elgacon - Płocki Klub Fantastyki

Transkrypt

elgacon - Płocki Klub Fantastyki
ELGACON
OPOWI ADANI A
ELGACON
OPOWI ADANI A
Antologia opowiadań
konkursowych
Aleksandra Gawęcka
Judyta Kowalczyk
Michał Markowski
Michał Laszuk
oraz
Radosław Lewandowski
2013
projekt okładki, skład i opracowanie graficzne
Arkadiusz Grzeszczak
realizacja
Płocki Klub Fantastyki Elgalh’ai
© Prawa autorskie należą do autorów opowiadań.
Wydanie I
Nakład 10 egz.
Publikacja non-profit, nieprzeznaczona do sprzedaży.
ISBN 978-83-61117-86-5
Wydawnictwo
Druk i oprawa:
ul. Tumska 13
09-402 Płock
tel./fax (24) 268 53 15
www.korepetytor.pl
[email protected]
Marian Gałczyński
Z przyjemnością przedstawiamy pierwszą antologię opowiadań napisanych na piątą edycję konkursu literackiego Płockich
Dni Fantastyki. Organizując go mieliśmy nadzieję zachęcić
młodych twórców do mierzenia się z własną wyobraźnią, do
odrzucenia narzuconych granic i ustanawiania własnych, bo
tym właśnie jest fantastyka.
W tym roku tematem opowiadania był „Fantastyczny Płock”.
Dostaliśmy wiele opowiadań przedstawiających różne niesamowite wizje naszego miasta. Z nich wszystkich chcielibyśmy
przedstawić cztery naszym zdaniem najlepsze.
Życzę miłej i inspirującej lektury
Nina “Ktulu” Wilczyńska
Spis Treści
Aleksandra Gawęcka
Zero pięć...................................................................9
Judyta Kowalczyk
Trafiłaś do niewłaściwego boga, dziewczynko...............19
Michał Markowski
Puockie Dni Magii 9..................................................23
Michał Laszuk
Wyjście z cienia.........................................................33
Radosław Lewandowski
Pieczęć na niebie.......................................................49
ELGACON – OPOWI ADANI A
I miejsce
Zero Pięć
Aleksandra Gawęcka
M
inęło kilka godzin, odkąd 05 uciekła z naszego laboratorium. Wiem, że powinienem teraz pisać raport, a nie
dziennik, ale nie mogę zebrać myśli. Dziewczyna była
piątym wyhodowanym przez nas klonem, który udało nam się
obudzić. Liczyliśmy, że przeprowadzimy pełne testy na świadomym obiekcie. Nie mieliśmy takiej możliwości od niemal
50 lat, gdy mogliśmy badać niczego nieświadomą oryginalną
Zero. Dziewczyna była przekonana, że pomaga swoim rodzicom i chętnie godziła się na wszystkie dziwne testy. Niestety
do czasu. Zapewnienia, że niedługo się z nimi zobaczy, w końcu
przestały działać. Szczególnie, gdy przeprowadzaliśmy bolesne
i nieprzyjemne badania, nie podając jej jakiegokolwiek
znieczulenia.
*
01 była nieudanym klonem, chociaż według moich kolegów
to zbyt delikatne słowo. Z jednej strony była zdrową psychicznie i fizycznie nastolatką. Z drugiej okazało się, że podczas
przenoszenia jądra komórki somatycznej do komórki jajowej
zagubiliśmy praktycznie wszystkie ewolucyjne cechy. Mądrzejsi
o to doświadczenie całkowicie zmieniliśmy metodę klonowania. Z początku nie wiedzieliśmy, co zrobić z nieudaną kopią.
Rozwiązanie przyszło do naszego kierownika późnym wieczorem. Domyślać się tylko mogę, jakie filmy oglądał, skoro postanowił wykorzystać 01 jako żywą macicę.
*
odwiedź nas – elgalh.fora.pl
9
Zero Pięć
Kilka następnych klonów, którym nawet nie nadaliśmy
pełnych numerów, nie udawało nam się obudzić. Nawet jeżeli
obiekt otworzył oczy, po chwili umierał. Gdzieś popełnialiśmy
błąd.
*
02 nie miała długiego życia, ale zapamiętamy ją na długo.
Obudzono ją przez przypadek, gdy była jeszcze w wieku niemowlęcym. Krzyczała jak każde dziecko. Jednak fale, na
których nadawała, były nie do zniesienia dla przeciętnego człowieka. Uszkodziła słuch wszystkim, którzy mieli wtedy dyżur,
a do tego nie dawała się uspokoić. Decyzja o uciszeniu jej na
zawsze była jedną z najbardziej bolesnych dla projektu.
*
Numerek trzeci wykazywał odpowiednie cechy dla ewolucyjnego organizmu. Była chętna do współpracy, dopóki nie
popełniliśmy jednego błędu. Nigdy więcej nie możemy pozwolić klonowi dowiedzieć się, że nim jest. Nigdy.
*
04 w momencie obudzenia wydawała się być miłą i spokojną dziewczynką. Niestety pozory mylą. Po wykonaniu
podstawowych badań klon zaczął wpadać w szał. Z początku
wystarczyło przywiązać ją do łóżka i przeczekać. Ani razu nie
zareagowała na nasze polecenia, wręcz przeciwnie. Jak tylko
coś się od niej chciało, reagowała agresją. Tolerowaliśmy to
i szukaliśmy sposobów, by wprowadzać ją do maszyn wykonujących testy. Do momentu, kiedy zaatakowała. Nie spodziewaliśmy się, że w takim małym ciele może być tyle siły. Bilans
strat: dwie maszyny, każda warta kilka miliardów złotych, nie
nadawały się nawet na złom. Kartoteka medyczna zawierająca
ostatnie wyniki całkowicie zniszczona. Zespół 5 osób stracił
życie. Z dwóch osób nie udało się pobrać komórek potrzebnych
do sklonowania.
*
10
Aleksandra Gawęcka
Po przeprawie z czwórką dorzuciliśmy do puli genów te,
które odpowiadały za posłuszeństwo. A przynajmniej tak
nam się wydawało. Od dawna wprowadzaliśmy do genotypów drobne modyfikacje. Na klony innych jednostek ta mieszanka genów działała prawidłowo. Wydawało się, że jesteśmy
coraz bliżsi stworzenia idealnego żołnierza. W tym przypadku
coś jednak poszło nie tak. Chcieliśmy otrzymać ewolucyjną
istotę, która będzie nad nami w hierarchii świata. I chcieliśmy
ją uczynić podatną na naszą wolę. Chyba wiem, gdzie popełniliśmy błąd, ale jestem też pewien, że nasi sponsorzy tego nie
zrozumieją.
*
Najważniejsze w tym momencie jest jednak odnalezienie
05. Niezależnie od zachowania tego konkretnego klona, od
zawsze uważaliśmy, że jednostka zero w końcu stanie się agresywna. I okrutna.
*
Samo okrucieństwo jednostki 05 jest sprawą co najmniej
dyskusyjną. Jakby nie patrzeć, zamordowała mnie z zimną
krwią. Analizowaliśmy nagrania z kamer wiele razy i nadal nie
widzimy powodu takiego zachowania. Jednym z najbardziej
abstrakcyjnych wniosków było stwierdzenie, że Zero nabyła
umiejętność empatii. Poznała w ten sposób uczucia mojego
klona i wiedziała, że kłamał. Co i tak nie tłumaczy zabicia go.
***
Krok za krokiem. Szła do przodu, praktycznie nie rozglądając się na boki. Pamiętała dobrze zdziwienie na twarzy doktora
oraz czerwoną lampkę kamery. Miała świadomość, co stało się
pomiędzy tymi dwoma obrazami, ale gdy próbowała przypomnieć sobie szczegóły, zaczynała boleć ją głowa.
Szła z opuszczoną głową, starając się pozostać niezauważona. Mijała różnych ludzi. Niektórzy zwracali na nią uwagę,
ale większość ją ignorowała. Widać dziewczynka w białej,
11
Zero Pięć
niemal prześwitującej koszuli nie była niczym niezwykłym
w obecnych czasach. Wciąż nie potrafiła uwierzyć, że minęło
50 lat od jej ostatniego wspomnienia. Myśli przechodniów
atakowały ją, potwierdzając datę, którą mogła przeczytać
w dzienniku doktora. Lekarza, który za własne myśli zapłacił
najwyższą cenę.
Poruszała się na oślep. Płock, który teraz miała okazję
oglądać, w niczym nie przypominał znanego jej miasta.
W miejscu, gdzie spodziewała się ujrzeć osiedle domków jednorodzinnych, widziała wielkie blokowisko. Tam, gdzie było
kiedyś blokowisko, obecnie znajdował się park. Skierowała
swoje kroki na miejsce, gdzie powinna być jej szkoła.
Wybuch. To było jej ostatnie żywe wspomnienie. Skręciła
w pustą uliczkę, bo ludzie patrzyli na nią z coraz większym
zainteresowaniem.
Spodziewała się zastać pusty plac, ewentualnie jakiś
pomnik. Nie była przygotowana na to, co znalazła w miejscu,
gdzie 50 lat wcześniej stał Zespół Szkół Nr 1.
W 15 rocznicę tragedii nazwanej Płockim Końcem
Świata prezydent miasta postanowił odmienić oblicze
zniszczonych dzielnic. Dzięki ogólnokrajowej zbiórce
oraz dofinansowaniu z Unii Europejskiej w 2027 roku
w miejscu wybuchu wulkanu powstał jedyny i niepowtarzalny park rozrywki Fantastyczny Płock.
Dziewczyna zamrugała, po czym przetarła oczy. Czytała
napis, który znajdował się na podniszczonej tablicy już kilkanaście razy i nadal nie docierało do niej to, co widziała. Poniżej
ktoś wydrapał napis:
W 20 rocznicę tragedii, po wielu przypadkach zachorowań dzieci, które bawiły się w Fantastycznym Płocku,
park zamknięto. Niech spoczywa w pokoju…
12
Aleksandra Gawęcka
Nieuczęszczane, najpewniej skażone miejsce wydało się
Zero idealnym schronieniem. Nikt nie powinien jej tu niepokoić do czasu, aż zaplanuje dalsze kroki. Przeskoczyła przez
płot i stała chwilę w bezruchu. Jedyny odgłos, który do niej
docierał, to szum liści. W pobliżu nie było nikogo, nie słyszała
żadnych myśli. W końcu było cicho.
Obudził ją hałas. Otworzyła oczy i zdezorientowana rozejrzała się po budce z hot dogami, w której przyszło jej usnąć.
Zanim zdążyła się do końca obudzić, napadł ją potok myśli,
który nie należał do niej. Był tak chaotyczny i niepoukładany,
że miała duży problem ze zrozumieniem czegokolwiek, poza
jednym. Na teren byłego parku rozrywki weszło dziecko.
Wyjrzała przez zakurzoną szybę, chcąc się upewnić, że chłopiec
jest sam. Nie wierzyła do końca swoim nowym zdolnościom, bo
nie była w stanie nad nimi zapanować.
Pusto. Cicho. Spokojnie. Powiedziały do niej myśli chłopca,
gdy ten przysiadł na murku. Wydawało się, że dziecko nie ma
zamiaru zaglądać do jej kryjówki. Nie wyczuwała z jego strony
żadnego potencjalnego zagrożenia, a jedyną dominującą
emocją był smutek. Odetchnęła z ulgą i postanowiła kontynuować sen.
***
Dokładnie trzy dni temu 05 wyszła przez drzwi naszego
laboratorium. Do teraz próbuję zrozumieć, dlaczego wszystkie
drzwi się przed nią po prostu otwierały. Strażników nie było, bo
ostatnie, czego chcieliśmy, to Zero przestraszonej widokiem
broni. Teraz to chyba jednak nie jest już naszym problemem.
Poszukiwania trwają. Postanowiliśmy skorzystać z pomocy
cywilów.
***
– Strasznie długo śpisz…
W pierwszej chwili podniosła rękę do ciosu, gotowa wbić ją
w ciało chłopca. Opamiętała się jednak i odetchnęła głęboko.
13
Zero Pięć
– Już myślałem, że się nie obudzisz…
Jest podobna do innych… Ale ona oddycha. Ale te ślady na
rękach…
Odruchowo otuliła się ramionami, ale miała świadomość,
że nie ukryje w ten sposób licznych śladów po igłach. W tym
momencie zaczęła się cieszyć, że była nieprzytomna, kiedy rozpoczynali swoje eksperymenty.
– Rodzice cię nie nauczyli, że od obcych należy trzymać się
z daleka?
Przyjrzała się chłopcu, bo po raz pierwszy widziała go z tak
bliska. Był niewiele młodszy od niej, jeżeli liczyć jej biologiczny
wiek. Miał bystre piwne oczy, w głębi których czaił się smutek.
– Chyba w szkole coś mówili o tym. Nie pamiętam, nie
uważam za bardzo na lekcjach.
Uśmiechnęła się pod nosem. Mimo upływu lat niektóre
rzeczy się nie zmieniają.
– Czemu śpisz tutaj na podłodze?
– Przywołuję duchy.
Chciała tylko spławić dzieciaka, ale kiedy wypowiedziała te
słowa, zdała sobie sprawę, że była to prawda. W snach przychodzili do niej koledzy i koleżanki, z którymi szła tamtego dnia do
szkoły. Feralnego 23 grudnia 2012 roku…
Następnego dnia chłopak przyniósł jej gazetę i coś do jedzenia. Nie zdziwiło jej aż tak, że nadal istnieją papierowe wydania,
jak to co było na okładce. Ktoś umieścił tam jej zdjęcie i podpis:
Zaginęło dziecko, ostatnio widziane było w okolicach Petrochemii. Jeżeli ktoś ją widział, zrozpaczeni
rodzice proszą o kontakt!
Ścisnęła w dłoni gazetę i powstrzymała łzy. Miała ochotę
zadzwonić pod podany numer i nawrzucać naukowcom od
siedmiu boleści. Nawet jeżeli powstała dzięki nim, nie dawało
to im najmniejszego prawa do nazywania się jej rodzicami! Gdy
14
Aleksandra Gawęcka
pierwsza złość jej przeszła, zaczęła się cieszyć, że nie miała przy
sobie żadnego telefonu.
To, że chłopak nie chciał się odczepić, miało swoje dobre
strony. Skoro nie musiała się już przed nim ukrywać, mogła
swobodnie przejść się po parku. Oglądała stare karuzele,
z których już dawno odpadła farba.
– Często tu przychodzisz? Rodzice się o ciebie nie martwią?
– zapytała, wpatrując się czujnie w chłopaka.
– Raczej nie. Wątpię, by zauważali w ogóle moją nieobecność. Przychodzę tu tylko, gdy się kłócą – wysilił się na uśmiech,
ale Zero poczuła zgoła inne uczucie.
Czyli codziennie.
Po chwili poczuła także coś innego. Zupełnie, jakby ktoś
uderzył ją w twarz. Przed oczami stanął jej obraz szarpiących
się dorosłych. Nie miała wątpliwości, czyich rodziców widzi.
***
Dziwię się, że Zero jeszcze nikogo nie zabiła. Przynajmniej
nikogo, o kim byśmy usłyszeli, a śledzimy wszystkie
kanały informacyjne. Najgorszym scenariuszem jest to, że
obiekt jakimś cudem wydostał się z miasta. Chyba muszę
w końcu wyjść z laboratorium. Siedzenie tutaj niczego już
nie zmieni.
***
– Kim ty właściwie jesteś? Rozumiem, że uciekłaś z domu,
ale może czas tam wrócić?
Poczuła ból, ale tym razem nie należał on do chłopaka.
– Nie mam dokąd wrócić – odpowiedziała spokojnie. –
Jestem duchem.
– Kłamiesz! Przecież mogę cię dotknąć.
– Wspomnienia, które mam, nie są moje. Jestem nikim.
– Ale… To przecież niemożliwe.
Nie odpowiedziała. Miała świadomość, że to ich ostatnia rozmowa. Nie miała dokąd pójść, ale nie mogła
15
Zero Pięć
w nieskończoność siedzieć w opuszczonym parku rozrywki
i rozmawiać z chłopakiem, który uważał ją za przyjaciółkę.
Cóż za pomysł z tym parkiem… Rozumiem nową politykę,
by ludzie myśleli tylko o pozytywnych sprawach, ale nawet ja
uważam to za przegięcie.
Wzdrygnęła się słysząc znajome myśli. Potrafiła je rozpoznać i przypisać do osoby, były dla niej jak odcisk palca, zostawiony w głębi świadomości.
– Odejdź stąd, zanim zrobi się nieprzyjemnie – powiedziała
do bezimiennego chłopaka. Przez te kilka dni, które spędzili
razem, nie chciała poznać jego imienia, a on się nie narzucał.
– Ale… – zatkała mu usta dłonią, zanim zdążył powiedzieć
cokolwiek więcej.
Wskazała mu głową mężczyznę, który stał w oddali przy
płocie. Byli schowani w cieniu, więc była szansa, że ich nie
zauważył do tej pory.
– Nie szukają mnie rodzice i to na pewno nie z powodu, że
się za mną stęsknili – uśmiechnęła się wrednie.
Zaskoczyła ją agresja, którą poczuła. Jej własna. Z jakiegoś
powodu nienawidziła tego człowieka, ale nie potrafiła sobie
przypomnieć, dlaczego. Nie chodziło o zdarzenie w laboratorium, tylko o coś, co miało miejsce dużo wcześniej. Zacisnęła
powieki i zobaczyła wspomnienie. Nie należało bezpośrednio
do niej, ale było z nią związane.
W jednej chwili ujrzała setki dziewczyn, następnie kobiet
w ciąży, a potem małych dzieci.
Dziennik kłamał… Nie byłam pierwsza. Nie byłam też jedyna.
Spojrzała z oddali na mężczyznę w białym kitlu, który zaczął
oddalać się od parku. Nić, która połączyła ich umysły, została
przerwana.
Budziła się. Nie spała od dłuższego czasu, ale to był inny
rodzaj snu. Gdy uciekła z laboratorium, pragnęła odciąć się
od tego, co tam się wydarzyło. W tym momencie nie myślała
16
Aleksandra Gawęcka
o niczym innym, tylko o powrocie do tamtego miejsca i o zrobieniu porządku. Wróci do nich, da im pozorne zwycięstwo,
które wkrótce zamieni się w ich koszmar.
Poczuła dłoń chłopca na swoim ramieniu. Spojrzała w te
jego smutne oczy przepełnione bólem. Nie miał nikogo. Tak
bardzo pragnął bliskości, że próbował zaprzyjaźnić się z dziewczyną, którą uznał za narkomankę. Płakał po nocach, ale nie
słuchało go nic poza czterema ścianami i poduszką. Nie potrafiłby już być szczęśliwy, miała tego świadomość.
Dlatego dotyk jej ramienia był ostatnią rzeczą, jaką poczuł.
17
ELGACON – OPOWI ADANI A
II miejsce
Trafiłaś do niewłaściwego
boga, dziewczynko
Judyta Kowalczyk
P
atrzę na Ciebie, jak rytmicznie kołyszesz swoim ciałem
w rytm muzyki techno w klubie Extravaganza w Płocku.
Od razu zwróciłem uwagę na dwudziestoparoletnią rudowłosą dziewczynę drobnej postury, ubraną w rozkloszowaną
czarną sukienkę.
Twoje dłonie błądzą po ciele, wędrują po szczupłych biodrach i brzuchu, po długiej białej szyi, na końcu delikatnie
muskając palcami porcelanową twarz.
O tak…
To z Tobą dzisiaj będę tańczył śmiertelny taniec.
To w Twojej szyi zatopię ostre kły.
To Twój krzyk rozedrze mroki nocy.
Zwykle wampiry takie jak ja, nie wybierają tak starannie swoich ofiar. Czekają na samotną chorą owieczkę, która
odłączy się od stada i wtedy zaspokajają swoje żądze.
Jednak mnie nigdy nie zadowalało żywienie się ochłapami
z pańskiego stołu.
Ja byłem Łowcą.
Nie dla mnie spijanie krwi z pomarszczonych staruszek
śmierdzących kotami i naftaliną. Ja wybierałem piękne,
młode dziewczęta, które uwodziłem w pubach, barach
i klubach nocnych. Uwielbiałem patrzeć, jak między moimi
palcami ucieka z nich życie. Upajałem się myślą, że na drodze
do realizacji ich celów i marzeń stałem ja – Pan Śmierci.
odwiedź nas – elgalh.fora.pl
19
Trafiłaś do niewłaściwego boga, dziewczynko
Wiesz jak rozśmieszyć Boga? Opowiedz mu o swoich
planach… Tak samo ja śmiałem się w twarz każdej kobiecie,
która błagała mnie o łaskę mówiąc, że ma karierę, narzeczonego, dziecko.
Nie czułem wobec nich litości.
Nigdy nic nie czułem.
Wszystkie dostępne wam – ludziom uczucia, były dla mnie
kompletną abstrakcją. Jedyną rzeczą, która mi zawsze towarzyszyła, był głód krwi. Jedyną przyjemnością, jaką w życiu
zaznałem, to radość z zadawania bólu innym. Kochałem torturować swe ofiary, zanim je zabiłem. Przypalałem, raziłem
prądem, wyrywałem paznokcie, obcinałem powieki i wargi.
Najpiękniejszą muzyką, jaką kiedykolwiek słyszałem, był przeraźliwy krzyk, który potem przeradzał się w płacz i ciche łkanie,
a dzieło wieńczył szum ostatniego oddechu.
A więc, droga Nieznajoma… W jaki sposób się dzisiaj
zabawimy?
Oczyma wyobraźni widzę Twoje słodkie, błękitne, niemal
szklane oczy, w których źrenice rozszerzają się z przerażenia,
a także ciepłe, miękkie wargi wykrzywione w grymasie bólu.
O tak…
Taka podobasz mi się najbardziej…
Powoli zbliżam się do Ciebie, przedzierając się przez tłum
naćpanych gówniarzy. Początkowo mnie nie zauważasz, pogrążona w swoim zmysłowym transie, co i rusz przygryzając wargi.
Jednak po chwili zatapiasz we mnie swoje spojrzenie, uśmiechasz się kącikiem ust i unosisz zalotnie brwi.
Nigdy bym nie pomyślał, że pójdzie mi z Tobą tak łatwo.
Wymieniam z Tobą parę zdań o tym, o czym zwykli śmiertelnicy mówią w klubach. W Twoim oddechu wyczuwam lekką
woń alkoholu. Proponuję Ci więcej wiedząc, że uwodzenie
i wyprowadzanie z dyskotek pijanych dziewcząt jest jak zabieranie dziecku cukierka.
20
Judyta Kowalczyk
W sumie… dziś nawet mam ochotę na drinka. A ten kto twierdził, ze najlepiej pije się szampana z pępka dziewczyny, nigdy
nie wypijał ciepłej krwi prosto z przegryzionych żył szyjnych.
Śmiertelnicy…
Jak Wy mało wiecie o kobietach…
Z każdym kieliszkiem wypitego alkoholu, Twój głos staje
się coraz bardziej bełkotliwy, policzki rumiane, a oczy mętne.
Kiedy pytam czy możemy wyjść z klubu i pójść do mnie, Ty
godzisz się bez wahania.
Chociaż… Jesteś tak pijana, że nawet gdybym zapytał, czy
mogę Cię rozebrać i przelecieć na środku parkietu, również nie
stawiałabyś oporu…
Opierasz się na moim ramieniu, bo wypity alkohol i wysokie
obcasy nie ułatwiają Ci zachowania równowagi. Idziemy po
brukowanej ulicy Grodzkiej, a Ty nagle zaczynasz snuć mi do
ucha pijackie wizje naszej wspólnej przyszłości, coś o domu
z ogródkiem, gromadce dzieci, chyba nawet wybełkotałaś, że
mnie kochasz.
Nie dzisiaj, moja droga…
Trafiłaś do niewłaściwego boga, dziewczynko…
Widząc, że Grodzka już nieco opustoszała, kieruję nas do
uliczki Koziej, która była brudna i wystarczająco ciemna, aby
dopełnić swego. Potulna jak baranek dajesz się zaprowadzić na
miejsce Twojej śmierci, gdyż prawdopodobnie już nie zdajesz
sobie sprawy, co się z Tobą dzieje. Staję za Tobą i odgarniam
włosy z białej szyi, jednak Ty odpychasz moją rękę, robisz
chwiejny krok do przodu i zaczynasz mamrotać, że „musisz
znaleźć coś w torebce”. Okrążam Cię i staję twarzą w twarz kilka
kroków przed Tobą.
Nagle wyciągasz coś z torebki. Po chwili na czole czuję
zimną lufę pistoletu. Choć od pocisku dzieliło mnie kilka centymetrów, zrozumiałem co zostało użyte do jego wykonania.
Woda święcona.
21
Trafiłaś do niewłaściwego boga, dziewczynko
Twoje dotychczas mętne spojrzenie w jednej chwili zmienia
się i teraz wpatruje się we mnie para zimnych jak lód oczu
zabójcy, w których próżno szukać litości i zrozumienia.
– Kto tu jest teraz Łowcą, matkojebco? – warknęła
dziewczyna.
Spokojną sobotnią noc na Starym Rynku w Płocku rozdarł
wystrzał pistoletu.
22
ELGACON – OPOWI ADANI A
III miejsce
Puockie Dni Magii 9
T
Michał Markowski
egoroczny turniej magów przyciągnął do Puocka
nawet samego księcia Mazovii. Z tej okazji El Galay,
obecnie największa gildia magów w regionie, równolegle do samego turnieju zorganizowała festiwal na część
pary książęcej. To była niemała gratka dla wszystkich miejscowych i przyjezdnych. Za dnia mogli podziwiać pojedynki
najznamienitszych znawców magii z całej Mazovii, a wieczorem byli świadkami cudów, których nigdy wcześniej i nigdy
później nie ujrzeli. Duże skupienie magii w jednym miejscu
przyciągnęło też do Puocka niewiastę, która sprawiła, że
gildie zaczęły walczyć między sobą nie tylko na arenie
turniejowej.
– Daleko jeszcze? – skrzydlaty prosiaczek zwrócił się do
towarzyszki podróży.
– Zgodnie ze słowami napotkanego handlarza powinniśmy
ujrzeć bramy miasta po wspięciu się na to wzgórze – odparła
białowłosa dziewczyna o wyjątkowo bladej cerze.
– Ale ja jestem głodny! – nie dawał za wygraną.
– No dobrze, zróbmy przerwę.
Dziewczyna podeszła do pobliskiego drzewa, wyciągnęła
dłoń przed siebie i się skoncentrowała na gałęzi, którą miała
przed sobą. Po chwili kwitnące na tej gałęzi białe kwiaty zwiędły,
a w ich miejscu pojawiły się zalążki owoców. Te zalążki z kolei
zaczęły rosnąć, aż osiągnęły rozmiary dojrzałych owoców.
Dziewczyna zebrała jabłka do torby. Jedno podała prosiaczkowi, drugie sama zaczęła jeść.
odwiedź nas – elgalh.fora.pl
23
Puockie Dni Magii 9
Chwilę później uwagę wędrowców przykuły wybuchy
dochodzące z pobliskiego lasu. Na polanę wybiegł czarnowłosy
młodzieniec, a za nim trzy ogniste istoty.
– Żywiołaki? – zastanawiał się prosiaczek.
– Nie, demony – odparła dziewczyna.
– Nie powinniśmy mu pomóc?
– Może on nie chce naszej pomocy?
– Ale jak może nie chcieć naszej pomocy? – dziwił się prosiaczek. – Przecież demony są niewrażliwe na żelazo!
– Zobaczysz.
Chłopak dość chaotycznie unikał ciosów ognistych
stworów. Za to zadawane przez niego cięcia były precyzyjne.
Chwila nieuwagi kosztowała jednego demona rękę, a drugiego głowę.
– Ale jak? – dziwił się skrzydlaty przywołaniec. – Przecież
demony…
– Jego miecz jest przeklęty – ze smutkiem stwierdziła. – Daje
mu nadludzką moc, ale bierze coś w zamian.
– Co takiego?
– Nie wiem, to zależy od klątwy rzuconej na przedmiot.
– Czy to niebezpieczne? – prosiaczek wydawał się być bardzo
zainteresowany.
– Z reguły przeklęte przedmioty powodują życie w cierpieniu, nierzadko śmierć.
– To czemu on używa tego miecza?
– Nie ma wyjścia – dziewczyna westchnęła. – Przeklętego
przedmiotu można się pozbyć na trzy sposoby. Każdy z nich ma
dość niskie szanse powodzenia.
Rozmowa została przerwana, gdy chłopak został powalony
przez jednego z demonów.
– Uważaj! – krzyknął prosiaczek.
Jednak chłopak nie poddał się tak łatwo. Zdołał odciąć nogę
pochylającemu się nad nim stworzeniu. Przed ciosem drugiej
24
Michał Markowski
bestii jednak nie był już w stanie się wybronić. Gdy wielki
ognisty pazur miał roztrzaskać czaszkę młodzieńca, wydarzyło
się coś, co zaskoczyło walczących. Wyprowadzony cios zatrzymał się na niewidzialnej barierze. Potwór powtórzył uderzenie,
ale ponownie nie był w stanie sięgnąć twarzy chłopaka. Ten
zaś wykorzystał zamieszanie, przeturlał się w bok, podniósł się
szybko i ściął głowy obu demonom.
Po walce podszedł do zwłok i w każde z nich wbił miecz.
Oręż młodzieńca po kolei wessał demony. Następnie wojownik
rozejrzał się i dostrzegł dziewczynę siedzącą pod kwitnącym
drzewem. Schował miecz i podszedł do niewiasty.
– To ty mi pomogłaś? – spytał niepewnie.
– Tak – odpowiedziała, po czym wstała i się pokłoniła. –
Jestem Lucylla, a to Ryjek.
Dopiero teraz młodzieniec dostrzegł prosiaczkopodobne
uskrzydlone stworzenie.
– Jestem Nataniel – skłonił się nisko – i dziękuję za
wybawienie.
– Nie ma sprawy. I tak musiałabym zabić te demony, gdybyś
ty tego nie zrobił.
– W każdym razie zawdzięczam ci życie, dlatego ofiaruję ci
moje usługi.
– Jak już mówiłam, nie ma sprawy.
– Zatem postanowione!
– Hę? – Lyculla zrobiła wielkie oczy.
– Będę ci towarzyszył tak długo, aż spłacę swój dług.
– Zaczynasz mnie irytować.
– Więc im szybciej powiesz, jak mogę ci się odwdzięczyć,
tym szybciej przestanę cię irytować.
– A może po prostu cię zabiję?
Nastała cisza. Nataniel próbował znaleźć na twarzy Lucylli
jakikolwiek znak, który świadczyłby o tym, że dziewczyna
żartuje. Bez skutku.
25
Puockie Dni Magii 9
– Jeśli takie jest twoje życzenie – odpowiedział zrezygnowany. – W końcu jestem ci winny życie.
– Idiota… – skomentowała na tyle cicho, by nie usłyszał.
Trójka wędrowców dotarła przed zmierzchem do Puocka.
Nataniel zaproponował posilenie się w Oberży pod Strzechą.
Młodzieniec bardzo się zdziwił, gdy Lucylla zamówiła całego
dzika dla siebie.
– Musisz być bardzo głodna! – skomentował.
– Czemu?
– Taka duża pieczeń… Na pewno sama sobie z nią poradzisz?
– Bez problemu.
Zanim Nataniel skończył jeść swojego węgorza, Lucylla
zdążyła zjeść dzika i poprawić miodowymi babeczkami.
– Gdzie ty to wszystko mieścisz?! – nie mógł wyjść z podziwu.
– W żołądku mam portal do innego świata, przez który wylatuje mi większość zjedzonych potraw.
– Jest jeszcze wiele rzeczy, których nie wiedziałem
o magach…
– Naprawdę uwierzyłeś, że mam portal w brzuchu? – Lucylla
pierwszy raz roześmiała się, od kiedy spotkała Nathaniela. – I
nie jestem magiem – dodała po chwili.
– Myślałem, że tylko magowie potrafią czarować.
– Bo tak jest.
– A tamta bariera, która powstrzymała demony?
Lucylla nie odpowiedziała na to pytanie, tylko wyjęła
z sakwy kilka złotych monet i położyła je na stole.
– Idziemy – zwróciła się do Ryjka.
– Ale jeszcze nie skończyłem! – zaprotestował chowaniec.
– Idziemy! – powiedziała bardziej stanowczo i nie czekając
na reakcję prosiaczka opuściła lokal.
Nathaniel i Ryjek wyszli zaraz za nią.
Po kilku minutach szybkiego marszu i ciągłej zmiany kierunku młodzieniec domyślił się, dlaczego wyszli w takim
26
Michał Markowski
pośpiechu. Gdy wchodzili w boczną uliczkę, kątem oka
dostrzegł dwie zakapturzone postacie, które ich śledziły. Za
kolejnym zakrętem dziewczyna się zatrzymała.
– Stańcie pod ścianą i nic nie mówcie – powiedziała stanowczym tonem.
Nathaniel skinął głową i wykonał polecenie. Prosiaczek
podobnie.
Po chwili zza rogu wyszły zakapturzone osoby i poszły dalej
przed siebie, w ogóle nie zwracając uwagi na stojących blisko
wędrowców. Następnie zniknęli w ciemności. Nathaniel zdumiony patrzył na towarzyszkę, ale o nic nie pytał. Ciszę przerwał odgłos klaszczących dłoni.
– Brawo! – dało się słyszeć głos. – Całkiem niezła iluzja jak
na kogoś, kto nie jest iluzjonistą.
Trójka wędrowców dojrzała na dachu przeciwległego
budynku wysokiego mężczyznę w długich niebieskich szatach.
Nieznajomy zeskoczył na dół.
– Witajcie w Puocku, nieznajomi! – radośnie się przywitał. –
Jestem Nebreczysław Kardyniozylotomor, ale wszyscy na mnie
mówią Bambi.
Ryjek i Nathaniel spojrzeli na Lucyllę.
– Jestem Lucylla, a to Ryjek – wskazała chowańca.
– Jestem Nathaniel – odezwał się po chwili młodzieniec.
– Chodźcie ze mną, w mojej obecności nic wam nie grozi
w tym mieście – zaproponował Bambi.
– Skoro tak twierdzisz… – zgodziła się dziewczyna.
Nathanielowi wydawało się, że przez chwilę widział tajemniczy uśmiech na jej twarzy, gdy już szli za nieznajomym
w modrym stroju.
Na samym skraju miasta, w pobliżu bramy, przez którą
przechodzili goście przybywający z Varsovii, znajdowała się
chatka wyglądająca zupełnie inaczej niż sąsiadujące z nią
budynki. Zdawała się nie mieć nawet jednej prostej deski.
27
Puockie Dni Magii 9
Po przekroczeniu jej progu trójka wędrowców zdumiała się,
gdy wewnątrz malutkiego budynku znajdowała się wielka
sala z blisko trzydziestoma ławami pływającymi w miodzie.
Gdzieniegdzie siedziały barwnie ubrane postacie. Dało się też
zauważyć śpiących pod stołami.
– Nie tak wyobrażałam sobie siedzibę gildii magów – skwitowała Lucylla.
– Co?! – Nathaniel i Ryjek zgodnie nie mogli uwierzyć w to,
co usłyszeli. – To jest siedziba gildii?!
– Niech zgadnę – Bambi się uśmiechnął pod nosem – spodziewaliście się kilkupiętrowych regałów z księgami?
Mag podszedł do baru, po czym obrócił się w stronę wędrowców i wyciągnął ręce na boki.
– Witajcie w siedzibie El Galay!
Dopiero teraz miejscowi zwrócili uwagę na nowo przybyłych.
– Kim są nasi goście, Bambi? – spytała ruda dziewczyna
o uwydatnionym, sporych rozmiarów biuście, która zza baru
zalotnie objęła maga.
– Lucylla, Nathaniel i Ryjek – kolejno wskazywał ręką.
– Przybyli na festiwal, ale jakieś ciemne typki się do nich
przypałętały.
Wędrowcy zostali ugoszczeni przez gildię i skorzystali
z oferty noclegu. Większość magów rozeszła się do swoich
domów. Jedynie nieliczni zostali.
W środku nocy Lucylla wstała z łóżka i po cichu wymknęła
się z izby. Szła wzdłuż korytarza, aż dotarła do schodów. Zeszła
niżej na poziom baru i po upewnieniu się, że nikogo nie ma,
udała się na najniższe piętro. Zajrzała do każdej komnaty,
jakby szukała czegoś konkretnego. Na końcu korytarza ujrzała
duże drzwi, po przejściu których znalazła się w wielkiej bibliotece. Blisko godzinę zajęło jej odnalezienie tego, czego poszukiwała. Wielka złota księga lewitowała na samym końcu sali.
Dziewczyna wyciągnęła rękę przed siebie, a wtedy księga
28
Michał Markowski
samoczynnie się otworzyła. Lucylla wyrwała kartkę i schowała ją do torebki. Następnie wróciła na piętro sypialne. Gdy
już sięgała dłonią, by otworzyć drzwi do zajmowanej przez jej
towarzyszy komnaty, usłyszała nieznajomy głos za plecami.
– Kłopoty ze snem?
Gdy się odwróciła, ujrzała rosłego, zarośniętego mężczyznę
w średnim wieku.
– Niestety – przytaknęła. – Dzień był pełen wrażeń i teraz to
wszystko mi chodzi po głowie.
– Doprawdy?
Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko skinęła głową i weszła
do pokoju.
Lucylla spała dość krótko. Wstała przed świtem i obudziła
towarzyszy, po czym razem opuścili budynek gildii. Przemierzali
puste ulice Puocka – miasta, którego mieszkańcy tego dnia
mieli stać się świadkami największej i najbardziej spektakularnej walki w historii Mazovii.
Od godzin porannych miejscowi i przyjezdni podążali
w jednym kierunku. Na Orlej Arenie do południa prezentowali
się uczestnicy turnieju. Oprócz znanych wszystkim puocczanom magów gildii El Galay i Białego Gryfa zawitali pierwszy raz
w historii turnieju mistrzowie magii z całego kraju. Dziewiąta
edycja Pouckich Dni Magii zapowiadała się więc rewelacyjnie.
Lucylla weszła z kompanami do Piekielnej Oberży – lokalu
słynącego z przyprawiania potraw pikantnymi, egzotycznymi
przyprawami. Dziewczyna zamówiła danie, którego nie było
w karcie, co zdziwiło jej towarzyszy. Po chwili do sąsiedniego
stołu podszedł wysoki osobnik z długim kosturem i usiadł
plecami do Lucylli. Dziewczyna nie przerywając rozmowy
z Nathanielem dyskretnie wyciągnęła z torebki zawiniątko
i podała je do tyłu. Zdziwiła się, gdy poczuła chwyt kobiecej dłoni na własnym nadgarstku. Lucylla odwróciła się
i ujrzała nastolatkę o grafitowej skórze. Na policzku miała
29
Puockie Dni Magii 9
wytatuowany symbol, który nie pozostawiał wątpliwości –
była magiem z El Galay.
– To chyba nie należy do ciebie – nieznajoma chwyciła
pakunek i razem z nim zdematerializowała się.
– Zostawiam ci ich, Dubler – dało się słyszeć jej głos, ale
Lucylla nie potrafiła stwierdzić, skąd dochodził.
– Dzięki, Nieśmiała – odpowiedział oberżysta, który nagle
znalazł się obok podróżników.
Wysoki mężczyzna z kosturem uderzył nasadą broni
w podłogę, co stworzyło falę uderzeniową. Okoliczne osoby
i przedmioty zostały odrzucone na kilka metrów. Wśród nich
była ciemnoskóra magini, która przestała być niewidzialna
i zaskoczona wypuściła z rąk przechwyconą przesyłkę.
Nathaniel pochwycił pakunek, po czym razem z Lucyllą i z
Ryjkiem rzucili się do ucieczki. Drogę zastąpił im jednak Bambi
trzymający w rękach długi kij bambusowy. Nathaniel wyciągnął miecz i skierował go w kierunku czarodzieja.
– To tak odpłacacie za gościnę?
– Atakowanie nas nazywasz gościną? – wojownik odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Oddajcie, co ukradliście, a puścimy was wolno.
Na twarzy Nathaniela pojawiło się zdziwienie. Spojrzał
pytająco na Lucyllę, a raczej w miejsce, gdzie ją przed chwilą
widział. Dziewczyna zniknęła.
– Znowu to zrobiła – mruknął Bambi pod nosem.
Dyskusję przerwał wybuch. Oberża dorobiła się sporych rozmiarów okna we wschodniej ścianie.
– Ej, niezłe są te twoje moce – powiedział wysoki mężczyzna
z kosturem stojący naprzeciw drugiego osobnika identycznie
wyglądającego.
– Dubler! – krzyknął siedzący przy narożnej ławie mężczyzna
z wytatuowanym białym gryfem na ramieniu. – Nie rozwalaj
mojej ulubionej pijalni!
30
Michał Markowski
– Ale Płomień, ja nie chciałem…
Nie dokończył zdania, bo w jego kierunku poleciała ognista
kula. Dubler w momencie zmienił się w niebieskowłosą dziewczynę i postawił przed sobą lodową tarczę. Ognista kula stopiła
co prawda zimną barierę, ale sama zmniejszyła się do rozmiaru
ognika, gdy uderzyła zmieniającego postać maga.
– Jak to dobrze, że Śnieżyca przyszła z tobą – z uśmiechem
na ustach skwitował Dubler.
Dopiero teraz Bambi się zorientował, że chłopak z mieczem
również zniknął.
Przez kilka kolejnych dni trójka wędrowców była poszukiwana przez obie puockie gildie. El Galay chciała odzyskać swoją własność. Białe Gryfy szybko dowiedziały się
o kradzieży w siedzibie konkurencji i chciały wejść w posiadanie skradzionego przedmiotu. Wysadzenie w powietrze
Piekielnej Oberży zaogniło relacje między gildiami. Gdy tylko
Białe Gryfy spotykały magów z El Galay, natychmiast dochodziło do walki.
W końcu sam książę wezwał do siebie mistrzów obu gildii.
– Jeśli dobrze rozumiem, walczycie o ten kawałek papieru?
– wyjął z kieszeni złotą stronicę złożoną w kostkę.
– Panie, skąd… – zaczął Waleczny Smok z El Galay.
– To nieistotne – przerwał książę. – Jeśli jeszcze raz usłyszę
o walkach waszych magów poza turniejem, ta stronica trafi
na stałe do mojego skarbca. Gdybyście jednak całą waszą
energię spożytkowali na wygranie turnieju, wtedy będzie inna
rozmowa. Jeśli turniej wygra mag z Puocka, wtedy ta stronica
wróci do właścicieli.
– Ale mości książę… – próbował zaprotestować Gniewny
Smok z Białego Gryfa.
– I zapomnę o zniszczeniach, których dokonali wasi podwładni w ostatnich dniach.
Obaj mistrzowie spuścili wzrok.
31
Puockie Dni Magii 9
– Jeszcze jedno – książę podniósł dłoń tak, by jego strażnik
ujrzał gest.
Gwardzista wyszedł z komnaty, by po chwili wrócić z białowłosą dziewczyną. Waleczny Smok od razu rozpoznał w niej
złodziejkę. Lucylla z kolei była zaskoczona widząc mężczyznę,
którego spotkała w nocy w siedzibie El Galay.
– To jest Lucylla, córka bogini Tevy. W przyszłości zostanie
naszą najwyższą arcykapłanką, ale zanim to nastąpi, musi
odbyć obrzęd kąpieli magicznej. Jako gest dobrej woli wyznaczycie po jednym magu z waszych historii do jej eskorty.
Ponieważ to jest córka samej bogini, będą jej towarzyszyć ci
z waszych magów, którzy zajmą najwyższe miejsca w turnieju.
Tylko ani słowa komukolwiek o tym, co tu usłyszeliście.
Mistrzowie pokłonili się księciu, po czym zmieszani się
wycofali z komnaty.
W następnych dniach puoccy magowie rozbili krajową konkurencję i tylko nieliczni spoza Mazovii pozostali w turnieju.
Historycy nie są zgodni co do tego, kto wygrał zawody. Wiadomo
jedynie, że puchar został w Puocku, a najlepsi zawodnicy obu
lokalnych gildii wyruszyli od razu po turnieju w trwającą ponad
20 lat podróż. Powrócili jako jedni z najpotężniejszych magów
w dziejach. Ale to już historia na inną opowieść…
32
ELGACON – OPOWI ADANI A
wyróżnienie
Wyjście z cienia
S
Michał Laszuk
łońce już na dobre schowało się za widnokręgiem, wschodzący w pełni księżyc zalewał wszystko granatowo-szarym
światłem. Zamknąwszy delikatnie potężne, dębowe drzwi
do mojej byłej kryjówki przy ulicy Górnej, przystanąłem, wsłuchując się w dźwięki nocy. Kompletna cisza, jak makiem zasiał.
Właśnie to mi nie pasowało. Jakby zwykle było inaczej – umysł
podsunął irytującą myśl. Niemniej jednak, wewnętrzne ja miało
rację. Od czasu awarii Orlenu miasto umierało z dnia na dzień.
Zabawne, jak mieścina ginie, a raczej popełnia samobójstwo, po
raz któryś. Ludzie uciekają, zostają porywani, giną…Przeważnie
giną… Do tego zwykle w niewyjaśnionych okolicznościach. Teraz
Płock przypomina truposza w zaawansowanym stadium rozkładu. Cała żywa tkanka umyka, gdzie tylko się da, byle pozostawić mogiłę blisko pół miliona ludzi za sobą. Byli też tacy, co
tu utknęli, jak ja, na przykład. Ci z kolei są skazani na surwiwal
w miejskiej dżungli, jaki im się nawet nie śnił. Wszechobecna
nędza, brak wody, prowiantu, nie mówiąc o prądzie, wymusza
wyrzeczenie się człowieczeństwa. Tutaj jesteś samotnym
wilkiem, walczącym o przetrwanie, szczurem kryjącym się
w cieniu większego drapieżcy, bądź hieną, także cmentarną,
która podąża śladem tych potężniejszych, mając nadzieję, że
zdoła uszczknąć choć kęs pozostawionej padliny. Jeśli chcesz
przetrwać, nie masz prawa wyjść z cienia, a zarazem traktujesz
każdy inny kawałek mroku, jakby w nim czaiła się twoja śmierć.
Witaj w Płocku, mieście odnaczonym na mapie wielkim,
czerwonym iksem.
odwiedź nas – elgalh.fora.pl
33
Wyjście z cienia
Poprawiłem kominiarkę, tak, by łatwiej mi się oddychało,
a zarazem, by uwalniać jak najmniej pary przy wydechu późnowrześniowego nocnego powietrza. Założyłem trzymaną
wówczas w lewej dłoni ciemną czapkę zimową i rozprostowałem górne kończyny. Po krótkiej gimnastyce poprawiłem
wiszący na pasku na plecach drewniany bejsbol, i chwyciwszy
opartą przez ten cały czas o ścianę siekierę, pognałem w stronę
tylnego wyjścia z posesji. Otaczająca mnie zewsząd cisza, coraz
bardziej przekonywała mnie, że błędem było wyjście spod
miotły. Ta mysz jednak musi uciec, kocur już za długo czai się za
rogiem, gotów wbić swe pazury z ofiarę. Mam na myśli innych
ludzi, polujących na takich jak ja, co to w pojedynkę przemierzają miasto, byle w tej ciemności po omacku znaleźć schronienie i, gdy szczęście się do nich uśmiechnie, trochę pożywienia.
Omijając mały, kanciasty dom z jeszcze bardziej kanciastą
przybudówką, znalazłem się przy zardzewiałej siatce i małej
bramie, porośniętej dziwacznym, czarnym grzybem. Wyjmując
z kieszeni kombinezonu narciarskiego, za małego zresztą,
klucze od starej jak świat kłódki, obejrzałem się dookoła. Za
jedynym niewybitym oknem ominiętego niewielkiego budynku
ujrzałem czyjąś twarz, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Strach robi swoje. Siłą woli powstrzymuję się od przeszukania
mieszkanka, Płock nie lubi wścibskich ludzi. Gdyby ktoś się
tu ukrywał to dawno spróbowałby zajść do mnie, do sąsiada.
Z drugiej strony, to ja mógłbym przyjść w odwiedziny, niekonieczne przyjazne.
Mechanizm w furtce okazał się wyjątkowo sprawny, mimo
długich lat nieużytkowania. Klucz wszedł w szparę bez problemu, obrót także nastąpił bez przeszkód, jedynie metal zajęczał żałośnie przy uchyleniu przejścia. Wyszedłem na małą
polankę. Ot, spory niezagospodarowany obszar otoczony
z czterech stron świata szarymi, zniszczonymi domami jednorodzinnymi. Przebrnąłem przez gąszcza niegdysiejszych pokrzyw
34
Michał Laszuk
i skierowałem się małą ścieżką w stronę Źródlanej. Wysokie
trawy nagle zaszeleściły. Przykucnąłem, ginąc w buszu. Nic co
żywe, nie jest w stanie mnie dostrzec w tych krzunach – pomyślałem. Nagły podmuch wiatru mnie nie przestraszył, ale na
pewno zwrócił uwagę kogoś innego. Akurat przy wodociągach,
osiedliło się trochę surwiwalowców, jak ich nazywałem. Nawet
się zakumplowali, widywałem wieczorami przekradających się,
lepiej lub gorzej, ludzi prowadzących żywe korespondencje.
Jednakże nic nie może przecież wiecznie trwać, jak śpiewała
w piosence Anna Jantar. Pewnego dnia jeden śmiałek przypadkiem natrafił na lepiej uzbrojonych od niego. Strzały poniosły
się tamtej nocy echem przez całą ulicę, kończąc zarazem nocne
pogaduchy na amen.
Dlatego ostrożność i myślenie dwa razy, zanim cokolwiek
zrobię, stały się moimi głównymi cechami. W Płocku powiedzenie „jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy”, nabiera
zupełnie nowego znaczenia.
Nadał kucając, kieruję się w stronę ogrodzenia budynku
dokładnie vis a vis mojej byłej kryjówki. Spociłem się. Przez
chwilę poruszam się pozbawiony jakiegokolwiek schronienia,
odsłonięty, niemalże nagi. Mimo to nie przyspieszam, jeszcze
mógłbym się potknąć. Cień rzucany przez ścianę na wpół zniszczonej rudery okazał się moim zbawieniem. Odetchnąłem
z ulgą, przylgnąłem do ogrodzenia, jak ten tajemniczy grzyb
porastający kawałek blachy przy mnie, kolejny zresztą. Serce
wali mi, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej, a przecież to nie pierwsza moja nocna przechadzka. Teraz jednak
jest jakoś inaczej. Coś wisi w powietrzu – podpowiedział drugi
Artur, często głos rozsądku, teraz straszący i droczący się ze
mną jak jakiś gówniarz. Przesuwam się, ciągle przyparty do
zimnego żelaza, by zaraz zniknąć w cieniu starej Hondy Accord.
Podwozie samochodu jest częściowo podziurawione, poobijane. Widocznie ktoś się tu kiedyś ostrzeliwał. Zamykam oczy,
35
Wyjście z cienia
wytężając słuch i węch. Staram się wyłapać nawet najcichszy
dźwięk, jakąkolwiek anomalię, która zakłóciłaby tę, bądź co
bądź, piękną noc. Nic – szepczę do siebie. Ruszam tym razem
biegiem, starając się unikać szarej jak to wszystko wokół, kostki,
miejscami zdewastowanej, granatem na pewno. Słychać tylko
głuche dreptanie do niegdysiejszym trawniku, teraz wysuszonej ziemi. Po trzydziestometrowym biegu znów przywieram
do czyjegoś ogrodzenia. Spoglądam zza winkla, czysto. Kucam
i rozglądam się wokół. Od dobrej minuty czuję czyiś wzrok
na moich plecach. Przewracam oczami po każdej szczelinie,
oknie i wtedy widzę mężczyznę. Zza ściany w budynku naprzeciwko wyłania się właśnie ludzka sylwetka, trzymająca coś co
wygląda na łuk. Obaj nie czekamy długo na reakcję przeciwnika, on puszcza cięciwę, ja odskakuję zwinnie.
– Kurwa mać! – Syczę ze wściekłości i puszczam się biegiem
ulicą, znowu unikając kontaktu z kostką. Słyszę jak jedna ze
strzał uderza o chodnik. Cały czas trzymam bejsbol, żeby nie
upadł, robiąc przy tym hałas, który by zbudził nawet umarlaka.
Już mam zwolnić kroku, odetchnąć, gdy moim oczom ukazuje
się dwójka spacerowiczów w uliczce prostopadłej do tej, którą
gnałem. Czyli już tu są – odezwał się wewnętrzny Artur. W ostatniej chwili wyhamowuję i znikam im z pola widzenia, niknąc
w cieniu małej konstrukcji. Ot, stary, co najmniej kilkunastoletni wrak sklepu spożywczego. W środku walają się puste
pudła, śmieci, gdzieś w mroku majaczy stara, przeżarta rdzą
lodówka.
Widzę jak uzbrojona po zęby dwójka mężczyzn, bezceremonialnie, kopniakami wyważa drzwi jednego z domów i wbiega.
Skąd oni mają taki sprzęt? Giwery, pełne wojskowe umundurowania, ale po zachowaniu widać, że to zwyczajni bandyci żerujący na innych.
Nadal się nie ruszam, budynek przypomina szklarnię, od
mojej strony straszy cała masa powybijanych szyb. Dostrzegą
36
Michał Laszuk
ruch i po mnie. Czuję, że cienka koszulka pod kombinezonem
lepi mi się do spoconych pleców. Przełykam ślinę i, kucając,
przechodzę przez ulicę, poruszając się jak małpa. Wybrałem
beznadziejny moment. Wychodzący na niski balkon facet
dostrzega mnie. Chwila zawahania, pewnie i zdziwienia, ratuje
mi skórę. Bandyta oddaje serię strzałów w moją stronę. Nie
słyszę huku, więc wnioskuję że używają tłumików. Udaje mi się
umknąć przed nabojami, ale dopiero teraz zaczyna się zabawa.
Omal nie upuszczam siekiery. Skręcam przez zniszczone ogrodzenie do pobliskiej namiastki domu. Drzwi wejściowych brak,
znaczy się, nikogo wewnątrz nie ma. Wbiegam na piętro, otwieram pierwsze drzwi na korytarzu. Znajduję się w czyjejś starej
sypialni. Wielkie płaty tynku zwisają z bladoniebieskich, martwych ścian. Nie zastanawiam się długo. Odgłosy pościgu są
zbyt wyraźne, żeby zacząć świętować zgubienie dwójki oprawców. Zbijam szybę balkonu tępą stroną siekiery. Przeciskam
się, dziurawiąc o resztki szkła kombinezon. Opieram się na
barierce i nie myśląc dłużej wrzucam ciążący mi niewygodnie
na plecach bejsbol na uschnięty żywopłot przy posesji obok.
Sam, chwyciwszy mocniej siekierę, skaczę, czując przelatujące
obok mnie naboje. Dwa z nich, jak na złość, rykoszetują w moją
stronę. Padam na ziemię, chroniąc głowę. Wstaję, próbuję
sięgnąć w krzakach moją zgubę, ale już widzę celującego zza
okna faceta. Rzucam się w bok. Kolejna seria uniknięta, jednym
susem kryję się za ścianą budynku. Adrenalina uderza do głowy.
Mam szczęście – pomyślałem, lecz zaraz odrzucam pocieszającą myśl. Trzeba uciekać. Nie jestem nawet ukryty. Przez jasne
światło księżyca czuję się nagi, bezbronny. Przechodzę chwiejnym krokiem przez wnękę w ogrodzeniu, ból pulsuje w prawej
stopie, podczas gdy mijam kolejne przeszkody i przechodzę
przez boczną, ślepą uliczkę. Znów znajduję cień. Znów jak mysz
kryję się po kątach, ale kot wcale nie rezygnuje. Słyszę tupot
butów. Identyfikuję budynek przede mną. Przecież to Venus,
37
Wyjście z cienia
ten burdel – znów niepytany odezwał się drugi Artur. Po raz
kolejny durne myśli uderzają do głowy. Przykucam, zamykając
oczy, nasłuchując. Dawno temu przekonałem się, że jest to najprzydatniejsza zdolność, której się nauczyłem. Wytężam słuch
jak tylko mogę. Skrzyp! Weszli do środka, teraz moja szansa.
Przykucnąwszy, udaję się w stronę bramy. Bez bejsbola jest mi
wygodniej. Ryzykując wykrycie, wychodzę z mroku. Znalazłszy
się na podwórzu przed domem, szybko podchodzę do furtki,
lecz ta, jak na złość, nie chce się poruszyć. Zamknięta na amen.
Zostaje jedno wyjście. Skaczę i palcami szukam wnęk pomiędzy cegłami, z których wznoszono ogrodzenie. Podciągam się
i skaczę ponownie. Przy upadku, pozwalam nogom się zgiąć,
by wykonać sprawny przewrót, jak ci komandosi w amerykańskich filmach. Na palcach ruszam naprzód. Wyszogrodzka…
Dawno tu nie byłem. Moim oczom ukazują się wraki poprzewracanych samochodów na jezdni, chodniki usłane ciałami
tych nieszczęśników, którzy nie mieli takiego szczęścia jak ja.
Do nosa uderza woń rozkładających się ciał, obrzydliwy zapach
krwi i zgnilizny. Zasłaniam usta dłonią i ruszyłam, by ukryć się
w cieniu wywróconego Volvo. Padam na kolana, opieram siekierę o asfalt, wyciszam kaszel. Cisza zostałaby zakłócona i nie
wiadomo co bym obudził. Nie wiedzieć czemu zwracam uwagę
na przygniecione latarnią niewielkie ciało. Dziecko… Widziałem
już takie obrazki dziesiątki, setki razy, ale nadal chwyta mnie to
wzruszeniem za gardło. Spoglądam w drugą stronę i pierwsze
co widzę, to obgryzione, wyeksponowane w świetle księżyca
ciało – mój Boże… Sprawka psów i innych zdziczałych zwierząt. Czuję łzy napływające do oczu. Weź się w garść – odzywa
się wewnętrzny Artur. Siłą woli powstrzymuję się by nie zobaczyć, czy nie odniosłem żadnych obrażeń, mimo pewności że
nie – to zupełnie jak z biegiem w samochodzie, na światłach:
niby człowiek wie, że ma wrzuconą jedynkę, ale dla pewności
chce nacisnąć sprzęgło i raz jeszcze sprawdzić… Durny odruch.
38
Michał Laszuk
Wychylam się, zerkam w stronę byłego sklepu. Ciało, które leży
przy drzwiach nie wygląda na stare, nie widać nawet śladów
ugryzień. Może coś znajdę – podsuwa pomysł alter ego, pomysł
wcale niegłupi. Wychodzę z cienia, trzymając narzędzie mordu,
nie wiedzieć czemu, najmocniej jak się da, i cicho przebiegam
jezdnię. Już jestem w ogródku, już witam się z gąską, a nagle zza
rogu wychodzi dwóch uzbrojonych facetów. Rzucam się szczupakiem w stronę ściany i, przytulam się, to jest dobre słowo, do
umarlaka opartego o ścianę spożywczego. O radości, jest ode
mnie grubszy. Ukryty za truchłem, jedną ręką zasłaniając nos
i usta, obserwuję zza truposza dwójkę bandytów. Ani drgnę.
– Nosz, urwał,uciekł! – Warknął ten wyższy. Towarzysz wzruszył tylko ramionami. – pieprzony, urwał, cwel. Ma farta, urwał.
– Obaj zawrócili, przy akompaniamencie kolejnych przekleństw
tego większego. Przełykam ślinę i natychmiast odsuwam się od
martwiaka. W tym bezruchu, w którym trwałem dobre kilkanaście sekund, zdążyło na mnie spocząć kilkanaście much…
Tłustych, wielkich, obrzydliwych bydlaków. Otrzepuję się
i zaczynam przeszukiwanie zwłok. Nie zasłaniam ust, potrzebuję obu rąk by szybko dokonać grabieży. Chce mi się wymiotować, ale siłą woli powstrzymuję torsje. Po raz kolejny pytam
sam siebie, czemu akurat dzisiaj nie mogę opanować tych
odruchów. Okradałem dziesiątki martwych, nawet raz zdołałem wykraść żywemu obywatelowi trzy puszki z konserwami
i butelkę z wodą. Nie czułem wtedy wstydu, nie miałem wyrzutów sumienia. Byłem dumny, że udało mi się coś takiego zrobić,
unikając rozwiązania siłowego.
W martwym ciele znajduję jedynie paczkę papierosów
i pierścień, który zdjąłem z pulchnego palca. Wracam myślami
do tego idioty, którego okradłem. W tym mieście nie można
zakładać, że za zamkniętymi i zaryglowanymi drzwiami jest się
bezpiecznym. Tutaj nigdy nie zaznasz spokoju. Wilki zawsze
wytropią słabą ofiarę, prędzej czy później. Wilki, albo coś
39
Wyjście z cienia
innego. Nie wiesz co czyha na ciebie w mroku. Dawno nauczyłem się, że wszystko co żywe, chce mnie tutaj zabić, a szczególnie inny człowiek. Czasem można nawet odnieść wrażenie, że
to miasto samo z siebie pozbywa się najsłabszych ogniw.
Wstaję i ponownie, kryjąc się w cieniach wraków samochodów, przechodzę przez jezdnię. Kieruję kroki w stronę blokowisk za małym marketem. Zadaszone przejście pomiędzy
starym mięsnym a „Lewiatanem” wali zgnilizną, że aż oczy
łzawią. W rogu dostrzegam obrazek przerażający, a zarazem
wzruszający. Martwy, ogromny i wychudzony pies a przy nim
maleńki szczeniak. Maluch leży, przytulony do pyska wielkoluda, psiska prawie całkowicie obdartego ze skóry, z ziejącą
raną odstrzałową w boku, i nagle mnie dostrzega. Szczeniak
błyskawicznie się podnosi i zaczyna warczeć. Taki młody,
a już zdolny zabić – myślę. Mały ostrożnie podchodzi, ale
moja błyskawiczna szarża, zatrzymana w połowie drogi, skutecznie wystrasza czworonoga. Z podkulonym ogonem wraca
do truchła rodzica, ale nie przestaje złowrogo pomrukiwać.
Rozkładam ręce szeroko, bym wydawał się większy, i zaczynam
warczeć na szczeniaka. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że
jest ślepy. Ma prawie kompletnie sklejone oczy. Zwierz daje za
wygraną a ja ruszam w stronę blokowisk, niknąc w kolejnym
cieniu, jak mysz.
W tym regionie czuję się dobrze. Jest wystarczająco ciemno,
by w razie potrzeby ukryć się przed wścibskimi oczami. Z
drugiej strony, jeśli przypadkiem narobię hałasu, dźwięk
odbije się echem od ścian budynków i będę mógł się pożegnać z tą błogą ciszą. Wiatr zaczyna lekko podmuchiwać, targając kosmykiem włosów, który wydostał się spod kominiarki.
Ubrałem się ciepło, i właśnie teraz odczuwam tego efekty.
Rozglądam się dookoła. Cisza. Tym razem mi odpowiadała.
Czuję się bezpieczny, spokojny. Tym bardziej, że chmury zasłoniły rozświetlony jak na złość księżyc. Przeskakuję wyrwaną
40
Michał Laszuk
płytę w chodniku i siadam na barierce przy wejściu do pierwszej klatki schodowej. Zdejmuję czapkę i kominiarkę. Daję
nocnej bryzie obmyć twarz z potu. Poruszam głową, czując jak
strzelają mi kręgi szyjne. Chwilo trwaj, jesteś taka piękna… –
Myślę, chcąc nie chcąc, na głos. Gdy opuszczam głowę, zamieram, sparaliżowany ze strachu. Zza winkla powoli wyłania się
jakaś sylwetka, ale taka…nienaturalna. Podskakuję z przerażenia. Jasne ślepia ciągle wpatrują się we mnie. Mam wrażenie, że tak naprawdę spoglądają one przeze mnie, dziurawiąc
wzrokiem nie tylko ciało, ale i duszę. Zakładam pośpiesznie
nakrycia głowy. Wstaję. Chcę skręcić, pognać wzdłuż blokowisk, już nie schowany w cieniu tych strasznych zabudowań.
Zamykam oczy i otwieram ponownie. Dziwaczna sylwetka
znika. W oddali widzę wolno drepczącą trójkę dzikich psów,
każdy trzyma głowę nisko, wszystkie starają się wyczuć choć
odrobinę pożywienia. Szybko odwracam wzrok. Znerwicowany
do granic możliwości, skręcam w lewo, w stronę w którą
szedłem wcześniej. Zza ściany, trzy metry ode mnie wychyla
się kolejna sylwetka, tym razem gwałtowniej. Nie wiem jakim
cudem nie krzyknąłem, ale upadając z przerażenia, zrzucam
stojący obok śmietnik. Rozlega się straszliwy brzęk tłuczonego szkła i upadających puszek. Z przerażeniem patrzę to
na straszliwą zjawę to na psy. Te drugie jednak w ogóle nie
reagują. Nawet nie drgnęły, a przecież idą oddalone ode mnie
o niecałe sto metrów, a nawet z połowy kilometra zdołałyby
usłyszeć trzask rozbijających się masowo butelek. Przez kombinezon czuję, że mam gęsią skórkę. Dopiero teraz zauważam,
że tutaj, przy trójpasmówce panuje jakaś dziwna aura. Moje
uszy nie rejestrują żadnych dźwięków. ŻADNYCH! Skupiam
się, zamykam oczy, nic. Zjawa ciągle na mnie patrzy, ale jakby
inaczej. Nagle zaczyna się chować za ścianą, nie spuszczając ze
mnie wzroku. Wstaję i, nie wiem czemu, podbiegam do miejsca,
skąd się to coś wyłoniło i…nic. To cień! Po prostu, kurwa, cień!
41
Wyjście z cienia
– Wrzeszczy jak opętany, przestraszony do granic możliwości
wewnętrzny Artur. Przełykam ślinę i ruszam naprzód. Włosy
jeżą się jak cholera, ale nadal maszeruję, czując na sobie wzrok
nie jednej, ale kilku albo nawet kilkunastu par oczu. Staram się
ignorować ten fakt możliwie jak najbardziej, choć w głębi serca
prawie płaczę ze strachu. Czemu to tu jest, czemu to miejsce
jest nawiedzone? Oddycham głęboko, staram się uspokoić, ale
wrażenie że z każdą chwilą te zjawy się do mnie zbliżają, nie
pozwala się rozluźnić. Zaczynam biec. W pewnym momencie
zatrzymuję się i odwracam na pięcie. Nogi prawie się pode mną
załamują. Naprzeciwko, dwa lub trzy metry ode mnie, wynurzają się z mroku. Jeden, drugi, kolejny, a wszystkie po prostu
patrzą. Nie jest to wzrok przyjazny, ale na pewno nie wrogi.
Czuję bijącą od tych istot… ciekawość, zaledwie ciekawość.
Spoglądają mi głęboko w oczy jakby pytając: Co tu robisz?
Czego tu szukasz? Ja milczę, bo język kompletnie zaplątał się
w gardle ze strachu.
Nagle moja lewa ręka porusza się bez mojej zgody, wyciągam
ją przed siebie i robię kilka kroków w przód. Dreszcze przechodzą całe moje ciało. Czuję, że prawie dotykam zjaw. One zaś się
nie ruszają, nadal tylko patrzą. Wreszcie macham wyprostowaną
ręką, rozmazując cienie. Stoję sparaliżowany, jakby ktoś potraktował mnie Taser’em. Dzwoniąc zębami ze strachu, powoli się
rozglądam. Zniknęły. Olśniło mnie. Nagle zdaję sobie sprawę, że
wreszcie słyszę wiatr, słyszę własny oddech, bicie serca. Opadam
na kolana, dając wreszcie odpocząć roztrzęsionym nogom.
Zdejmuję czapkę, kominiarkę, i sięgam po małą buteleczkę
wypełnioną wodą, spoczywającą cały ten czas w kieszeni w kombinezonie. Bez zastanowienia wylewam małą część na wyciągniętą dłoń i obmywam sobie w twarz. Zimna woda przywraca
trzeźwość myśli. Drgawki dolnych kończyn ustępują. Powoli
dochodzę do siebie, ale nadal nie jestem w stanie pojąć, co właściwie się stało. Rozglądam się. Jestem zaraz przy skrzyżowaniu
42
Michał Laszuk
Wyszogrodzkiej z Filtrową. Zakręcam butelkę, chowam i wstaję
chwiejąc się jak pijany. Odczucia są także bardzo podobne.
Niewielki, acz wyczuwalny ból pulsuje nieznośnie w głowie. Już
mam wejść do cienia, gdy wraca myśl o zjawach. Gęsia skórka,
znowu. Wchodzę z zamkniętymi oczami. Nic takiego nie czuję.
Znów bezpieczny, z mojej doskonałej kryjówce.
Przykucnąwszy, trzymając się lewą ręką zimnej ściany
budynku wychylam się na ulicę. Wyszogrodzka sprawia wrażenie spokojnej, ale to tylko pozory. Odnoszę wrażenie, że
bandyci i dzikie psy to najlepsze co może mnie spotkać w tych
okolicach Płocka. W mroku czai się coś jeszcze, i to czuć.
Siadam, opierając się plecami o brudną ścianę budynku.
Zginam lewą nogę i opieram na niej siekierę. Odchylam głowę
do tyłu, kontemplując bezkres czystego, granatowego nieba.
Gdzie ja właściwie idę? – zadaję sobie bardzo konkretne
pytanie. Pierwszy, najważniejszy cel mojego planu został zrealizowałem: wydostać się z „wodociągów”. Ta okolica będzie ogołocona z zapasów za dzień lub dwa. Muszę poszukać lepszego
miejsca, z dala od bandytów.
W myślach odtwarzam plan Płocka, zamykam oczy, by lepiej
móc to sobie wyobrazić. Do godziny ósmej muszę znaleźć cokolwiek do jedzenia i może jakieś bezpieczne miejsce, możliwie
nie zniszczone do końca. Trzeba uciec od „wielkiego miasta”…
Najlepiej przejść albo przepłynąć na drugi brzeg Wisły, ewentualnie trzymając się rzeki kierować się na Warszawę. Nawet nie
wiesz co w stolicy znajdziesz – odezwał się ten drugi Artur. Ma
w sumie rację. A może katastrofa w Orlenie to nic innego jak
efekt bombardowania kraju? Na długo przed wybuchem świat
zaczynał szaleć. Te wszystkie bomby w Stanach, zamachy na
głowy największych państw… Czyżby komuś puściły nerwy,
czyżby ktoś znudził się udawaniem, że nic się nie dzieje, że
wszystko jest okej? Zresztą, pal diabli, co mnie to teraz obchodzi? Zdany na siebie na tym zadupiu, jedyne co powinno mnie
43
Wyjście z cienia
interesować, to jak przeżyć kolejny dzień, i koniec. Rozmyślania
tego typu zostawiam na potem.
***
Noc jest naprawdę ładna, nawet wśród zgliszczy, wśród
woni spalenizny i odoru trupów, którymi były, są, i raczej będą
usłane ulice. Ja mam tylko nadzieję, że nie będę tak często
oglądam tych obrazków.
Asfalt mieni się szkarłatną barwą zaschniętej krwi. A to
wszystko przykryte żałobną szarością, mrokiem tajemnicy
o tym, co stało się 24 marca 2014 roku. Teraz jednak nikogo to
już nie obchodzi. Wyciszone tragedią miasto krzyczy głosem
zaledwie kilku tysięcy ludzi, błagających o ratunek z tego wielkiego cmentarzyska.
– Wstajemy. – Mówię sam do siebie. Gdy jesteś zdany tylko
na siebie i braknie ci towarzystwa, prędzej czy później dostrzegasz, że rozmowa ze sobą samym nie jest wcale taką złą opcją.
W następnym tygodniu, może trochę później, trzeba będzie
uciekać, lecz na razie wystarczy kryjówka i prowiant, nic więcej.
Nie ma po co się bardziej obciążać. Obładowany balastem, spowolnię tylko prędkość marszu, a i hałas będzie łatwiej zrobić.
Ściągnę na siebie uwagę dzikich psów, drapieżnego ptactwa,
albo co gorsza, innych ludzi.
Rozglądam się po okolicy i, nie dostrzegłszy żadnego zagrożenia, przebiegam ulicę. Już mam schować się za ogrodzeniem pierwszej z brzegu ruiny, gdy przystaję na chwilę. Gdy
obserwuję ulicę dostrzegam jakąś zmianę. Spoglądam jeszcze
raz i nie mylę się. Trupa, którego przeszukiwałem, już nie ma.
Wydało mi się to po prostu ciekawe. Może ktoś w sklepie mieszkał i postanowił wtoczyć martwego faceta w celu przeszukania? Może ten ktoś liczy, że coś przeoczyłem. Cóż, innym razem,
kolego. Zostawiam tę myśl i ruszam powoli w stronę najbliższego zakrętu, opierając tępą stronę ostrza siekiery na barku.
Narzędzie mordu przyjemnie ciąży na ramieniu. Dzięki niemu
44
Michał Laszuk
nie czuję się bezbronny, choć z drugiej strony wolałbym nawet
tamten fikuśny łuk, którym mierzył do mnie tamten facet niedawno. Broń dystansowa dałaby mi niemałą przewagę, szczególnie, że umiałbym z niej korzystać.
Muszę się przedrzeć przez zastawioną dwoma pojazdami
boczną uliczkę. Kładę moją broń na masce jednego z nich,
uważając zarazem, by nie powstał przy tym nawet najcichszy
dźwięk. Blask księżyca fantastycznie odbija się od ostrza, ukazując liczne zadrapania i ślady cięć. Powiedzmy, że już nie raz
musiałem uciec się do rozwiązania siłowego.
Wodzę wzrokiem naokoło, i upewniwszy się, że jak na razie
zagrożenia nie widać, przechodzę dwa kroki w prawo i siadam
delikatnie na bagażniku. Auto przysiada porządnie, wypuszczając z sykiem ostatki powietrza z dziurawych już i tak opon.
Plastikowy kołpak z prawie niesłyszalnym trzaskiem, opada na
asfalt. Odpychając się rękoma od pordzewiałej blachy, przesuwam się po samochodzie.
Biorę już siekierę z maski, gdy w odległości około pięćdziesięciu metrów, z otwartej studzienki kanalizacyjnej wyłazi
na powierzchnię duże cielsko. Skulony w cieniu samochodu,
mając nadzieję, że oszukam każdy zmysł tajemniczego nocnego
zwierza, obserwuję. Palce same zaczynają nerwowo stukać
o uchwyt broni. Widzę cztery odnóża, nie wykluczone, że umięśnione jak diabli, utrzymujące masywne cielsko. Po ustaleniu,
która część to głowa, a która ta druga, spostrzegam, że nieco
spłaszczony pysk, przypomina mordę buldoga, albo rottweilera, jeden pies… Zachowuję spokój, gdy monstrum ryczy
głośno i przeciągle, przypominając wyjące do księżyca psisko.
Najlepszy przyjaciel człowieka musiał nieźle zmutować w tych
kanałach. Korzystając z tego, że obiekt moich obserwacji nie
patrzy w moją stronę, nerwowo spoglądam naokoło, szukając
czegoś, czegokolwiek, co pozwoliłoby mi uniknąć nierównego
starcia. Gdy rzucam okiem na zabudowania obok, wydaje mi
45
Wyjście z cienia
się, że rejestruję ruch w oknie. Zerkam jeszcze raz, jednak to
tylko stara firanka, a raczej to, co z niej pozostało, powiewa na
wietrze wpadającym przez wybite okno. Widzę jednak wejście,
co prawda zamknięte, ale to daje nadzieje na wybrnięcie z tej
niewygodnej sytuacji. Dopiero teraz czuję, jak bardzo kombinezon klei mi się do spoconych pleców, a serce wali jak opętane.
Robię ostrożny krok w prawo, ku zabudowaniom. W tym
momencie potwór przestaje wyć, stawia uszy na baczność
i patrzy w moją stronę. Nie patrzy na mnie, ale przeze mnie.
Bydle zorientowało się, że coś tu jest. Gdzieś tutaj przybrnęła
jego kolacja, a raczej śniadanie, mając na uwadze, że mamy
już prawdopodobnie godzinę piątą. Pies-gigant rusza w moją
stronę, wielkie łebsko trzymając nisko. Węszy, ale i tak ciągle
czuję jego wzrok na sobie. W pewnym momencie nie wytrzymuję i rzucam się do ucieczki. Monstrum, zdziwione, a może
nawet przestraszone nagłym ruchem, przez ułamek sekundy
tylko patrzy na umykającą ofiarę, by zaraz ruszyć w pościg za
ruchomym celem. Gdy dopadam do wejścia starego domu
jednorodzinnego, słyszę tylko przepełniony żądzą mordu
szczek gdzieś w oddali. Szarpię się z zamkiem i, zrezygnowany
a zarazem zrozpaczony, podejmuję próbę wywarzenia drzwi.
O radości, puściły. Wchodzę pędem, wyrzucając wyrwane
z zawiasów te kilka desek, próbując odwrócić uwagę mojego
czworonożnego nemezis. To nic nie daje. Biegnę na piętro,
dysząc jak parowóz. Słyszę, jak parter wypełnia się dźwiękami człapania kilkudziesięcio-kilowej żywej masy mięśni,
maszyny do zabijania. Biegnę przez korytarz i nagle prawie
dostaję zawału, widząc jak zza ściany wyłania się jakaś wysoka
ludzka sylwetka, trzymająca coś co przypomina strzelbę, do
tego wycelowaną we mnie. Rzucam się pod ścianę, zakrywając
głowę jedną ręką. Otoczony przez dwa najgroźniejsze drapieżniki w Płocku, modlę się o cud. Czuję i ludzki pot (mój także)
i ohydny odór nieproszonego gościa z kanalizacji. Obaj są ode
46
Michał Laszuk
mnie maksymalnie cztery metry. Naraz, kątem oka widzę rzygające ogniem i ołowiem obie lufy dwururki i masakrowany
odłamkami łeb potwora. Dźwięk rykoszetującego o ściany
śrutu rezonuje przez całe mieszkanie, oznajmiając wszystkiemu co żywe w promieniu kilometra, że tu coś się dzieje. Gdy
wielkie cielsko uderza z łoskotem o podłogę, kurz wzlatuje
wszędzie naokoło, poderwany ze swego prawie wiecznego snu.
Wpadający przez okno księżyc, ukazuje makabryczny widok
zdeformowanego do cna (głównie zza sprawą starcia z morderczą bronią) pyska monstrum. Zerkam na uzbrojonego mężczyznę. Ten, celując znowu we mnie, zagina lufę i wsuwa kolejne
naboje, na litość Boską!
– Liczę do trzech. – Oznajmia tylko. Tyle jednak mi wystarczy.
Jak żaba, skaczę ku schodom, by jak najszybciej zniknąć z oczu
facetowi. Odzyskuję równowagę i, obróciwszy się na dziurawej ścianie, wybiegam z domu, co koń wyskoczył. Pęd z jakim
opuszczam budynek, pozwala mi na kolejny obrót na wystającej, blaszanej rynnie, skok na stertę drewna i szybki przelot nad
zardzewiałą siatką, a wszystko to w błyskawicznym tempie, jak
zawodowy freerunner. W momencie spotkania nóg z gruntem,
upuszczam siekierę i cudem nie skręcam kostki, koszmarnie
lądując. Mocno mną szarpnęło, cholera. Noga narzeka, pulsując koszmarnym bólem, ale to bardziej ze zmęczenia, aniżeli
z powodu urazu. Rozglądam się. Widzę ogromne płaty odpadniętego tynku od szarej, zrujnowanej, cudem trzymającej się
„na nogach” przybudówki do domu jednorodzinnego. Obok
blado-niebieskie światło księżyca wydobywa z mroku masę
zardzewiałych gratów, otoczonych zewsząd zeschniętą na
amen, ciemną trawą. Następnie mój wzrok przykuwa odróżniająca się od reszty żelastwa hulajnoga. Stoi oparta kierownicą
o pozostałości niegdyś drewnianego, teraz prawie doszczętnie
spalonego płotu. Gdy podchodzę, okazuje się, że wehikuł jest,
ku mojemu zdziwieniu, w stanie użytkowym. Ktoś go porzucił?
47
Wyjście z cienia
Nie wydaje mi się. Poruszanie się takim czymś nie byłoby głupie,
jednak gdy poruszam „pojazdem”, koła skrzypią niemiłosiernie, aż przytykam uszy. Wsłuchuję się po raz kolejny w odgłosy
nocy. Cisza. Nic nie dociera do moich uszu, i tym razem mi to
odpowiada. Już mam siadać, gdy nagle blaszane wejście do
garażu w przybudówce lekko się uchyla. Momentalnie dłonie
zaciskają się na siekierze. Z ciemności wyłania się szczur,
jeden z najczęstszych widoków w mojej kochanej mieścinie.
Normalnie sam by nie wyszedł, nie bez „rodzinki”, ale wygłodniałe zwierzęta chwytają każdą szansę na zdobycie pokarmu.
Nieco większy niż normalny gryzoń piwniczny, bydlak skacze
na mnie z odległości metra, lecz ja szybkim cięciem trafiam
w futrzaste cielsko. Zwłoki malucha odbijają się od budynku,
zrywając kolejny płat tynku i pozostawiając na ścianie krwawą
posokę.
Gnany ciekawością od razu rzucam się do jego byłej kryjówki. Szybko podnoszę nieco wejście do garażu, wpraszając do małej izby światło z pełnego, białego dysku na niebie.
Lewą ręką zasłaniam usta, dusząc kaszel. Zastaje stary, zielonkawy fotel, kilka rowerów, mały warsztat i zalegający
wszystko wszechobecny kurz. Podchodzę do małego stolika
pełnego różnych akcesoriów dla jakiegoś amatora-mechanika.
Kilkanaście starych gazet dla majsterkowiczów, kilka narzędzi,
w tym stary jak świat, ale wcale ostry nóż i kilka paczek zapalniczek. Nagle brzuch zaczyna irytująco burczeć. Już mam sięgać
do wewnętrznych kieszeni kombinezonu po twarde jak beton,
spłaszczone bułki, gdy nagle mnie olśniewa. Spoglądam na
nowe zdobycze, wyglądam na dwór i długo nie myśląc zanoszę
truchło zabitego szczura do mojej nowej kryjówki. Dawno nie
robiłem grilla…prosiaczkowi, drugie sama zaczęła jeść.
48
Radosław Lewandowski
opowiadanie dodatkowe
Pieczęć na Niebie
Radosław Lewandowski
O
kręt zwiadowczy sunął w niemal absolutnej ciszy przez
międzygalaktyczną czarną pustkę. Szary, pochłaniający promieniowanie kadłub statku był całkowicie niewidoczny dla ewentualnych obserwatorów. Submetalowe
poszycie miało charakterystykę energetyczną identyczną
z otoczeniem, co znacznie utrudniało namierzenie, nawet
przy wykorzystaniu zaawansowanych technologicznie skanów
aktywnych. Okręt wyłonił się z piątego wymiaru i zmaterializował w widzialnej rzeczywistości czterdzieści osiem godzin
pokładowych temu, lecz poza początkową fazą przejścia,
wszystko inne poszło nie tak. Głębokie szramy i rozdarcia poszycia naprędce załatano, ale tak duże odkształcenia kadłuba
można było naprawić jedynie w którejś ze stacji orbitalnych.
Wszystko zdawało się być pod kontrolą, gdy załoga Szarokota,
chcąc zbadać anomalię, podjęła decyzję o wyjściu z warpa.
Przedmiotem ich zainteresowania była samotna gwiazda typu
C, dryfująca po bezmiarze pustki międzygalaktycznej, w której
materia jest zjawiskiem niezwykle rzadkim, nie mówiąc już
o planetach czy właśnie gwiazdach. Na przestrzeni ponad
dwóch i pół miliona lat świetlnych, jakie dzieliły Drogę Mleczną
od Galaktyki Andromedy, celu podróży Szarokota, statystycznie występował jeden atom na metr sześcienny powierzchni.
Trudno się więc dziwić ziemskim naukowcom, iż uparli się, by
okręt zwiadowczy „zrobił sobie przerwę” w locie do G.A. właśnie
w tym miejscu. Wynurzenie było płynne i prawie niezauważalne
49
Pieczęć na Niebie
dla załogi, której członkowie mogli odczuć co najwyżej lekkie
zawroty głowy, związane z zakłóceniem funkcjonowania ludzkiego błędnika. Potem niebo spadło na ziemię, zawyły i rozbłysły wszystkie możliwe alarmy.
– Pani kapitan, obiekt na kursie kolizyjnym, obiekt, którego
tu nie powinno być! – Krzyk Shen Wei, która pełniła funkcję
pokładowego astrogatora, zabrzmiał tuż po uruchomieniu
alarmów zbliżeniowych.
– SI, zdążymy wyminąć to cholerstwo? – Budi wiedziała,
że wszelkie działania ludzkiej załogi są spóźnione. Ostatnią
nadzieję pokładała w pokładowej Sztucznej Inteligencji, która
w takich sytuacjach autonomicznie reagowała na zagrożenie.
– Nie zdążymy, ściąga nas jak magnes igłę, chyba że… – Głos
SI zamarł na chwilę, a potem Szarokotem wstrząsnął potężny
wybuch, wciskając załogę w grawifotele. Na sekundę przed eksplozją kokony z pola siłowego otoczyły ludzi szczelną osłoną, jednak
przeciążenie było tak silne, że nawet one nie poradziły sobie z pełną
absorpcją jego skutków. Członkowie załogi nie mieli czasu, by zrozumieć i ogarnąć rozmiary katastrofy, gdy potężna siła bezwładu
zrobiła z ich wnętrzności plątaninę, w której serce, nerki i t płuca
niekoniecznie znajdowały się na swoich miejscach. Nanomedy,
które wszyscy mieli w swoich organizmach, próbowały coś tam
łatać, ale jedyne co mogły zrobić, to podtrzymać przez kilka godzin
funkcje życiowe mózgów swoich nosicieli. Tak naprawdę wszyscy
byli martwi. SI nie próżnowała i zaraz po anihilacji prawego silnika
fuzyjnego, co wyrzuciło statek poza niezwykle silne pole grawitacyjne asteroidy i uchroniło od czołowego zderzenia, wdrożyła
procedurę przesyłu jaźni członków załogi do będących na wyposażeniu każdego okrętu CDS-ów, czyli Cybernetycznych Duplikatów
Sensorycznych zwanych potocznie subami. Z tych cyborgów ludzie
często korzystali w warunkach niebezpiecznych dla delikatnych
powłok białkowych, albo zwyczajnie dla rozrywki. Warunkiem
koniecznym, by uruchomić owe syntbyty, było przesłanie ludzkich
50
Radosław Lewandowski
jaźni do cybernetycznych umysłów, ale nie na zasadzie wgrania
gotowej pamięci i wspomnień, oraz układu logicznego, lecz ustanowienia więzi pomiędzy leżącymi w grawikokonach operatorami,
czyli Domi, a subami. W związku z tym SI musiała za wszelką cenę
zachować przy życiu umysły członków załogi Szarokota. W medboksach leżało teraz dwanaście ciał, a raczej dwanaście nieforemnych brył białkowych, które aż kipiały od aktywności nanomedów.
W tym samym czasie SI łatała, naprawiała i przywracała kolejne
funkcje okrętu, który w znacznym stopniu zniszczył wybuch.
Sześćdziesiąt trzy godziny od zdarzenia na mostku statku zjawiło
się sześć subów członków załogi.
– SI, co zresztą? – Ling Mo, pełniący funkcję lekarza pokładowego zadał pytanie, którego bali się zadać inni, a raczej obawiali się tego, co usłyszą w odpowiedzi.
– Poruczniku Mo, stan załogi wynosi obecnie pięćdziesiąt
procent stanu wyjściowego. Wszyscy, których mózgi udało się
uratować, są na mostku…
Posępna cisza, jaka zapadła po tych słowach, była bardzo
wymowna. Załogi statków zwiadu z reguły latały w zbliżonym
składzie przez cały okres służby we Flocie. W tym celu już na
początku kariery niezwykle starannie selekcjonowano ich pod
kątem predyspozycji fizycznych i psychicznych. Byli niemalże jak
rodzina, a rzadkie przypadki niedopasowania niemal natychmiast
korygowano. Takie działanie uznawano za konieczne, zważywszy na długi czas trwania misji, w których brali udział.Budi rozejrzała się po twarzach CDS-ów, wiernie odwzorowujących cechy
fizyczne swoich Domi. Razem z nią na mostku przebywali: Hert –
łącznościowiec i spec od systemów maskowania, Ling Mo – lekarz
i oficer zaopatrzenia w jednej osobie, Stig – mechanik pokładowy
i programista, Shen Wei – astrogator i pilot, oraz Feri – specjalistka
od lingwistyki międzyrasowej i somatopsycholog wyprawy.
– A reszta? Kurt, Sonia, Kel, Leyla, Jll i PienSi, wszyscy nie żyją? –
w głosie Budi słychać było niemą prośbę o choćby iskierkę nadziei
51
Pieczęć na Niebie
– Niestety, zginęli śmiercią ostateczną. – Si wypowiedziała
te słowa ze smutkiem i rezygnacją. Sztuczna Inteligencja czuła
się członkiem tej załogi i jako samoświadomy sztuczny byt
posiadała wszelkie przymioty ludzkiego umysłu. – Zniszczenia
są tak wielkie, że w mojej ocenie jedynie w bazie mogą im
pomóc. Ciała poddałam pełnej hibernacji.
– Ale odtworzymy ich? – głos Ling Mo był aż gęsty od nadziei.
– Szanse oceniam na dziewięćdziesiąt sześć do dziewięćdziesięciu ośmiu procent.
Na mostku rozległy się oddechy ulgi, jakby stojące tam
suby od pewnego czasu wstrzymywały powietrze. CDS-y, dla
komfortu rezydujących w nich Domi, w pełni odwzorowywały wszystkie funkcje organizmu ludzkiego, choć spokojnie
mogły obejść się bez pożywienia, snu czy powietrza, a energię
potrafiły czerpać z dowolnego źródła, choćby zbierając nadwyżkę powstałą w wyniku zderzeń atomów otaczających ich
gazów.
– Odłóżmy te sprawy na później, skupmy się na tym, co się
stało z Szarokotem i czy możemy kontynuować misję. – Widząc,
co się dzieje, Feri postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, ale
szóstka ludzi na pokładzie, czy raczej ich subów, już doszła do
siebie. Na rozpamiętywanie przyjdzie czas potem, zdawały się
mówić ich oczy.
– SI, raport – w głosie Budi znowu pobrzmiewały stalowe nuty.
– Po wyjściu z warpa wpadliśmy na obiekt, którego nie
miało prawa być w okolicy gwiazdy będącej celem pośrednim
naszego zwiadu. Obszar międzygalaktyczny to prawie absolutna próżnia, nie jakaś systemowa graciarnia, a jednak… – SI
zrobiła krótką przerwę, jakby sprawdzając obliczenia.
– Masa obiektu, o który się nieomal otarliśmy, to ponad
dwadzieścia procent masy naszego Słońca. Delikatnie mówiąc,
nie jest to standardem przy średnicy obiektu wynoszącej dwa
kilometry. Struktura nietypowa, wskazująca…
52
Radosław Lewandowski
– Co rozumiesz pod pojęciem nietypowa? – Shen Wei weszła
SI w słowo.
– Spokojnie, Shi, daj jej skończyć, potem będzie czas na
pytania – Feri posłała astrogatorowi wyprawy uspokajający
uśmiech.
– Obiekt znajdujący się trzydzieści milionów kilometrów
za naszą rufą zdaje się zwykłą asteroidą, ale równie dobrze
ja mogę być pączkiem róży. – Czasem porównania, które
stosowała SI, „zwalały” słuchających z nóg. – Poza dużą
masą skanery wykazują prawie półkilometrową w najcieńszych miejscach warstwę zwykłych skał, pod którą jednak
widać kulistą sferę o średnicy siedmiuset dwóch metrów.
Jest to niewątpliwie sztuczna konstrukcja i samo to jest
nietypowe, ale mam coś jeszcze. Analiza spektrograficzna
materiału, z którego ją zrobiono, wskazuje, że ma on nie
tylko wielką gęstość, ale również swój rodowód w układzie
naszej starej Sol.
Po tych słowach SI na mostku Szarokota zapadła kilkusekundowa cisza. Potem rozpętała się burza.
Po krótkiej, ale zażartej dyskusji jednogłośnie podjęto
decyzję o wysłaniu na rekonesans zwiadowczego Szpona
– jedyną jednostkę wydzieloną znajdującą się na wyposażeniu tak małego statku zwiadowczego, jakim był Szarokot.
Wymagało to jednak zamontowania na nim potężnych akceleratorów pola, by zrównoważyć ogromną siłę grawitacji.
Zaczęto przygotowania, które w znacznym stopniu utrudniały
niedawne zniszczenia, ale determinacja i ciekawość działały
niczym dopalacze. Sen nie wchodził w rachubę.
Okręt zwiadu pchany siłą inercji oddalał się od obiektu,
nazwanego nie wiedzieć czemu Szczekaczem (autorski pomysł
Budi), z prędkością stu kilometrów na sekundę, do momentu
gdy drugiego dnia uruchomiono ostatni ocalały silnik fuzyjny.
Pełne wyhamowanie zajęło kolejne godziny i gdy Szarokot
53
Pieczęć na Niebie
zawisł w końcu nieruchomo w próżni, dzieliła go od Szczekacza
spora odległość, oczywiście w mikroskali.
– Czas podejścia do obiektu, dwie godziny. – Głos sztucznej inteligencji czwartego poziomu wbił się klinem w dyskusje
toczące się na mostku. – O ile wykorzystamy pełną moc silnika,
czego nie zalecam. Przy pięćdziesięciu procentach cztery
godziny pokładowe.
– Nie przynudzaj, przecież wiemy. – Niewysoki ciemnowłosy
MECH machnął lekceważąco ręką, wracając do przerwanej
rozmowy.
W centralnym pomieszczeniu Szarokota zgromadziła się
cała sześcioosobowa załoga, a od kilkunastu godzin pokładowych temat tajemniczej ziemsko-nieziemskiej asteroidy był
głównym motywem każdej dyskusji i jeśli jej nie zaczynał, to na
pewno kończył.
– Ale analiza spektrometryczna wyraźnie wskazuje, że obiekt
pochodzi z Układu Słonecznego. – Hert, specjalista od łączności i systemów maskowania jednostki, nie wiadomo który już
raz powtarzał to zdanie niczym starożytną mantrę. Wyglądał
podobnie jak MECH, zresztą cała załoga była do siebie uderzająco podobna. Proces unifikacji genotypów w ludzkim społeczeństwie zakończył się jakieś pięćset lat temu, produkując
jednolitą dla całego gatunku formę zewnętrzną. Wszyscy, czy
to kobiety, czy mężczyźni, byli stosunkowo niewysocy, ciemnowłosi, o lekko żółtej cerze i czarnych lub brązowych oczach.
Oczywiście istniały między nimi pewne drobne fizjonomiczne
różnice, ale historyczna mnogość ras i kolorów skóry dawno
już przeszły do lamusa. Dedykowane CDS-y wiernie odwzorowywały wygląd swoich Domi.
– Ile razy mam ci powtarzać, że pokonanie takiej odległości od naszego układu przez statek z tradycyjnym napędem
fuzyjnym jest niemożliwe? – Budi potrząsnęła głową z dezaprobatą. Jej sub jako jedyny na pokładzie miał trochę dłuższe
54
Radosław Lewandowski
włosy i teraz rozsypały się one wokół twarzy, tworząc delikatną
ciemną mgiełkę. Poprawiła je odruchowo, odwracając się
w stronę e-ekranów jednostki.
– Niemożliwe jest, żeby obca forma życia, i to pochodząca
prawdopodobnie z innej galaktyki, używała do budowy swoich
okrętów surowców z układu starej Sol. Zawsze, powtarzam
zawsze, występują pewne chociażby drobne odstępstwa
w budowie atomów uwarunkowane specyfiką danego regionu.
Tu mamy zgodność na poziomie stu procent! – Hert nie wydawał
się przekonany słowami dowódcy. – Z budową atomów jest tak
jak ze wzorem siatkówki lub strukturą DNA: jest niby taka sama,
zgodna z ogólnie obowiązującymi prawami biologii i fizyki, ale
dla każdego układu inna. Przecież wiecie to równie dobrze jak
ja. Po co ta gadka?
– To, że coś się nigdy dotąd nie zdarzyło, nie znaczy, że jest
niemożliwe. – Najstarszy w załodze Ling Mo jak zwykle wziął
stronę Herta. – Przekonamy się za kilka godzin, z czym mamy
do czynienia.
– Za trzy godziny i pięćdziesiąt dwie minuty pokładowe –
spokojny głos SI, wydobywający się zewsząd i znikąd jednocześnie, podziałał jak zapalnik pulsacyjnej miny.
– Mam już dosyć tej wścibskiej zimnej mendy. – Stig, MECH
pokładowy, trzasnął pięścią w pulpit z pola siłowego, które delikatnie ugięło się pod tym naciskiem, rozpraszając energię kinetyczną uderzenia. – Czuję się na każdym kroku inwigilowany,
nawet w kabinie absorbcyjnej! Budi, wyłączmy to cholerstwo
albo przynajmniej zdezaktywujmy jego moduły głosowe.
Wyglądał na wściekłego, ale wszyscy wiedzieli, że kocha
swój statek i jego SI miłością bezgraniczną.
– Czepiasz się, Stig, bo przegrywasz ze mną w Suk-Pota. – SI
nie pozostawała dłużna w tego typu dyskusjach. Miała ogromną
moc obliczeniową. A dzięki samoświadomości zyskała poczucie humoru; potrafiła też być zjadliwa, gdy ktoś jej nadepnął
55
Pieczęć na Niebie
na wirtualny odcisk. SI czwartego poziomu służyły na okrętach
floty w randze co najmniej porucznika-pilota, z pełnym żołdem
i prawem do uzyskania po zakończeniu służby statusu obywatela Federacji – tym samym mogły „zasiadać” w organach
władzy publicznej i zarządach międzyplanetarnych korporacji.
– OK. Odpuszczam, kochanie, ale sami widzicie, jakie to
ciężkie. Detektory masy przy tym wariują. – Stig zrobił minę,
jakby sam nie wierzył w to, co mówi. – Z zewnątrz, w najgrubszym miejscu prawie kilometrowa warstwa skał, ale środek
jest pusty, a raczej wydrążony, co widać na skenach. Albo
zagęszczony metal użyty do wzmocnienia tej kulistej sfery jest
nasz, albo odeślijcie mnie na jakąś starą śmieciarkę, bo na nic
wam się nie przyda skretyniały MECH na okręcie Floty.
– Stig, ty nie tyle skretyniałeś, co zdziecinniałeś, i wierzysz
w bajki rodem z wirtualu. – Shen Wei popatrzyła na niego
gniewnie. Była astrogatorem pierwszej klasy i kto jak kto, ale
ona doskonale wiedziała, że żaden stary ziemski statek nie
mógł przebyć tak olbrzymiej odległości, nawet zakładając, że
wyruszył w latach pięćdziesiątych dwudziestego pierwszego
wieku. Nie mówiąc już o rozmiarach. Ludzie z tamtych czasów
nie budowali takich molochów. Napęd Higgsa wynaleziono
niedawno, bo w dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesiątym
siódmym roku, a z uwagi na ograniczenia w zakresie wielkości
przenoszonych obiektów, montowano go jedynie na stosunkowo niewielkich okrętach zwiadu. Szarokot został wysłany
z misją dotarcia do Galaktyki Andromedy w trzy tysiące piętnastym roku i miał wrócić z wyprawy w trzy tysiące siedemnastym, a więc po dwóch latach czasu standardowego. Dzięki
okiełznaniu niestabilnych singletów Higgsa, cząsteczek posiadających zdolność przemieszczania się między wymiarami,
ludzkość uzyskała możliwość przesunięcia do piątego wymiaru
obiektów o średnicy nieprzekraczającej trzystu metrów, bez
ryzyka anihilacji, co z kolei umożliwiło loty międzygwiezdne ze
56
Radosław Lewandowski
stratą czasu wynoszącą tº, czyli praktycznie praktycznie żadną,
jeśli nie liczyć czasochłonnego wchodzenia w warpa..
Tak naprawdę odległości przestały mieć znaczenie; gorzej
z frachtem, bo ograniczenie dotyczące wielkości było niepodważalne, wynikało z samej istoty teorii funkcjonowania
singletów i każdy większy obiekt natychmiast ulegał zniszczeniu. Sztab Floty postanowił przeprowadzić rekonesans
w tym kierunku, jednak zważywszy na unikatowe możliwości badań, które otworzyły się przed ludzkością, i na skutek
nacisków gremiów naukowych podjęto decyzję o „przystanku
w połowie drogi”. Milion dwieście lat świetlnych od Ziemi,
w obszarze niemal absolutnej próżni znajdował się obiekt
o roboczej nazwie Tango Zero, czyli gwiazda, która powstała
wewnątrz Drogi Mlecznej, ale miliardy lat temu została wyrzucona poza jej obręb na skutek działania potężnych sił odśrodkowych, związanych z ruchem wirowym galaktyki.
Jak się okazało, po dalekiej orbicie tego ciała niebieskiego
krążył Szczekacz, asteroida, która niemalże doprowadziła do
fiaska wyprawy, a jednocześnie zagadka rozpalająca wyobraźnię załogi niemal do czerwoności.– Przygotujcie Szpona
do rekonesansu. – Budi odwróciła się w stronę załogantów. – Mamytrochę czasu, sprawdźcie wszystko jeszcze raz.
Ograniczmy ryzyko do niezbędnego minimum. Jeśli coś pójdzie
nie tak, jesteśmy zdani tylko na siebie. – Wiedziała doskonale,
zresztą tak samo jak pozostali, że wiadomość z prośbą o pomoc
dotrze na Ziemię za około półtora miliona lat, więc odrobinę za
późno.
– Co ma pójść źle? – Feri, która była jedynym na pokładzie
psycholingwistą i somatopsychologiem, a weszła w skład
zwiadu, by łagodzić nieuniknione napięcia wśród załogi i ewentualnie podjąć w imieniu ludzkości pierwszą próbę nawiązania
kontaktów z pozagalaktyczną obcą formą inteligencji, wzruszyła lekceważąco ramionami.
57
Pieczęć na Niebie
– Prawdziwe niebezpieczeństwo może czyhać na nas
w Andromedzie, tutaj co miało pójść źle, to już poszło.
– Obyś miała rację, ale nie zamierzam ryzykować. – Budi
powtórzyła gest psycholingwistki. – Na trzydzieści minut przed
kontaktem chcę widzieć suby Stiga, Shen Wey i mój własny na
pokładzie Szpona w pełnej gotowości, a pozostałą trójkę na
stanowiskach alarmowych Szarokota.
– Hert, utrzymuj do odwołania pole osłony.
Nikt się nie sprzeciwiał; nie tylko dlatego, że Budi miała rację
i była dowódcą, ale potrafiła być naprawdę wredną suką, jeśli
ktoś zalazł jej za skórę.
Jedynie SI odezwała się dziwnie słodkim głosem:
– Pani kapitan, z uwagi na częściowe zniszczenia akceleratorów pola jestem w stanie wyciągnąć z nich maksymalnie siedemdziesiąt procent mocy, więcej dopiero po kolejnych, dosyć
czasochłonnych naprawach.
Budi zmełła w ustach jakieś przekleństwo i skinęła głową.
Dla jednych czas pędził niczym ślizgacz na dopalaczach, innym
wlókł się niemiłosiernie; w każdym razie na pół godziny przed
dotarciem do celu wszystko było gotowe. CDS-y siedziały
wygodnie w kokpicie Szpona. Ich cybernetyczne jaźnie łączyła
bezpośrednia więź z członkami załogi, leżącymi teraz bezpiecznie w medkokonach na Szarokocie, a raczej z tym, co z nich
zostało po kolizji. Łączność ta była szczególnego rodzaju. Na
obszarze średniej wielkości układu gwiezdnego odpowiednio wzmocnione fale mózgowe pokonywały przestrzeń bez
żadnych opóźnień i bez względu na to, czy pomiędzy Domi
a jego subem była pusta przestrzeń, czy nawet gwiazda. Wiązało
się to z mikrorozmiarami fal myślowych, które niczym hadrony
przemykały pomiędzy jądrami atomowymi a krążącymi wokół
nich elektronami.
Poza trójką ludzi na pokładzie Szpona znalazł się jeszcze
jeden pasażer. SI dysponowała własnym zestawem CDS-ów,
58
Radosław Lewandowski
które mogły być jej oczami i uszami poza kadłubem okrętu.
– Hert – odezwał się sub Budi głosem swojej Domi. – Testy
uzbrojenia i łączności w toku, SI pomocnicza Szpona uaktywniona, załoga gotowa do lotu.
– Zezwalam na start za dziesięć sekund. Pełna synchronizacja pola osłony i wyrzutni. – Głos tymczasowego kapitana
wibrował od wstrzymywanych emocji.
– Tak jak uzgodniliśmy, w żadnym przypadku nie podchodzicie Szarokotem do Szczekacza bliżej niż na odległość trzydziestu minut lotu. Jeśli Szpon będzie w niebezpieczeństwie,
pieprzyć złom i suby, w ciągu pięciu minut ma nas tu nie być,
zrozumiano!
– Tak jest pani kapitan.Obsada mostku obserwowała opływową, przypominającą wydłużoną kroplę sylwetkę Szpona
podchodzącego z gracją, na odwróconym ciągu, by zrównoważyć siły grawitacji, do asteroidy. Wiedzieli, że Szczakacz jest
wielki, ale dopiero teraz, na tle malutkiego myśliwca, dostrzegli
wyraźnie jego ogrom. Przekaz pochodził bezpośrednio z systemów optycznych CDS-ów, więc mieli wrażenie, że biorą bezpośredni udział w akcji.
– Na razie aktywność zerowa – odezwał się sub Stiga, który
na myśliwcu zajmował się monitorowaniem wskazań skanerów pokładowych. – Przyłożę mu delikatnie z działka; jeśli tam
coś jest, powinno zareagować na takie przywitanie.
Cienka, wiśniowoczerwona nić lasera na kilka sekund połączyła Szpona z obiektem, wzbudzając chmurę pyłu w miejscu,
w którym zetknęła się ze skałą.
– Reakcja obiektu chłodna, żeby nie powiedzieć żadna. –
Głos suba Shen Wei przerwał przeciągającą się, pełną oczekiwania ciszę. – Jeśli było tu jakieś życie, to miliardy lat temu.
Nawet najbardziej zaawansowane systemy wspomagania
cybernetycznego, choćby takie jak nasza SI, nie przetrwają
tak długo.
59
Pieczęć na Niebie
– Tego nie wiemy na pewno, pani porucznik Wei – swoje trzy
grosze musiała wtrącić do rozmowy główna SI Szarokota. –
Gdyby założyć dostęp do zapasowych podzespołów i sprawną
funkcję autoserwisowania…
– Wystarczy! – Budi zakończyła kolejną jałową dyskusję. –
Mamy na pokładzie Szpona świdry do pobierania próbek. Z danych
ze spektrometrów masowych wynika, że warstwa skał w najcieńszym miejscu ma sześćset dwadzieścia metrów. Przebicie się przez
nią zajmie osiem do dziesięciu minut, potem się zobaczy.
Obsada mostku w zasadzie nie miała nic do roboty, więc
teraz na wielkich e-ekranach obserwowano zmagania subów
zwiadowców. Już wcześniej na miejsce lądowania myśliwca
wybrano zagłębienie terenu, w którym warstwa skał była stosunkowo cienka, więc teraz pozostało jedynie wycięcie otworu
o długości ponad pół kilometra i średnicy dwóch metrów.
Przy użyciu plazmowych fazerów nie stanowiło to problemu,
a Szpon wyciągał wycięte fragmenty, używając do tego celu
chwytakowej macki pola siłowego…
– Gotowe – Stig otrzepał dłonie z pyłu, gdy ostatni kawałek
skały oderwał się od powierzchni asteroidy. – Mamy pod wiertłami metal, przystępujemy do drugiej fazy operacji.
– SI, podaj wiek metalu. – Prośba Stiga była rutynowa, jednak
odpowiedź Sztucznej Inteligencja zaskoczyła wszystkich.
– Według analizy, tolerancja do pięciu procent, materiał
liczy sobie cztery i pół miliarda lat.
– To niemożliwe – Budi jęknęła, jakby zobaczyła ducha
swojej prababki, Admirał Floty Soni Budi.
– Przy zmienionych metodach datowania wynik zbliżony.
– W głosie SI nie było cienia wątpliwości. – Kopuła liczy sobie
grubo ponad cztery miliardy lat standardowych.
– Niech ma i sto razy więcej, idziemy dalej. – Głos Stiga
podziałał niczym wyzwalacz starożytnej migawki: załoga
Szpona zabrała się do roboty.
60
Radosław Lewandowski
Nad otworem utworzono szczelną membranę z pola siłowego, a wiertła plazmowe zastąpiono o wiele precyzyjniejszymi
laserowymi. Niestety, nawet najsilniejsze wiązki nie zostawiały
choćby rysy na tym dziwnym tworzywie.
– SI, o co chodzi, co to za metal, którego nie możemy nawet
zadrasnąć? – Stig kopnął ze złością niewielką grudkę skały,
która przywarła do metalowego poszycia. Równe dobrze mógł
uderzać stopą w kadłub Szarokota. Bryłka ani drgnęła.
– Żelazo, poruczniku Stig. Zwykłe ziemskie żelazo, jednak
zagęszczone do tego stopnia, że orbity elektronów są wytyczone tuż nad powierzchnią jądra.
– Można zrobić coś takiego? Jak? – MECH pokręcił głową
z niedowierzaniem.
– Teoretycznie jest to możliwe, ale na naszym poziomie
rozwoju technologicznego – niewykonalne.
– Może kierunkowa atomowa pchła dałaby radę. – W głosie
Budi słychać było rodzącą się nadzieję. – Mamy ich na pokładzie kilka tysięcy na wypadek, gdybyśmy musieli postawić pole
minowe.
– Jedna nie, ale gdybyśmy ściany tej skalnej sztolni wzmocnili polem siłowym, aby energia nie uległa rozproszeniu, od góry
posadzili Szarokota z włączonymi osłonami, zatykając ten tygiel,
to sto piętnaście pcheł, jeśli dobrze liczę, powinno wypalić otwór
na tyle duży, by umożliwić nam dostanie się do środka.
– Sto piętnaście? A może od razu tysiąc? – Szhen Wei potrząsnęła głową, patrząc na suba SI jak na szaleńca. – Pięć wystarczy, by rozedrzeć dowolne słońce na strzępy, a ty proponujesz
dwadzieścia razy więcej.
– Dwadzieścia trzy, jeśli dobrze liczę; dwadzieścia miałoby
zbyt małą siłę uderzeniową.
– Nawet jeśli – Szi nie dawała za wygraną. – Nie będzie czego
zbierać po przejściu fali uderzeniowej o takiej mocy przez
wnętrze asteroidy.
61
Pieczęć na Niebie
– Wnioskowanie słuszne. – Sub zawierający szczątkowe
oprogramowanie SI zdawał się uśmiechać, wypowiadając te
słowa. – Według analiz modelowych przetrwają jedynie ściany
tej metalowej sfery.
– No to mamy pozamiatane. – Nuty rezygnacji w głosie Stiga
słyszeli chyba wszyscy. – Nie ma innego sposobu? Może zrzucić
cholerstwo na powierzchnię pobliskiej gwiazdy? Rozbije się
i zajrzymy do środka.
– Przy takiej gęstości materii i masie przeleci przez nią
niczym kula przez ściankę z waty. Nie mieliśmy wcześniej na to
czasu, ale sprawdziłem ruch ciał niebieskich w tym podwójnym
układzie i to nie maleńki Szczekacz krąży wokół obiektu Tango
Zero, ale właśnie gwiazda krąży wokół asteroidy. – SI nie pozostawiła suchej nitki na tym pomyśle.
I co jeszcze? – zdawały się pytać oczy subów.
– Jakieś propozycje? – Budi rozejrzała się po towarzyszach
bez większych nadziei na jakieś cudowne remedium.
– Nie jest to wprawdzie rozwiązanie, ale może przybliży nas
do niego. – Sub SI podrapał się po głowie niezwykle ludzkim
gestem. – Zbombardujmy Szczekacza bombami plazmowymi.
Skruszą wierzchnią warstwę skał i może znajdziemy jakieś
wejście do tego bunkra. Zakładam, że jego twórcy musieli jakoś
przedostawać się do środka.
Pomysł był niezły, a że nikt nie wpadł na nic lepszego, już
po godzinie, w pełnym sześcioosobowym składzie, załoga
Szarokota obserwowała z mostku skutki bombardowania.
Pociski uderzyły w asteroidę z niszczycielską siłą, zdzierając z jej jądra otulinę skalną, jakby to była miękka ziemia,
a nie lity, twardy kamień. Skała zdawała się parować niczym
woda w zetknięciu z temperaturami bliskimi tym, jakie panują
we wnętrzu gwiazd. Gdy było po wszystkim, kilka pocisków
implodujących poprawiło widoczność i oczom obserwatorów ukazała się matowa, idealnie okrągła kula, bez żadnych
62
Radosław Lewandowski
włazów, otworów wejściowych czy drzwi z napisem: „Proszę
pukać przed wejściem”. Tak musiał wyglądać Szczekacz przed
miliardami lat, nim potężna grawitacja nie obudowała go
kamiennym płaszczem.
– Co teraz? – Zawód w głosie Herta był bardzo wyraźny.
– Odkryliśmy przedwieczny artefakt, najstarszy dowód istnienia istot rozumnych, i nie możemy sprawdzić, co jest
w środku.
– Nie ma takiej możliwości. – SI też nie było do śmiechu.
– Pozostaje nam kontynuować misję do G.A., zameldujemy
o znalezisku po powrocie, niech inni sprawdzą co jest w środku.
– Tak, i to oni zrobią furorę w wirtualu. – Budi gniewnie
zacisnęła usta, aż zmieniły się w wąską ciemną kreskę. –
Jestem cholernie ciekawa, co znajduje się w środku. To tak,
jakby dostać prezent i nie móc go nigdy otworzyć, potworne
uczucie. Niestety SI ma rację, zabierajmy nasze poobijane
tyłki, nic tu po nas.
Atmosfera na Szarokocie daleka była od euforii, ale pogodzono się z porażką i przygotowania do odlotu ruszyły pełną
parą. W czternaście dni doprowadzano okręt do sprawności na
poziomie co najmniej dziewięćdziesięciu procent i teraz pozostał już tylko skok przez warpa. Wszystko było gotowe i Budi
właśnie zarządziła godzinną przerwę na medytacje – czy buszowanie w wirtualu, co kto wolał dla relaksu – gdy SI, jak gdyby
nigdy nic, przekazała informację o otrzymaniu pakietu danych,
które napłynęły od strony asteroidy.
Rozmiary Szarokota były niewielkie, więc niemal natychmiast cała załoga zebrała się w jedynym większym pomieszczeniu, czyli na mostku.
– Co to za wiadomość i czy na pewno dostaliśmy ją z tej kupy
supertwardego złomu? – Hert odezwał się pierwszy.
– Nie mam żadnych wątpliwości. – W głosie SI brzmiała
niezachwiana pewność. – Jestem w trakcie rozszyfrowywania
63
Pieczęć na Niebie
danych, ale to nie powinno potrwać zbyt długo. Posługują się
wprawdzie systemem szesnastkowym, a nie dwójkowym, ale
z tym sobie poradzę.
SI jeszcze kwadrans trzymała ich w napięciu, by w końcu
oznajmić zakończenie transkrypcji i gotowość do werbalizacji
przekazu fonicznego.
– Tylko dźwięk? – Feri nie kryła rozczarowania.
– W plikach, które mam jest tylko przekaz słowny, puszczę
wam fragment.
Do uszu zebranych dotarły szeleszcząco-skrzeczące dźwięki,
przypominające odgłosy, jakie wydaje stado ptaków wzbijające
się do lotu.
– Większość jest niesłyszalna dla ludzkiego ucha, a składnia
tak pokręcona, że nie sądzę, byście bez mojej pomocy mogli
z tego wiele zrozumieć. Nawet ty Feri nie dasz rady.
Nie były to czcze przechwałki, ale twarde fakty i nikt nie
zamierzał z nimi dyskutować.
– Dobrze. Co to jest? – Budi stała nieruchomo. Ona jedna
z całej szóstki zachowywała się spokojnie, jakby rozmawiała
o porannym parzeniu herbaty. Wszyscy inni kręcili się niczym
pszczoły w ulu.
– Nieprecyzyjne pytanie. Chodzi ci o przekaz czy samą kulę?
– SI zaczynała być denerwująca.
– Mów! – Z sześciu syntetycznych gardeł wyrwał się wspólny
krzyk.
– Oczywiście. Przekaz, który otrzymaliśmy, zawiera krótką
informację od budowniczych Szczekacza, czy raczej Sarkofagu,
bo tak nazywali obiekt jego twórcy. –
Nikt się nie odzywał, nikt nie komentował, wszyscy słuchali.
– Pochodzili z rasy, ewolułującej na planecie, której nazwę
przetłumaczyłam jako Dom, ale my, a raczej wy – ludzie, nadaliście jej nazwę Thea, od greckiego – wymarły język archaiczny –
Tytanida Teja, czyli mitologicznej matką bogini Księżyca, Selene.
64
Radosław Lewandowski
Thea powstała w naszym układzie słonecznym równocześnie z Ziemią i w zbliżonej jak ona odległości od Sol, czyli około
stu pięćdziesięciu milionów kilometrów. W jej amoniakalno
-metanowej atmosferze rozwinęło się życie i to byli właśnie
budowniczowie Sarkofagu.
Jakieś cztery i pół miliarda lat temu przelot ogromniej lodowej komety zakłócił orbity planetarne w Układzie
Słonecznym i Ziemia zderzyła się z mniejszą Theą, powodując
rozpad tej drugiej i powstanie naszego księżyca.
– To nie mogli ewakuować mieszkańców Thei do innego
układu albo chociaż na stacje orbitalne? Przy takim poziomie
rozwoju technologicznego powinni przynajmniej spróbować. –
W głosie Stiga brzmiała zaciętość i charakterystyczną dla rasy
ludzkie gotowość do walki o przetrwanie aż do samego końca,
do ostatniego oddechu. – Tu jest właśnie coś, czego nie rozumiem. – SI przyznawanie się do porażki przychodziło z trudem.
– To wpływ jakiejś fatalistycznej religii, czy też może taka
postawa wynikała z samej natury tych istot, w każdym razie
jedyną ich reakcją na nadciągającą katastrofę było stworzenie
Sarkofagu, świadectwa ich istnienia, które miało przetrwać aż
po kres świata.
– W zasadzie im się udało, bo prawie pięć miliardów lat to
wynik niczego sobie. – Budi wstała z grawifotela i krążyła teraz
po mostku, intensywnie nad czymś rozmyślając.
– Co jest w środku tej kuli, co chcieli przekazać w „ostatnim
słowie”? – Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, a w jej
oczach lśnił palący błysk ciekawości.
– I tu jest kolejny element układanki wiele mówiący o tej
rasie. – SI podjęła wątek.
– Sarkofag jest pusty.
Gdyby ktoś spojrzał teraz na suby z załogi Szarokota, zobaczyłby rzadko widzianą sytuację: sześć CDS-ów siedzi, lub stoi
nieruchomo z otwartymi ustami.
65
Pieczęć na Niebie
– Jak to pusty? – Stig ni to powiedział ni westchnął z niedowierzaniem. – Może teraz, po tylu eonach, nic tam już nie ma,
ale na pewno było, SI, było. Co?
– Nic. Był pusty od samego początku – SI mówiła spokojnie,
ale i tej cybernetycznej jaźni takie rozwiązanie wydawało się co
najmniej nietypowe.
Westchnęła bardzo po ludzku i kontynuowała: – O ile dobrze
zrozumiałam przekaz, Sarkofag miał być dowodem na ich istnienie, odciskiem ich inteligencji na materii wszechświata, o ile
wybaczycie mi takie wyszukane porównanie, i musicie przyznać, że rozwiązanie okazało się skuteczne. To rodzaj symbolu,
na który cała planeta zużyła ostatnie chwile swojego istnienia,
taki pożegnalny salut ginącej cywilizacji.
– No a przekaz, który otrzymaliśmy, też wygenerowała go
idealna próżnia wewnątrz kuli? – Hert szybciej niż inni wrócił
do rzeczywistości.
SI wydawała się zakłopotana tym pytaniem, ale w końcu,
przyciśnięta do muru pytaniami, oświadczyła:
– Nie rozumiem zasady, na jakiej został mi przesłany
przekaz. Może zdarcie warstwy skał uaktywniło jakiś mechanizm, może zrobiły to promienie naszych skanerów, w każdym
razie będzie to jeszcze jedna z tajemnic, którą ta starożytna
cywilizacja zabrała ze sobą „do grobu”.Nikt nie czuł się usatysfakcjonowany tymi wyjaśnieniami, ale można się złościć, że
kamień jest twardy, ale równie dobrze można go wykorzystać
do budowy trwałego domostwa. Statek wszedł w warpa, czego
załoga prawie nie odczuła, jeśli nie liczyć pociemniałych nagle
e-ekranów na mostku Szarokota.
Opowiadanie Pieczęć na Niebie jest jednym z wątków
pobocznych drugiej części cyklu Yggdrasil pt. Exodus.
66