w tym stary jak świat, ale wcale ostry nóż i kilka paczek zapalniczek. Nagle brzuch zaczyna irytująco burczeć. Już mam sięgać do wewnętrznych kieszeni kombinezonu po twarde jak beton, spłaszczone bułki, gdy nagle mnie olśniewa. Spoglądam na nowe zdobycze, wyglądam na dwór i długo nie myśląc zanoszę truchło zabitego szczura do mojej nowej kryjówki. Dawno nie robiłem grilla…prosiaczkowi, drugie sama zaczęła jeść. 48 Radosław Lewandowski opowiadanie dodatkowe Pieczęć na Niebie Radosław Lewandowski O kręt zwiadowczy sunął w niemal absolutnej ciszy przez międzygalaktyczną czarną pustkę. Szary, pochłaniający promieniowanie kadłub statku był całkowicie niewidoczny dla ewentualnych obserwatorów. Submetalowe poszycie miało charakterystykę energetyczną identyczną z otoczeniem, co znacznie utrudniało namierzenie, nawet przy wykorzystaniu zaawansowanych technologicznie skanów aktywnych. Okręt wyłonił się z piątego wymiaru i zmaterializował w widzialnej rzeczywistości czterdzieści osiem godzin pokładowych temu, lecz poza początkową fazą przejścia, wszystko inne poszło nie tak. Głębokie szramy i rozdarcia poszycia naprędce załatano, ale tak duże odkształcenia kadłuba można było naprawić jedynie w którejś ze stacji orbitalnych. Wszystko zdawało się być pod kontrolą, gdy załoga Szarokota, chcąc zbadać anomalię, podjęła decyzję o wyjściu z warpa. Przedmiotem ich zainteresowania była samotna gwiazda typu C, dryfująca po bezmiarze pustki międzygalaktycznej, w której materia jest zjawiskiem niezwykle rzadkim, nie mówiąc już o planetach czy właśnie gwiazdach. Na przestrzeni ponad dwóch i pół miliona lat świetlnych, jakie dzieliły Drogę Mleczną od Galaktyki Andromedy, celu podróży Szarokota, statystycznie występował jeden atom na metr sześcienny powierzchni. Trudno się więc dziwić ziemskim naukowcom, iż uparli się, by okręt zwiadowczy „zrobił sobie przerwę” w locie do G.A. właśnie w tym miejscu. Wynurzenie było płynne i prawie niezauważalne 49 Pieczęć na Niebie dla załogi, której członkowie mogli odczuć co najwyżej lekkie zawroty głowy, związane z zakłóceniem funkcjonowania ludzkiego błędnika. Potem niebo spadło na ziemię, zawyły i rozbłysły wszystkie możliwe alarmy. – Pani kapitan, obiekt na kursie kolizyjnym, obiekt, którego tu nie powinno być! – Krzyk Shen Wei, która pełniła funkcję pokładowego astrogatora, zabrzmiał tuż po uruchomieniu alarmów zbliżeniowych. – SI, zdążymy wyminąć to cholerstwo? – Budi wiedziała, że wszelkie działania ludzkiej załogi są spóźnione. Ostatnią nadzieję pokładała w pokładowej Sztucznej Inteligencji, która w takich sytuacjach autonomicznie reagowała na zagrożenie. – Nie zdążymy, ściąga nas jak magnes igłę, chyba że… – Głos SI zamarł na chwilę, a potem Szarokotem wstrząsnął potężny wybuch, wciskając załogę w grawifotele. Na sekundę przed eksplozją kokony z pola siłowego otoczyły ludzi szczelną osłoną, jednak przeciążenie było tak silne, że nawet one nie poradziły sobie z pełną absorpcją jego skutków. Członkowie załogi nie mieli czasu, by zrozumieć i ogarnąć rozmiary katastrofy, gdy potężna siła bezwładu zrobiła z ich wnętrzności plątaninę, w której serce, nerki i t płuca niekoniecznie znajdowały się na swoich miejscach. Nanomedy, które wszyscy mieli w swoich organizmach, próbowały coś tam łatać, ale jedyne co mogły zrobić, to podtrzymać przez kilka godzin funkcje życiowe mózgów swoich nosicieli. Tak naprawdę wszyscy byli martwi. SI nie próżnowała i zaraz po anihilacji prawego silnika fuzyjnego, co wyrzuciło statek poza niezwykle silne pole grawitacyjne asteroidy i uchroniło od czołowego zderzenia, wdrożyła procedurę przesyłu jaźni członków załogi do będących na wyposażeniu każdego okrętu CDS-ów, czyli Cybernetycznych Duplikatów Sensorycznych zwanych potocznie subami. Z tych cyborgów ludzie często korzystali w warunkach niebezpiecznych dla delikatnych powłok białkowych, albo zwyczajnie dla rozrywki. Warunkiem koniecznym, by uruchomić owe syntbyty, było przesłanie ludzkich 50 Radosław Lewandowski jaźni do cybernetycznych umysłów, ale nie na zasadzie wgrania gotowej pamięci i wspomnień, oraz układu logicznego, lecz ustanowienia więzi pomiędzy leżącymi w grawikokonach operatorami, czyli Domi, a subami. W związku z tym SI musiała za wszelką cenę zachować przy życiu umysły członków załogi Szarokota. W medboksach leżało teraz dwanaście ciał, a raczej dwanaście nieforemnych brył białkowych, które aż kipiały od aktywności nanomedów. W tym samym czasie SI łatała, naprawiała i przywracała kolejne funkcje okrętu, który w znacznym stopniu zniszczył wybuch. Sześćdziesiąt trzy godziny od zdarzenia na mostku statku zjawiło się sześć subów członków załogi. – SI, co zresztą? – Ling Mo, pełniący funkcję lekarza pokładowego zadał pytanie, którego bali się zadać inni, a raczej obawiali się tego, co usłyszą w odpowiedzi. – Poruczniku Mo, stan załogi wynosi obecnie pięćdziesiąt procent stanu wyjściowego. Wszyscy, których mózgi udało się uratować, są na mostku… Posępna cisza, jaka zapadła po tych słowach, była bardzo wymowna. Załogi statków zwiadu z reguły latały w zbliżonym składzie przez cały okres służby we Flocie. W tym celu już na początku kariery niezwykle starannie selekcjonowano ich pod kątem predyspozycji fizycznych i psychicznych. Byli niemalże jak rodzina, a rzadkie przypadki niedopasowania niemal natychmiast korygowano. Takie działanie uznawano za konieczne, zważywszy na długi czas trwania misji, w których brali udział.Budi rozejrzała się po twarzach CDS-ów, wiernie odwzorowujących cechy fizyczne swoich Domi. Razem z nią na mostku przebywali: Hert – łącznościowiec i spec od systemów maskowania, Ling Mo – lekarz i oficer zaopatrzenia w jednej osobie, Stig – mechanik pokładowy i programista, Shen Wei – astrogator i pilot, oraz Feri – specjalistka od lingwistyki międzyrasowej i somatopsycholog wyprawy. – A reszta? Kurt, Sonia, Kel, Leyla, Jll i PienSi, wszyscy nie żyją? – w głosie Budi słychać było niemą prośbę o choćby iskierkę nadziei 51 Pieczęć na Niebie – Niestety, zginęli śmiercią ostateczną. – Si wypowiedziała te słowa ze smutkiem i rezygnacją. Sztuczna Inteligencja czuła się członkiem tej załogi i jako samoświadomy sztuczny byt posiadała wszelkie przymioty ludzkiego umysłu. – Zniszczenia są tak wielkie, że w mojej ocenie jedynie w bazie mogą im pomóc. Ciała poddałam pełnej hibernacji. – Ale odtworzymy ich? – głos Ling Mo był aż gęsty od nadziei. – Szanse oceniam na dziewięćdziesiąt sześć do dziewięćdziesięciu ośmiu procent. Na mostku rozległy się oddechy ulgi, jakby stojące tam suby od pewnego czasu wstrzymywały powietrze. CDS-y, dla komfortu rezydujących w nich Domi, w pełni odwzorowywały wszystkie funkcje organizmu ludzkiego, choć spokojnie mogły obejść się bez pożywienia, snu czy powietrza, a energię potrafiły czerpać z dowolnego źródła, choćby zbierając nadwyżkę powstałą w wyniku zderzeń atomów otaczających ich gazów. – Odłóżmy te sprawy na później, skupmy się na tym, co się stało z Szarokotem i czy możemy kontynuować misję. – Widząc, co się dzieje, Feri postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, ale szóstka ludzi na pokładzie, czy raczej ich subów, już doszła do siebie. Na rozpamiętywanie przyjdzie czas potem, zdawały się mówić ich oczy. – SI, raport – w głosie Budi znowu pobrzmiewały stalowe nuty. – Po wyjściu z warpa wpadliśmy na obiekt, którego nie miało prawa być w okolicy gwiazdy będącej celem pośrednim naszego zwiadu. Obszar międzygalaktyczny to prawie absolutna próżnia, nie jakaś systemowa graciarnia, a jednak… – SI zrobiła krótką przerwę, jakby sprawdzając obliczenia. – Masa obiektu, o który się nieomal otarliśmy, to ponad dwadzieścia procent masy naszego Słońca. Delikatnie mówiąc, nie jest to standardem przy średnicy obiektu wynoszącej dwa kilometry. Struktura nietypowa, wskazująca… 52 Radosław Lewandowski – Co rozumiesz pod pojęciem nietypowa? – Shen Wei weszła SI w słowo. – Spokojnie, Shi, daj jej skończyć, potem będzie czas na pytania – Feri posłała astrogatorowi wyprawy uspokajający uśmiech. – Obiekt znajdujący się trzydzieści milionów kilometrów za naszą rufą zdaje się zwykłą asteroidą, ale równie dobrze ja mogę być pączkiem róży. – Czasem porównania, które stosowała SI, „zwalały” słuchających z nóg. – Poza dużą masą skanery wykazują prawie półkilometrową w najcieńszych miejscach warstwę zwykłych skał, pod którą jednak widać kulistą sferę o średnicy siedmiuset dwóch metrów. Jest to niewątpliwie sztuczna konstrukcja i samo to jest nietypowe, ale mam coś jeszcze. Analiza spektrograficzna materiału, z którego ją zrobiono, wskazuje, że ma on nie tylko wielką gęstość, ale również swój rodowód w układzie naszej starej Sol. Po tych słowach SI na mostku Szarokota zapadła kilkusekundowa cisza. Potem rozpętała się burza. Po krótkiej, ale zażartej dyskusji jednogłośnie podjęto decyzję o wysłaniu na rekonesans zwiadowczego Szpona – jedyną jednostkę wydzieloną znajdującą się na wyposażeniu tak małego statku zwiadowczego, jakim był Szarokot. Wymagało to jednak zamontowania na nim potężnych akceleratorów pola, by zrównoważyć ogromną siłę grawitacji. Zaczęto przygotowania, które w znacznym stopniu utrudniały niedawne zniszczenia, ale determinacja i ciekawość działały niczym dopalacze. Sen nie wchodził w rachubę. Okręt zwiadu pchany siłą inercji oddalał się od obiektu, nazwanego nie wiedzieć czemu Szczekaczem (autorski pomysł Budi), z prędkością stu kilometrów na sekundę, do momentu gdy drugiego dnia uruchomiono ostatni ocalały silnik fuzyjny. Pełne wyhamowanie zajęło kolejne godziny i gdy Szarokot 53 Pieczęć na Niebie zawisł w końcu nieruchomo w próżni, dzieliła go od Szczekacza spora odległość, oczywiście w mikroskali. – Czas podejścia do obiektu, dwie godziny. – Głos sztucznej inteligencji czwartego poziomu wbił się klinem w dyskusje toczące się na mostku. – O ile wykorzystamy pełną moc silnika, czego nie zalecam. Przy pięćdziesięciu procentach cztery godziny pokładowe. – Nie przynudzaj, przecież wiemy. – Niewysoki ciemnowłosy MECH machnął lekceważąco ręką, wracając do przerwanej rozmowy. W centralnym pomieszczeniu Szarokota zgromadziła się cała sześcioosobowa załoga, a od kilkunastu godzin pokładowych temat tajemniczej ziemsko-nieziemskiej asteroidy był głównym motywem każdej dyskusji i jeśli jej nie zaczynał, to na pewno kończył. – Ale analiza spektrometryczna wyraźnie wskazuje, że obiekt pochodzi z Układu Słonecznego. – Hert, specjalista od łączności i systemów maskowania jednostki, nie wiadomo który już raz powtarzał to zdanie niczym starożytną mantrę. Wyglądał podobnie jak MECH, zresztą cała załoga była do siebie uderzająco podobna. Proces unifikacji genotypów w ludzkim społeczeństwie zakończył się jakieś pięćset lat temu, produkując jednolitą dla całego gatunku formę zewnętrzną. Wszyscy, czy to kobiety, czy mężczyźni, byli stosunkowo niewysocy, ciemnowłosi, o lekko żółtej cerze i czarnych lub brązowych oczach. Oczywiście istniały między nimi pewne drobne fizjonomiczne różnice, ale historyczna mnogość ras i kolorów skóry dawno już przeszły do lamusa. Dedykowane CDS-y wiernie odwzorowywały wygląd swoich Domi. – Ile razy mam ci powtarzać, że pokonanie takiej odległości od naszego układu przez statek z tradycyjnym napędem fuzyjnym jest niemożliwe? – Budi potrząsnęła głową z dezaprobatą. Jej sub jako jedyny na pokładzie miał trochę dłuższe 54 Radosław Lewandowski włosy i teraz rozsypały się one wokół twarzy, tworząc delikatną ciemną mgiełkę. Poprawiła je odruchowo, odwracając się w stronę e-ekranów jednostki. – Niemożliwe jest, żeby obca forma życia, i to pochodząca prawdopodobnie z innej galaktyki, używała do budowy swoich okrętów surowców z układu starej Sol. Zawsze, powtarzam zawsze, występują pewne chociażby drobne odstępstwa w budowie atomów uwarunkowane specyfiką danego regionu. Tu mamy zgodność na poziomie stu procent! – Hert nie wydawał się przekonany słowami dowódcy. – Z budową atomów jest tak jak ze wzorem siatkówki lub strukturą DNA: jest niby taka sama, zgodna z ogólnie obowiązującymi prawami biologii i fizyki, ale dla każdego układu inna. Przecież wiecie to równie dobrze jak ja. Po co ta gadka? – To, że coś się nigdy dotąd nie zdarzyło, nie znaczy, że jest niemożliwe. – Najstarszy w załodze Ling Mo jak zwykle wziął stronę Herta. – Przekonamy się za kilka godzin, z czym mamy do czynienia. – Za trzy godziny i pięćdziesiąt dwie minuty pokładowe – spokojny głos SI, wydobywający się zewsząd i znikąd jednocześnie, podziałał jak zapalnik pulsacyjnej miny. – Mam już dosyć tej wścibskiej zimnej mendy. – Stig, MECH pokładowy, trzasnął pięścią w pulpit z pola siłowego, które delikatnie ugięło się pod tym naciskiem, rozpraszając energię kinetyczną uderzenia. – Czuję się na każdym kroku inwigilowany, nawet w kabinie absorbcyjnej! Budi, wyłączmy to cholerstwo albo przynajmniej zdezaktywujmy jego moduły głosowe. Wyglądał na wściekłego, ale wszyscy wiedzieli, że kocha swój statek i jego SI miłością bezgraniczną. – Czepiasz się, Stig, bo przegrywasz ze mną w Suk-Pota. – SI nie pozostawała dłużna w tego typu dyskusjach. Miała ogromną moc obliczeniową. A dzięki samoświadomości zyskała poczucie humoru; potrafiła też być zjadliwa, gdy ktoś jej nadepnął 55 Pieczęć na Niebie na wirtualny odcisk. SI czwartego poziomu służyły na okrętach floty w randze co najmniej porucznika-pilota, z pełnym żołdem i prawem do uzyskania po zakończeniu służby statusu obywatela Federacji – tym samym mogły „zasiadać” w organach władzy publicznej i zarządach międzyplanetarnych korporacji. – OK. Odpuszczam, kochanie, ale sami widzicie, jakie to ciężkie. Detektory masy przy tym wariują. – Stig zrobił minę, jakby sam nie wierzył w to, co mówi. – Z zewnątrz, w najgrubszym miejscu prawie kilometrowa warstwa skał, ale środek jest pusty, a raczej wydrążony, co widać na skenach. Albo zagęszczony metal użyty do wzmocnienia tej kulistej sfery jest nasz, albo odeślijcie mnie na jakąś starą śmieciarkę, bo na nic wam się nie przyda skretyniały MECH na okręcie Floty. – Stig, ty nie tyle skretyniałeś, co zdziecinniałeś, i wierzysz w bajki rodem z wirtualu. – Shen Wei popatrzyła na niego gniewnie. Była astrogatorem pierwszej klasy i kto jak kto, ale ona doskonale wiedziała, że żaden stary ziemski statek nie mógł przebyć tak olbrzymiej odległości, nawet zakładając, że wyruszył w latach pięćdziesiątych dwudziestego pierwszego wieku. Nie mówiąc już o rozmiarach. Ludzie z tamtych czasów nie budowali takich molochów. Napęd Higgsa wynaleziono niedawno, bo w dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku, a z uwagi na ograniczenia w zakresie wielkości przenoszonych obiektów, montowano go jedynie na stosunkowo niewielkich okrętach zwiadu. Szarokot został wysłany z misją dotarcia do Galaktyki Andromedy w trzy tysiące piętnastym roku i miał wrócić z wyprawy w trzy tysiące siedemnastym, a więc po dwóch latach czasu standardowego. Dzięki okiełznaniu niestabilnych singletów Higgsa, cząsteczek posiadających zdolność przemieszczania się między wymiarami, ludzkość uzyskała możliwość przesunięcia do piątego wymiaru obiektów o średnicy nieprzekraczającej trzystu metrów, bez ryzyka anihilacji, co z kolei umożliwiło loty międzygwiezdne ze 56 Radosław Lewandowski stratą czasu wynoszącą tº, czyli praktycznie praktycznie żadną, jeśli nie liczyć czasochłonnego wchodzenia w warpa.. Tak naprawdę odległości przestały mieć znaczenie; gorzej z frachtem, bo ograniczenie dotyczące wielkości było niepodważalne, wynikało z samej istoty teorii funkcjonowania singletów i każdy większy obiekt natychmiast ulegał zniszczeniu. Sztab Floty postanowił przeprowadzić rekonesans w tym kierunku, jednak zważywszy na unikatowe możliwości badań, które otworzyły się przed ludzkością, i na skutek nacisków gremiów naukowych podjęto decyzję o „przystanku w połowie drogi”. Milion dwieście lat świetlnych od Ziemi, w obszarze niemal absolutnej próżni znajdował się obiekt o roboczej nazwie Tango Zero, czyli gwiazda, która powstała wewnątrz Drogi Mlecznej, ale miliardy lat temu została wyrzucona poza jej obręb na skutek działania potężnych sił odśrodkowych, związanych z ruchem wirowym galaktyki. Jak się okazało, po dalekiej orbicie tego ciała niebieskiego krążył Szczekacz, asteroida, która niemalże doprowadziła do fiaska wyprawy, a jednocześnie zagadka rozpalająca wyobraźnię załogi niemal do czerwoności.– Przygotujcie Szpona do rekonesansu. – Budi odwróciła się w stronę załogantów. – Mamytrochę czasu, sprawdźcie wszystko jeszcze raz. Ograniczmy ryzyko do niezbędnego minimum. Jeśli coś pójdzie nie tak, jesteśmy zdani tylko na siebie. – Wiedziała doskonale, zresztą tak samo jak pozostali, że wiadomość z prośbą o pomoc dotrze na Ziemię za około półtora miliona lat, więc odrobinę za późno. – Co ma pójść źle? – Feri, która była jedynym na pokładzie psycholingwistą i somatopsychologiem, a weszła w skład zwiadu, by łagodzić nieuniknione napięcia wśród załogi i ewentualnie podjąć w imieniu ludzkości pierwszą próbę nawiązania kontaktów z pozagalaktyczną obcą formą inteligencji, wzruszyła lekceważąco ramionami. 57 Pieczęć na Niebie – Prawdziwe niebezpieczeństwo może czyhać na nas w Andromedzie, tutaj co miało pójść źle, to już poszło. – Obyś miała rację, ale nie zamierzam ryzykować. – Budi powtórzyła gest psycholingwistki. – Na trzydzieści minut przed kontaktem chcę widzieć suby Stiga, Shen Wey i mój własny na pokładzie Szpona w pełnej gotowości, a pozostałą trójkę na stanowiskach alarmowych Szarokota. – Hert, utrzymuj do odwołania pole osłony. Nikt się nie sprzeciwiał; nie tylko dlatego, że Budi miała rację i była dowódcą, ale potrafiła być naprawdę wredną suką, jeśli ktoś zalazł jej za skórę. Jedynie SI odezwała się dziwnie słodkim głosem: – Pani kapitan, z uwagi na częściowe zniszczenia akceleratorów pola jestem w stanie wyciągnąć z nich maksymalnie siedemdziesiąt procent mocy, więcej dopiero po kolejnych, dosyć czasochłonnych naprawach. Budi zmełła w ustach jakieś przekleństwo i skinęła głową. Dla jednych czas pędził niczym ślizgacz na dopalaczach, innym wlókł się niemiłosiernie; w każdym razie na pół godziny przed dotarciem do celu wszystko było gotowe. CDS-y siedziały wygodnie w kokpicie Szpona. Ich cybernetyczne jaźnie łączyła bezpośrednia więź z członkami załogi, leżącymi teraz bezpiecznie w medkokonach na Szarokocie, a raczej z tym, co z nich zostało po kolizji. Łączność ta była szczególnego rodzaju. Na obszarze średniej wielkości układu gwiezdnego odpowiednio wzmocnione fale mózgowe pokonywały przestrzeń bez żadnych opóźnień i bez względu na to, czy pomiędzy Domi a jego subem była pusta przestrzeń, czy nawet gwiazda. Wiązało się to z mikrorozmiarami fal myślowych, które niczym hadrony przemykały pomiędzy jądrami atomowymi a krążącymi wokół nich elektronami. Poza trójką ludzi na pokładzie Szpona znalazł się jeszcze jeden pasażer. SI dysponowała własnym zestawem CDS-ów, 58 Radosław Lewandowski które mogły być jej oczami i uszami poza kadłubem okrętu. – Hert – odezwał się sub Budi głosem swojej Domi. – Testy uzbrojenia i łączności w toku, SI pomocnicza Szpona uaktywniona, załoga gotowa do lotu. – Zezwalam na start za dziesięć sekund. Pełna synchronizacja pola osłony i wyrzutni. – Głos tymczasowego kapitana wibrował od wstrzymywanych emocji. – Tak jak uzgodniliśmy, w żadnym przypadku nie podchodzicie Szarokotem do Szczekacza bliżej niż na odległość trzydziestu minut lotu. Jeśli Szpon będzie w niebezpieczeństwie, pieprzyć złom i suby, w ciągu pięciu minut ma nas tu nie być, zrozumiano! – Tak jest pani kapitan.Obsada mostku obserwowała opływową, przypominającą wydłużoną kroplę sylwetkę Szpona podchodzącego z gracją, na odwróconym ciągu, by zrównoważyć siły grawitacji, do asteroidy. Wiedzieli, że Szczakacz jest wielki, ale dopiero teraz, na tle malutkiego myśliwca, dostrzegli wyraźnie jego ogrom. Przekaz pochodził bezpośrednio z systemów optycznych CDS-ów, więc mieli wrażenie, że biorą bezpośredni udział w akcji. – Na razie aktywność zerowa – odezwał się sub Stiga, który na myśliwcu zajmował się monitorowaniem wskazań skanerów pokładowych. – Przyłożę mu delikatnie z działka; jeśli tam coś jest, powinno zareagować na takie przywitanie. Cienka, wiśniowoczerwona nić lasera na kilka sekund połączyła Szpona z obiektem, wzbudzając chmurę pyłu w miejscu, w którym zetknęła się ze skałą. – Reakcja obiektu chłodna, żeby nie powiedzieć żadna. – Głos suba Shen Wei przerwał przeciągającą się, pełną oczekiwania ciszę. – Jeśli było tu jakieś życie, to miliardy lat temu. Nawet najbardziej zaawansowane systemy wspomagania cybernetycznego, choćby takie jak nasza SI, nie przetrwają tak długo. 59 Pieczęć na Niebie – Tego nie wiemy na pewno, pani porucznik Wei – swoje trzy grosze musiała wtrącić do rozmowy główna SI Szarokota. – Gdyby założyć dostęp do zapasowych podzespołów i sprawną funkcję autoserwisowania… – Wystarczy! – Budi zakończyła kolejną jałową dyskusję. – Mamy na pokładzie Szpona świdry do pobierania próbek. Z danych ze spektrometrów masowych wynika, że warstwa skał w najcieńszym miejscu ma sześćset dwadzieścia metrów. Przebicie się przez nią zajmie osiem do dziesięciu minut, potem się zobaczy. Obsada mostku w zasadzie nie miała nic do roboty, więc teraz na wielkich e-ekranach obserwowano zmagania subów zwiadowców. Już wcześniej na miejsce lądowania myśliwca wybrano zagłębienie terenu, w którym warstwa skał była stosunkowo cienka, więc teraz pozostało jedynie wycięcie otworu o długości ponad pół kilometra i średnicy dwóch metrów. Przy użyciu plazmowych fazerów nie stanowiło to problemu, a Szpon wyciągał wycięte fragmenty, używając do tego celu chwytakowej macki pola siłowego… – Gotowe – Stig otrzepał dłonie z pyłu, gdy ostatni kawałek skały oderwał się od powierzchni asteroidy. – Mamy pod wiertłami metal, przystępujemy do drugiej fazy operacji. – SI, podaj wiek metalu. – Prośba Stiga była rutynowa, jednak odpowiedź Sztucznej Inteligencja zaskoczyła wszystkich. – Według analizy, tolerancja do pięciu procent, materiał liczy sobie cztery i pół miliarda lat. – To niemożliwe – Budi jęknęła, jakby zobaczyła ducha swojej prababki, Admirał Floty Soni Budi. – Przy zmienionych metodach datowania wynik zbliżony. – W głosie SI nie było cienia wątpliwości. – Kopuła liczy sobie grubo ponad cztery miliardy lat standardowych. – Niech ma i sto razy więcej, idziemy dalej. – Głos Stiga podziałał niczym wyzwalacz starożytnej migawki: załoga Szpona zabrała się do roboty. 60 Radosław Lewandowski Nad otworem utworzono szczelną membranę z pola siłowego, a wiertła plazmowe zastąpiono o wiele precyzyjniejszymi laserowymi. Niestety, nawet najsilniejsze wiązki nie zostawiały choćby rysy na tym dziwnym tworzywie. – SI, o co chodzi, co to za metal, którego nie możemy nawet zadrasnąć? – Stig kopnął ze złością niewielką grudkę skały, która przywarła do metalowego poszycia. Równe dobrze mógł uderzać stopą w kadłub Szarokota. Bryłka ani drgnęła. – Żelazo, poruczniku Stig. Zwykłe ziemskie żelazo, jednak zagęszczone do tego stopnia, że orbity elektronów są wytyczone tuż nad powierzchnią jądra. – Można zrobić coś takiego? Jak? – MECH pokręcił głową z niedowierzaniem. – Teoretycznie jest to możliwe, ale na naszym poziomie rozwoju technologicznego – niewykonalne. – Może kierunkowa atomowa pchła dałaby radę. – W głosie Budi słychać było rodzącą się nadzieję. – Mamy ich na pokładzie kilka tysięcy na wypadek, gdybyśmy musieli postawić pole minowe. – Jedna nie, ale gdybyśmy ściany tej skalnej sztolni wzmocnili polem siłowym, aby energia nie uległa rozproszeniu, od góry posadzili Szarokota z włączonymi osłonami, zatykając ten tygiel, to sto piętnaście pcheł, jeśli dobrze liczę, powinno wypalić otwór na tyle duży, by umożliwić nam dostanie się do środka. – Sto piętnaście? A może od razu tysiąc? – Szhen Wei potrząsnęła głową, patrząc na suba SI jak na szaleńca. – Pięć wystarczy, by rozedrzeć dowolne słońce na strzępy, a ty proponujesz dwadzieścia razy więcej. – Dwadzieścia trzy, jeśli dobrze liczę; dwadzieścia miałoby zbyt małą siłę uderzeniową. – Nawet jeśli – Szi nie dawała za wygraną. – Nie będzie czego zbierać po przejściu fali uderzeniowej o takiej mocy przez wnętrze asteroidy. 61 Pieczęć na Niebie – Wnioskowanie słuszne. – Sub zawierający szczątkowe oprogramowanie SI zdawał się uśmiechać, wypowiadając te słowa. – Według analiz modelowych przetrwają jedynie ściany tej metalowej sfery. – No to mamy pozamiatane. – Nuty rezygnacji w głosie Stiga słyszeli chyba wszyscy. – Nie ma innego sposobu? Może zrzucić cholerstwo na powierzchnię pobliskiej gwiazdy? Rozbije się i zajrzymy do środka. – Przy takiej gęstości materii i masie przeleci przez nią niczym kula przez ściankę z waty. Nie mieliśmy wcześniej na to czasu, ale sprawdziłem ruch ciał niebieskich w tym podwójnym układzie i to nie maleńki Szczekacz krąży wokół obiektu Tango Zero, ale właśnie gwiazda krąży wokół asteroidy. – SI nie pozostawiła suchej nitki na tym pomyśle. I co jeszcze? – zdawały się pytać oczy subów. – Jakieś propozycje? – Budi rozejrzała się po towarzyszach bez większych nadziei na jakieś cudowne remedium. – Nie jest to wprawdzie rozwiązanie, ale może przybliży nas do niego. – Sub SI podrapał się po głowie niezwykle ludzkim gestem. – Zbombardujmy Szczekacza bombami plazmowymi. Skruszą wierzchnią warstwę skał i może znajdziemy jakieś wejście do tego bunkra. Zakładam, że jego twórcy musieli jakoś przedostawać się do środka. Pomysł był niezły, a że nikt nie wpadł na nic lepszego, już po godzinie, w pełnym sześcioosobowym składzie, załoga Szarokota obserwowała z mostku skutki bombardowania. Pociski uderzyły w asteroidę z niszczycielską siłą, zdzierając z jej jądra otulinę skalną, jakby to była miękka ziemia, a nie lity, twardy kamień. Skała zdawała się parować niczym woda w zetknięciu z temperaturami bliskimi tym, jakie panują we wnętrzu gwiazd. Gdy było po wszystkim, kilka pocisków implodujących poprawiło widoczność i oczom obserwatorów ukazała się matowa, idealnie okrągła kula, bez żadnych 62 Radosław Lewandowski włazów, otworów wejściowych czy drzwi z napisem: „Proszę pukać przed wejściem”. Tak musiał wyglądać Szczekacz przed miliardami lat, nim potężna grawitacja nie obudowała go kamiennym płaszczem. – Co teraz? – Zawód w głosie Herta był bardzo wyraźny. – Odkryliśmy przedwieczny artefakt, najstarszy dowód istnienia istot rozumnych, i nie możemy sprawdzić, co jest w środku. – Nie ma takiej możliwości. – SI też nie było do śmiechu. – Pozostaje nam kontynuować misję do G.A., zameldujemy o znalezisku po powrocie, niech inni sprawdzą co jest w środku. – Tak, i to oni zrobią furorę w wirtualu. – Budi gniewnie zacisnęła usta, aż zmieniły się w wąską ciemną kreskę. – Jestem cholernie ciekawa, co znajduje się w środku. To tak, jakby dostać prezent i nie móc go nigdy otworzyć, potworne uczucie. Niestety SI ma rację, zabierajmy nasze poobijane tyłki, nic tu po nas. Atmosfera na Szarokocie daleka była od euforii, ale pogodzono się z porażką i przygotowania do odlotu ruszyły pełną parą. W czternaście dni doprowadzano okręt do sprawności na poziomie co najmniej dziewięćdziesięciu procent i teraz pozostał już tylko skok przez warpa. Wszystko było gotowe i Budi właśnie zarządziła godzinną przerwę na medytacje – czy buszowanie w wirtualu, co kto wolał dla relaksu – gdy SI, jak gdyby nigdy nic, przekazała informację o otrzymaniu pakietu danych, które napłynęły od strony asteroidy. Rozmiary Szarokota były niewielkie, więc niemal natychmiast cała załoga zebrała się w jedynym większym pomieszczeniu, czyli na mostku. – Co to za wiadomość i czy na pewno dostaliśmy ją z tej kupy supertwardego złomu? – Hert odezwał się pierwszy. – Nie mam żadnych wątpliwości. – W głosie SI brzmiała niezachwiana pewność. – Jestem w trakcie rozszyfrowywania 63 Pieczęć na Niebie danych, ale to nie powinno potrwać zbyt długo. Posługują się wprawdzie systemem szesnastkowym, a nie dwójkowym, ale z tym sobie poradzę. SI jeszcze kwadrans trzymała ich w napięciu, by w końcu oznajmić zakończenie transkrypcji i gotowość do werbalizacji przekazu fonicznego. – Tylko dźwięk? – Feri nie kryła rozczarowania. – W plikach, które mam jest tylko przekaz słowny, puszczę wam fragment. Do uszu zebranych dotarły szeleszcząco-skrzeczące dźwięki, przypominające odgłosy, jakie wydaje stado ptaków wzbijające się do lotu. – Większość jest niesłyszalna dla ludzkiego ucha, a składnia tak pokręcona, że nie sądzę, byście bez mojej pomocy mogli z tego wiele zrozumieć. Nawet ty Feri nie dasz rady. Nie były to czcze przechwałki, ale twarde fakty i nikt nie zamierzał z nimi dyskutować. – Dobrze. Co to jest? – Budi stała nieruchomo. Ona jedna z całej szóstki zachowywała się spokojnie, jakby rozmawiała o porannym parzeniu herbaty. Wszyscy inni kręcili się niczym pszczoły w ulu. – Nieprecyzyjne pytanie. Chodzi ci o przekaz czy samą kulę? – SI zaczynała być denerwująca. – Mów! – Z sześciu syntetycznych gardeł wyrwał się wspólny krzyk. – Oczywiście. Przekaz, który otrzymaliśmy, zawiera krótką informację od budowniczych Szczekacza, czy raczej Sarkofagu, bo tak nazywali obiekt jego twórcy. – Nikt się nie odzywał, nikt nie komentował, wszyscy słuchali. – Pochodzili z rasy, ewolułującej na planecie, której nazwę przetłumaczyłam jako Dom, ale my, a raczej wy – ludzie, nadaliście jej nazwę Thea, od greckiego – wymarły język archaiczny – Tytanida Teja, czyli mitologicznej matką bogini Księżyca, Selene. 64 Radosław Lewandowski Thea powstała w naszym układzie słonecznym równocześnie z Ziemią i w zbliżonej jak ona odległości od Sol, czyli około stu pięćdziesięciu milionów kilometrów. W jej amoniakalno -metanowej atmosferze rozwinęło się życie i to byli właśnie budowniczowie Sarkofagu. Jakieś cztery i pół miliarda lat temu przelot ogromniej lodowej komety zakłócił orbity planetarne w Układzie Słonecznym i Ziemia zderzyła się z mniejszą Theą, powodując rozpad tej drugiej i powstanie naszego księżyca. – To nie mogli ewakuować mieszkańców Thei do innego układu albo chociaż na stacje orbitalne? Przy takim poziomie rozwoju technologicznego powinni przynajmniej spróbować. – W głosie Stiga brzmiała zaciętość i charakterystyczną dla rasy ludzkie gotowość do walki o przetrwanie aż do samego końca, do ostatniego oddechu. – Tu jest właśnie coś, czego nie rozumiem. – SI przyznawanie się do porażki przychodziło z trudem. – To wpływ jakiejś fatalistycznej religii, czy też może taka postawa wynikała z samej natury tych istot, w każdym razie jedyną ich reakcją na nadciągającą katastrofę było stworzenie Sarkofagu, świadectwa ich istnienia, które miało przetrwać aż po kres świata. – W zasadzie im się udało, bo prawie pięć miliardów lat to wynik niczego sobie. – Budi wstała z grawifotela i krążyła teraz po mostku, intensywnie nad czymś rozmyślając. – Co jest w środku tej kuli, co chcieli przekazać w „ostatnim słowie”? – Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, a w jej oczach lśnił palący błysk ciekawości. – I tu jest kolejny element układanki wiele mówiący o tej rasie. – SI podjęła wątek. – Sarkofag jest pusty. Gdyby ktoś spojrzał teraz na suby z załogi Szarokota, zobaczyłby rzadko widzianą sytuację: sześć CDS-ów siedzi, lub stoi nieruchomo z otwartymi ustami. 65 Pieczęć na Niebie – Jak to pusty? – Stig ni to powiedział ni westchnął z niedowierzaniem. – Może teraz, po tylu eonach, nic tam już nie ma, ale na pewno było, SI, było. Co? – Nic. Był pusty od samego początku – SI mówiła spokojnie, ale i tej cybernetycznej jaźni takie rozwiązanie wydawało się co najmniej nietypowe. Westchnęła bardzo po ludzku i kontynuowała: – O ile dobrze zrozumiałam przekaz, Sarkofag miał być dowodem na ich istnienie, odciskiem ich inteligencji na materii wszechświata, o ile wybaczycie mi takie wyszukane porównanie, i musicie przyznać, że rozwiązanie okazało się skuteczne. To rodzaj symbolu, na który cała planeta zużyła ostatnie chwile swojego istnienia, taki pożegnalny salut ginącej cywilizacji. – No a przekaz, który otrzymaliśmy, też wygenerowała go idealna próżnia wewnątrz kuli? – Hert szybciej niż inni wrócił do rzeczywistości. SI wydawała się zakłopotana tym pytaniem, ale w końcu, przyciśnięta do muru pytaniami, oświadczyła: – Nie rozumiem zasady, na jakiej został mi przesłany przekaz. Może zdarcie warstwy skał uaktywniło jakiś mechanizm, może zrobiły to promienie naszych skanerów, w każdym razie będzie to jeszcze jedna z tajemnic, którą ta starożytna cywilizacja zabrała ze sobą „do grobu”.Nikt nie czuł się usatysfakcjonowany tymi wyjaśnieniami, ale można się złościć, że kamień jest twardy, ale równie dobrze można go wykorzystać do budowy trwałego domostwa. Statek wszedł w warpa, czego załoga prawie nie odczuła, jeśli nie liczyć pociemniałych nagle e-ekranów na mostku Szarokota. Opowiadanie Pieczęć na Niebie jest jednym z wątków pobocznych drugiej części cyklu Yggdrasil pt. Exodus. 66