Fragment nr 3
Transkrypt
Fragment nr 3
;e~~ się ogarnąć chaotyczną rzeczywistość. W pierwszej chwili niewiele pamiętał. Jednak z każdą minutą pamięć zaczęła mu powracać. - Co się stało? - wyszeptał do młodziutkiej pielę gniarki. - Na szczęście nic groźnego. Ma pan tylko lekkie zadrapania i musi pan teraz dużo wypoczywać. - A co z moją rodziną? - Tego nie wiem, ale strażacy i wojsko wszystko ustalą. Niech się pan postara zasnąć, a my się już wszystkim zajmiemy. Sytuacja Marka nie wyglądała wcale tak różowo. Pierwsze oględziny lekarskie oprócz otarć i zdrapania naskórka nic nie wykazały. Jednak kiedy odzyskał przytomność i pierwszy szok minął, zaczęła się dla niego prawdziwa gehenna. Ból, jaki przeszywał jego biodra, był nie do wytrzymania. Wijąc się, zaczął gryźć pościel. Pulsujące kłucie bioder odczuwał niczym wbijanie gwoź dzi. Po parunastu minutach zaczął przeraźliwie krzyczeć i ponownie stracił przytomność. Wystraszona pielęgniarka wybiegła na korytarz, alarmując cały personel medyczny. To była jedna z najszybszych akcji reanimacyjnych na oddziale urazowym. Zdezorientowany lekarz, kładąc Marka na stole operacyjnym, wydawał rutynowe dyspozycje. Po paru minutach na chwilę udało się ocucić pacjenta. Marek zwymiotował i ponownie stracił przytomność. Teraz ten młodytrzydziestoparoletni chirurg nie miał żadnych wątpliwości. Nakazał natychmiastowe prześwie tlenie promieniami Rentgena, a sam pobiegł do gabinetu ordynatora. 90 W$ Nie pukając, wpadł do środka i z duszą na ramieniu od drzwi nerwowo rzucił: - Panie ordynatorze, mamy poważny uraz głowy, uważam, że trzeba bezzwłocznie operować. - Co pan podejrzewa? - Pęknięcie podstawy czaszki. - O kogo chodzi? - zapytał spokojnie profesor. - O tego młodego studenta medycyny. - Prześwietlił pan cały układ kostny? - Nie, skierowałem tylko na rentgen mózgoczaszki. - A to dlaczego?! Przecież mogą być też inne urazy, prawda? - panie doktorze. ' - Oczywiście, przepraszam za roztargnienie, z pokorą wyznał lekarz. - Nie ma mnie pan za co przepraszać. Jest pan już bardzo zmęczony. Która to już pańska doba w szpitalu? - ciepło zapytał ordynator. - Druga - dorzucił rozdygotany lekarz. - Czy oprócz pana jest jeszcze jakiś chirurg na oddziale? - Nie. Wszyscy wyjechali w teren. - To może być bardzo poważna operacja, tak więc chcę wiedzieć, jak pana samopoczucie. - Dam radę, panie profesorze. - Do tej pracy trzeba mieć silny charakter, ale - co równie ważne -trzeba być wypoczętym. Dlatego raz jeszcze pana pytam. - Wiem panie profesorze, na pewno dam sobie radę. - Napewno? -Tak. - To w takim razie za pięć minut spotykamy się na bloku operacyjnym. 91 ;e~~ się ogarnąć chaotyczną rzeczywistość. W pierwszej chwili niewiele pamiętał. Jednak z każdą minutą pamięć zaczęła mu powracać. - Co się stało? - wyszeptał do młodziutkiej pielę gniarki. - Na szczęście nic groźnego. Ma pan tylko lekkie zadrapania i musi pan teraz dużo wypoczywać. - A co z moją rodziną? - Tego nie wiem, ale strażacy i wojsko wszystko ustalą. Niech się pan postara zasnąć, a my się już wszystkim zajmiemy. Sytuacja Marka nie wyglądała wcale tak różowo. Pierwsze oględziny lekarskie oprócz otarć i zdrapania naskórka nic nie wykazały. Jednak kiedy odzyskał przytomność i pierwszy szok minął, zaczęła się dla niego prawdziwa gehenna. Ból, jaki przeszywał jego biodra, był nie do wytrzymania. Wijąc się, zaczął gryźć pościel. Pulsujące kłucie bioder odczuwał niczym wbijanie gwoź dzi. Po parunastu minutach zaczął przeraźliwie krzyczeć i ponownie stracił przytomność. Wystraszona pielęgniarka wybiegła na korytarz, alarmując cały personel medyczny. To była jedna z najszybszych akcji reanimacyjnych na oddziale urazowym. Zdezorientowany lekarz, kładąc Marka na stole operacyjnym, wydawał rutynowe dyspozycje. Po paru minutach na chwilę udało się ocucić pacjenta. Marek zwymiotował i ponownie stracił przytomność. Teraz ten młodytrzydziestoparoletni chirurg nie miał żadnych wątpliwości. Nakazał natychmiastowe prześwie tlenie promieniami Rentgena, a sam pobiegł do gabinetu ordynatora. 90 W$ Nie pukając, wpadł do środka i z duszą na ramieniu od drzwi nerwowo rzucił: - Panie ordynatorze, mamy poważny uraz głowy, uważam, że trzeba bezzwłocznie operować. - Co pan podejrzewa? - Pęknięcie podstawy czaszki. - O kogo chodzi? - zapytał spokojnie profesor. - O tego młodego studenta medycyny. - Prześwietlił pan cały układ kostny? - Nie, skierowałem tylko na rentgen mózgoczaszki. - A to dlaczego?! Przecież mogą być też inne urazy, prawda? - panie doktorze. ' - Oczywiście, przepraszam za roztargnienie, z pokorą wyznał lekarz. - Nie ma mnie pan za co przepraszać. Jest pan już bardzo zmęczony. Która to już pańska doba w szpitalu? - ciepło zapytał ordynator. - Druga - dorzucił rozdygotany lekarz. - Czy oprócz pana jest jeszcze jakiś chirurg na oddziale? - Nie. Wszyscy wyjechali w teren. - To może być bardzo poważna operacja, tak więc chcę wiedzieć, jak pana samopoczucie. - Dam radę, panie profesorze. - Do tej pracy trzeba mieć silny charakter, ale - co równie ważne -trzeba być wypoczętym. Dlatego raz jeszcze pana pytam. - Wiem panie profesorze, na pewno dam sobie radę. - Napewno? -Tak. - To w takim razie za pięć minut spotykamy się na bloku operacyjnym. 91 ;e~~ Lekarz przytakująco skinął głową i szybkim krokiem ruszył na oddział. Od drzwi bloku operacyjnego nerwowo rzucił do pielęgniarki. - Siostro, proszę u pacjenta prześwietlić cały układ kostny i wezwać na blok anastezjologa. Usiadł na obrotowym fotelu i bezmyślnie spojrzał na zegar wiszący nad drzwiami. Przez chwilę myślami odleciał w kierunku własnej rodziny. Zmęczenie powoli dawało się we znaki. Jednak obecność ordynatora dodawała mu otuchy. Po chwili do sali operacyjnej wszedł cały zespół. Pielęgniarka oddziałowa podała ordynatorowi zdjęcia rentgenowskie i n~gle wszyscy zamilkli. - Co pan o tym sądzi doktorze? - zapytał profesor. Lekarz z zaciekawieniem· obejrzał zdjęcia i dumnie oznajmił. - Moje przyput;zczenia się potwierdziły. - Proszę przyjrzeć się dokładnie - dorzucił profesor. - Widzę pęknięcie podstawy czaszki - odparł zdziwiony lekarz. - Słusznie, ale czy poza tym coś jeszcze pan widzi? Raz jeszcze przyjrzał się dokładnie zdjęciom i z wypiekami na twarzy dodał. - Tak panie ordynatorze. Na drugim zdjęciu widoczne jest poprzeczne pęknięcie miednicy w dwóch miejscach. - Czy coś jeszcze? - zapytał profesor. - Nie, to wszystkie uszkodzenia, jakie widzę. - Doskonale - uśmiechem skwitował starszy kolega. - To co? Bierzemy się do pracy! - powiedział profesor. - Tak - wszyscy przytaknęli głowami. - Anastezjolog, proszę podać pacjentowi całościowe znieczulenie. Siostrę Basię poproszę o narzędzia, a pana 92 W$ doktorze o asystę. Gotowi? Ordynator spojrzał na zespół, serdecznie uśmiechnął się pod chirurgiczną maską i dodał: - No to zaczynamy. Pośród szalejącego na zewnątrz żywiołu lekarze, mając w pamięci przysięgę Hipokratesa, rzetelnie wypełnili jakże trudne i skomplikowane zadanie. Profesor dzięki swojemu profesjonalizmowi praktycznie bez szwanku przywrócił Marka do normalnego życia. Rehabilitacja wprawdzie trwała ponad pół roku, ale efekt był zdumiewający. Jako doświadczony medyk tuż przed emeryturą, zadbał również o stan psychiczny swojego .' pacjenta. Kiedy dowiedział się, iż cała rodzina Marka zginęła pod gruzami, o pomoc poprosił swego długoletniego przyjaciela psychiatrę. Sędziwy przyjaciel profesora od razu ostro wziął się do roboty. Toteż po upływie roku od traumatycznego wydarzenia Marek ponownie powrócił na uczelnię w doskonałej kondycji psychofizycznej. Od państwa otrzymał mieszkanie i rentę, a od uczelni stypendium za wybitne wyniki w nauce. Po dwóch bardzo pracowitych latach uroczyście odebrał dyplom lekarski z wyróżnieniem. Niektórzy koledzy z zazdrością patrzyli na Marka, podziwiając jego pracowitość, sumienność i wytrwałość w dążeniu do celu. Kiedy na uroczystej akademii rektor wręczał mu dyplom, gratulując sukcesu i życząc najlepszemu studen:.. towi z roku powodzenia na przyszłość, na twarzach jego kolegów malował się grymas zawiści. Każdy z nich jednak dobrze wiedział, że to nie przypadek, tylko ciężka praca zapewniła Markowi tak znamienite wyróżnienie. Koleżanki szczerze gratulowały mu, życząc samych sukcesów, ale zarazem dając mu 93 ;e~~ Lekarz przytakująco skinął głową i szybkim krokiem ruszył na oddział. Od drzwi bloku operacyjnego nerwowo rzucił do pielęgniarki. - Siostro, proszę u pacjenta prześwietlić cały układ kostny i wezwać na blok anastezjologa. Usiadł na obrotowym fotelu i bezmyślnie spojrzał na zegar wiszący nad drzwiami. Przez chwilę myślami odleciał w kierunku własnej rodziny. Zmęczenie powoli dawało się we znaki. Jednak obecność ordynatora dodawała mu otuchy. Po chwili do sali operacyjnej wszedł cały zespół. Pielęgniarka oddziałowa podała ordynatorowi zdjęcia rentgenowskie i n~gle wszyscy zamilkli. - Co pan o tym sądzi doktorze? - zapytał profesor. Lekarz z zaciekawieniem· obejrzał zdjęcia i dumnie oznajmił. - Moje przyput;zczenia się potwierdziły. - Proszę przyjrzeć się dokładnie - dorzucił profesor. - Widzę pęknięcie podstawy czaszki - odparł zdziwiony lekarz. - Słusznie, ale czy poza tym coś jeszcze pan widzi? Raz jeszcze przyjrzał się dokładnie zdjęciom i z wypiekami na twarzy dodał. - Tak panie ordynatorze. Na drugim zdjęciu widoczne jest poprzeczne pęknięcie miednicy w dwóch miejscach. - Czy coś jeszcze? - zapytał profesor. - Nie, to wszystkie uszkodzenia, jakie widzę. - Doskonale - uśmiechem skwitował starszy kolega. - To co? Bierzemy się do pracy! - powiedział profesor. - Tak - wszyscy przytaknęli głowami. - Anastezjolog, proszę podać pacjentowi całościowe znieczulenie. Siostrę Basię poproszę o narzędzia, a pana 92 W$ doktorze o asystę. Gotowi? Ordynator spojrzał na zespół, serdecznie uśmiechnął się pod chirurgiczną maską i dodał: - No to zaczynamy. Pośród szalejącego na zewnątrz żywiołu lekarze, mając w pamięci przysięgę Hipokratesa, rzetelnie wypełnili jakże trudne i skomplikowane zadanie. Profesor dzięki swojemu profesjonalizmowi praktycznie bez szwanku przywrócił Marka do normalnego życia. Rehabilitacja wprawdzie trwała ponad pół roku, ale efekt był zdumiewający. Jako doświadczony medyk tuż przed emeryturą, zadbał również o stan psychiczny swojego .' pacjenta. Kiedy dowiedział się, iż cała rodzina Marka zginęła pod gruzami, o pomoc poprosił swego długoletniego przyjaciela psychiatrę. Sędziwy przyjaciel profesora od razu ostro wziął się do roboty. Toteż po upływie roku od traumatycznego wydarzenia Marek ponownie powrócił na uczelnię w doskonałej kondycji psychofizycznej. Od państwa otrzymał mieszkanie i rentę, a od uczelni stypendium za wybitne wyniki w nauce. Po dwóch bardzo pracowitych latach uroczyście odebrał dyplom lekarski z wyróżnieniem. Niektórzy koledzy z zazdrością patrzyli na Marka, podziwiając jego pracowitość, sumienność i wytrwałość w dążeniu do celu. Kiedy na uroczystej akademii rektor wręczał mu dyplom, gratulując sukcesu i życząc najlepszemu studen:.. towi z roku powodzenia na przyszłość, na twarzach jego kolegów malował się grymas zawiści. Każdy z nich jednak dobrze wiedział, że to nie przypadek, tylko ciężka praca zapewniła Markowi tak znamienite wyróżnienie. Koleżanki szczerze gratulowały mu, życząc samych sukcesów, ale zarazem dając mu 93 ;e~~ l III do zrozumienia, iż każda z nich jest właśnie tą, na którą czeka. Był nie tylko oczkiem w głowie profesorów, ale także, a może przede wszystkim, obiektem głębokich westchnień swoich koleżanek. Nic dziwnego. Wysoki, przystojny, z własnym mieszkaniem, a w dodatku pupilek profesorskiej elity z Akademii Medycznej, dla przecięt nej studentki medycyny był wymarzoną partią na męża. Adorowały go na każdym kroku. Zalotnie przewracały oczami. Zapraszały na studenckie imprezy. Kusiły na wszelkie możliwe kobiece sposoby i nic. Aż pewnego razu tuż przed końcem ostatniego roku akademickiego Marek niespodziewanie pojawił się na urodzinach swojego kolegi. Dziewczyny zaskoczone takim obrotem sprawy, nie bacząc na obecność swoich partnerów, postanowiły w końcu go uwieść. Patrząc mu czule w oczy, narzucały mu się, naiwnie myśląc, iż to go przyciągnie. Komfortowy dom z przepięknym ogrodem na obrzeżach miasta był wymarzonym miejscem na czarujący romans. Eliza, najpowabniejsza studentka z roku od razu zapragnęła mieć go na własność. Wysoka długonoga brunetka o niebieskich oczach i uwodzicielskim spojrzeniu od jakiegoś już czasu polowała na odpowiednią partię. Jednak zawsze trafiała jak kulą w płot, gdyż jej ambicje były bardzo wygórowane. Konsekwentnie zarzucała swe pajęcze sieci, aby po paru szalonych dniach stwierdzić, iż to nie ten. Partnerzy jej musieli być inteligentni, wybitni i w każdej sytuacji odgrywać pierwszoplanowe role. Ludzie z pierwszych stron gazet. Nietuzinkowi, a zarazem bezwzględni w dążeniu do sukcesu. Przez ostatnie dwa lata przetestowała prawie każdego studenta ze swojego roku. 94 il W$ Nie gardziła również dojrzałymi mężczyznami, ale tylko zamożnymi lub z poważnym dorobkiem naukowym. Ze względu na swą atrakcyjność i słabość do płci przeciwnej bywała zapraszana na najbardziej elitarne przyjęcia Rosławia. Wkrótce więc przylgnął do niej przydomek caryca. Natura obdarzyła ją pięknym ciałem i powalającą urodą. Los zaś zrządził, iż na swej drodze spotykała samych prominentnych facetów. W ciągu ostatnich dwóch lat upewniła się w przekonaniu, iż na szczyt kariery można wejść tylko na skróty. Odrzuciła pruderię i dobre obyczaje, toteż przez jej szerokie łoże przewijało się coraz więcej zachwyconych jej ciałem potencjalnych partnerów. Ostatnim amantem Elizy był bogaty Arab zamieszkujący na stałe w Monte Carlo. Trzeci syn bardzo bogatego szejka, któremu w dziedzictwie przypadała znaczna część ropy na Bliskim Wschodzie. Eliza z trudem skrywała zniecierpliwienie, wyczekując na odpowiednią chwilę, aby wziąć w swe szpony Marka. Przyglądając się z boku zalotnym zachowaniom swoich koleżanek, męczyła się coraz bardziej. Nagle spojrzenia ich się skrzyżowały. Eliza uśmiechnęła się wymownie i serdecznym gestem zaprosiła go do stojącego barku w rogu salonu. - Napijemy się?- rzuciła zalotnie. - Chętnie - odparł mocno speszony. - Domyślam się, że przyszedłeś sam. - Można tak powiedzieć - wycedził przez zęby. - Cóż za zbieg okoliczności - oznajmiła z przekąsem. -Dlaczego? - To dziwne, ale ja też jestem sama. - Naprawdę?- rzucił z niedowierzaniem. 95 ;e~~ l III do zrozumienia, iż każda z nich jest właśnie tą, na którą czeka. Był nie tylko oczkiem w głowie profesorów, ale także, a może przede wszystkim, obiektem głębokich westchnień swoich koleżanek. Nic dziwnego. Wysoki, przystojny, z własnym mieszkaniem, a w dodatku pupilek profesorskiej elity z Akademii Medycznej, dla przecięt nej studentki medycyny był wymarzoną partią na męża. Adorowały go na każdym kroku. Zalotnie przewracały oczami. Zapraszały na studenckie imprezy. Kusiły na wszelkie możliwe kobiece sposoby i nic. Aż pewnego razu tuż przed końcem ostatniego roku akademickiego Marek niespodziewanie pojawił się na urodzinach swojego kolegi. Dziewczyny zaskoczone takim obrotem sprawy, nie bacząc na obecność swoich partnerów, postanowiły w końcu go uwieść. Patrząc mu czule w oczy, narzucały mu się, naiwnie myśląc, iż to go przyciągnie. Komfortowy dom z przepięknym ogrodem na obrzeżach miasta był wymarzonym miejscem na czarujący romans. Eliza, najpowabniejsza studentka z roku od razu zapragnęła mieć go na własność. Wysoka długonoga brunetka o niebieskich oczach i uwodzicielskim spojrzeniu od jakiegoś już czasu polowała na odpowiednią partię. Jednak zawsze trafiała jak kulą w płot, gdyż jej ambicje były bardzo wygórowane. Konsekwentnie zarzucała swe pajęcze sieci, aby po paru szalonych dniach stwierdzić, iż to nie ten. Partnerzy jej musieli być inteligentni, wybitni i w każdej sytuacji odgrywać pierwszoplanowe role. Ludzie z pierwszych stron gazet. Nietuzinkowi, a zarazem bezwzględni w dążeniu do sukcesu. Przez ostatnie dwa lata przetestowała prawie każdego studenta ze swojego roku. 94 il W$ Nie gardziła również dojrzałymi mężczyznami, ale tylko zamożnymi lub z poważnym dorobkiem naukowym. Ze względu na swą atrakcyjność i słabość do płci przeciwnej bywała zapraszana na najbardziej elitarne przyjęcia Rosławia. Wkrótce więc przylgnął do niej przydomek caryca. Natura obdarzyła ją pięknym ciałem i powalającą urodą. Los zaś zrządził, iż na swej drodze spotykała samych prominentnych facetów. W ciągu ostatnich dwóch lat upewniła się w przekonaniu, iż na szczyt kariery można wejść tylko na skróty. Odrzuciła pruderię i dobre obyczaje, toteż przez jej szerokie łoże przewijało się coraz więcej zachwyconych jej ciałem potencjalnych partnerów. Ostatnim amantem Elizy był bogaty Arab zamieszkujący na stałe w Monte Carlo. Trzeci syn bardzo bogatego szejka, któremu w dziedzictwie przypadała znaczna część ropy na Bliskim Wschodzie. Eliza z trudem skrywała zniecierpliwienie, wyczekując na odpowiednią chwilę, aby wziąć w swe szpony Marka. Przyglądając się z boku zalotnym zachowaniom swoich koleżanek, męczyła się coraz bardziej. Nagle spojrzenia ich się skrzyżowały. Eliza uśmiechnęła się wymownie i serdecznym gestem zaprosiła go do stojącego barku w rogu salonu. - Napijemy się?- rzuciła zalotnie. - Chętnie - odparł mocno speszony. - Domyślam się, że przyszedłeś sam. - Można tak powiedzieć - wycedził przez zęby. - Cóż za zbieg okoliczności - oznajmiła z przekąsem. -Dlaczego? - To dziwne, ale ja też jestem sama. - Naprawdę?- rzucił z niedowierzaniem. 95 W$. ;e~~ - Dziwi cię to? - zapytała kokieteryjnie. - Raczej tak. - Wierzysz w przeznaczenie? -zapytała, wprawiając Marka w nie lada zakłopotanie. - Do czego zmierzasz? odparł naiwnie. Eliza uśmiechnęła się dwuznacznie, w myślach przygotowując dogodny grunt do nieczystej zagrywki. - Znamy się parę lat i zawsze się mijaliśmy, a może to spotkanie jest znakiem od losu. Co o tym myślisz? Policzki Marka zapłonęły, a ciało zrobiło się sztywne. Poczuł, jak ogarnia go paraliżujący strach przed kobietą., która od dawna spędzała mu sen z powiek. - Nigdy w ten sposób o tobie nie myślałem- odparł nieśmiało. 11 III ll - Ja też, ale chyba sam przyznasz, iż fakty mówią. za siebie. - Chyba tak, ale to miałoby znaczyć, że mamy randkę? Eliza zalotnie zaśmiała się w głos, przykuwając uwagę uczestników przyjęcia. - Czy to propozycja? - rzuciła rozbawiona. - Tak! - oznajmił stanowczo, przełamując nieśmiałość. l li l !.. 'li - A co masz do zaoferowania?- odparła, mrugając do niego okiem. - Kolację przy świecach, ale tylko we dwoje. - To brzmi zachęcająco - uśmiechnęła się prężąc swój obfity biust do przodu. Teraz z premedytacją przyjrzał się jej piersiom. Chciał zaabsorbować czymś swoją uwagę, zupełnie nie panował nad swoimi hormonami. - Potrafisz zrobić na facecie wrażenie. ! li l 96 Roześmiała się, ale w jej oczach zobaczył, iż jest za- dowolona. - Musimy chyba już iść- oznajmiła niespodziewanie. Wstał razem z Elizą od stolika i żegnając się, ostentacyjnie opuścili przyjęcie. Kobieta była brakującym ogniwem w życiu Marka. Pomimo sukcesów na uczelni samotność doskwierała mu coraz bardziej. Myśli o kochającej rodzinie i pustka wokół siebie zadawały mu przenikający ból. Odpychał więc na bok wizję szczęścia i zupełnie nie wiedząc dlaczego, uciekał wciąż w naukę. Teraz jednak był podekscytowany. Wolno sunąc zielonym passatem, u boku fantastycznej kobiety czuł, iż szczęście jest w zasięgu ręki. Dusza jego płonęła z zachwytu, a gorycz, którą przez te wszystkie lata nosił, niepostrzeżenie znikła. Wpatrzony w migające za szybą kamieniczki starego miasta, podświadomie wyczuwał, iż zaczyna się nowa epoka jego pogmatwanego życia. Eliza, zachowując się prowokacyjnie, dawała mu do zrozumienia, iż to będzie kolacja ze wspólnym śniada niem. Marek robił wszystko, aby nie sprawiać wrażenia łatwej zdobyczy. Doskonale wiedział, że kobiety go niewłaściwie oceniają. Chociaż był wysoki, barczysty i nad wyraz męski, swoją nieśmiałością do kobiet sprawiał wrażenie, iż nie potrafiłby zabić nawet muchy. Rzadko odpowiadał na dość jasne sygnały dziewczyn, toteż płeć piękna brała go za zahamowanego prawiczka. Tym razem jednak stanął na wysokości zadania. Niczym doświadczony kochanek zdominował Elizę, życząc sobie nazajutrz śniadanie do łóżka. Upojna, pełna uniesień noc, okraszona delikatnym seksem, zainicjowała dość długi, jednak bardzo burzliwy romans. 97 W$. ;e~~ - Dziwi cię to? - zapytała kokieteryjnie. - Raczej tak. - Wierzysz w przeznaczenie? -zapytała, wprawiając Marka w nie lada zakłopotanie. - Do czego zmierzasz? odparł naiwnie. Eliza uśmiechnęła się dwuznacznie, w myślach przygotowując dogodny grunt do nieczystej zagrywki. - Znamy się parę lat i zawsze się mijaliśmy, a może to spotkanie jest znakiem od losu. Co o tym myślisz? Policzki Marka zapłonęły, a ciało zrobiło się sztywne. Poczuł, jak ogarnia go paraliżujący strach przed kobietą., która od dawna spędzała mu sen z powiek. - Nigdy w ten sposób o tobie nie myślałem- odparł nieśmiało. 11 III ll - Ja też, ale chyba sam przyznasz, iż fakty mówią. za siebie. - Chyba tak, ale to miałoby znaczyć, że mamy randkę? Eliza zalotnie zaśmiała się w głos, przykuwając uwagę uczestników przyjęcia. - Czy to propozycja? - rzuciła rozbawiona. - Tak! - oznajmił stanowczo, przełamując nieśmiałość. l li l !.. 'li - A co masz do zaoferowania?- odparła, mrugając do niego okiem. - Kolację przy świecach, ale tylko we dwoje. - To brzmi zachęcająco - uśmiechnęła się prężąc swój obfity biust do przodu. Teraz z premedytacją przyjrzał się jej piersiom. Chciał zaabsorbować czymś swoją uwagę, zupełnie nie panował nad swoimi hormonami. - Potrafisz zrobić na facecie wrażenie. ! li l 96 Roześmiała się, ale w jej oczach zobaczył, iż jest za- dowolona. - Musimy chyba już iść- oznajmiła niespodziewanie. Wstał razem z Elizą od stolika i żegnając się, ostentacyjnie opuścili przyjęcie. Kobieta była brakującym ogniwem w życiu Marka. Pomimo sukcesów na uczelni samotność doskwierała mu coraz bardziej. Myśli o kochającej rodzinie i pustka wokół siebie zadawały mu przenikający ból. Odpychał więc na bok wizję szczęścia i zupełnie nie wiedząc dlaczego, uciekał wciąż w naukę. Teraz jednak był podekscytowany. Wolno sunąc zielonym passatem, u boku fantastycznej kobiety czuł, iż szczęście jest w zasięgu ręki. Dusza jego płonęła z zachwytu, a gorycz, którą przez te wszystkie lata nosił, niepostrzeżenie znikła. Wpatrzony w migające za szybą kamieniczki starego miasta, podświadomie wyczuwał, iż zaczyna się nowa epoka jego pogmatwanego życia. Eliza, zachowując się prowokacyjnie, dawała mu do zrozumienia, iż to będzie kolacja ze wspólnym śniada niem. Marek robił wszystko, aby nie sprawiać wrażenia łatwej zdobyczy. Doskonale wiedział, że kobiety go niewłaściwie oceniają. Chociaż był wysoki, barczysty i nad wyraz męski, swoją nieśmiałością do kobiet sprawiał wrażenie, iż nie potrafiłby zabić nawet muchy. Rzadko odpowiadał na dość jasne sygnały dziewczyn, toteż płeć piękna brała go za zahamowanego prawiczka. Tym razem jednak stanął na wysokości zadania. Niczym doświadczony kochanek zdominował Elizę, życząc sobie nazajutrz śniadanie do łóżka. Upojna, pełna uniesień noc, okraszona delikatnym seksem, zainicjowała dość długi, jednak bardzo burzliwy romans. 97 W$. R~~ l IIII l l l :IIII Z boku wyglądało to naprawdę poważnie. Kino, imprezy, dyskoteki, teatr. Z uznaniem znajomi przyglądali się szczęśliwej parze. Kobiety z zazdrością spoglądały na Elizę, a koledzy Marka takim obrotem sprawy byli zupełnie zaskoczeni. Pod koniec lipca wspólnie ze swoją studencką paczką młoda para wyjechała nad morze. To były najpiękniejsze dwa tygodnie w dotychczasowym życiu Marka. Ekskluzywny nadmorski kurort. Jasnobłękitne niebo, rozgrzany pod stopami piasek i kojące swym szumem fale Bałtyku wprawiały ich w niebiański nastrój. Nocne spacery po plaży, odbijający się w tafli morza księżyc sprawiły, iż doznali nirwany. Ostatniej nocy wspólnie doszli do odkrywczego wniosku, iż jeżeli istnieje raj, to może być jedynie w takim właśnie wydaniu. Nazajutrz pożegnali gorące piaski Bałtyku i powrócili do rodzinnego miasta Elizy. Marka nie opuszczało złudzenie, iż dostąpił bram niebios. Życie nagle nabrało blasku. Zaczęło toczyć się w zupełnie innym wymiarze. Pustkę w jego domu wypeł niła piękna intrygująca kobieta. Stare znajomości niepostrzeżenie nabierały rangi przyjaźni. Poznawał wciąż nowych ludzi, a na domiar szczęścia otrzymał poważną ofertę zrobienia specjalizacji z neurochirurgii w akademii medycznej. Z groźnego świata, jaki dotąd utkwił mu w pamięci, nie pozostało już prawie nic. Wszyscy byli mili, dobrzy i chętni w niesieniu pomocy. Totalna metamorfoza. Przed Elizą stał jednak nadal nierozwiązany dylemat. Oficjalnie zerwała kontakty z uroczym, a zarazem zamoż nym synem szejka. Ale nie mogąc do końca zdecydować się, na którego "konia'' postawić, sporadycznie spotykała się z nim. Aby w razie niepowodzenia mieć dogodną alternatywę przyszłości. Takie status quo trwało przez jakieś dwa miesiące. Przełomem tej patowej sytuacji okazał się szósty grudnia, czyli dzień Świętego Mikołaja. Zima od dłuższego czasu trzymała na dobre. Siarczysty mróz z wolna skuwał leniwie płynącą Łotrę. Puszysty biały śnieg sowicie pokrył opadłe z liści konary drzew, nadając im iście świąteczny wygląd. Tego dnia Marek postanowił zrobić coś szczególnego. Prosto z akademii w euforycznym nastroju wyruszył na zakupy. Po drodze odwiedził dom towarowy, kwiaciarnię oraz jubilera. Dumny z siebie powrócił do domu. Przekręcił klucz w zamku i z c;iużą papierową torbą, wypchaną po brzegi prezentami przekroczył próg swojego mieszkania. W przedpokoju otrzepał buty, powiesił kurtkę i z pakunkiem w ręku energicznie wszedł do pokoju. - Witaj kochanie! - rzucił wesoło . - Co tak dziś późno?- zapytała zdziwiona Eliza. Marek uśmiechnął się tajemniczo i bardzo poważnie oznajmił: - Wstań proszę, bo chcę ci coś bardzo ważnego powiedzieć. Niepewnie zerwała się z fotela i ze zmieszaną miną powoli podeszła do Marka. - Coś się stało?- zapytała drżącym głosem. -Tak. Z kieszeni wyjął małe zdobione brązowe pudełeczko. Otworzył je i wszystko od razu dla Elizy stało się jasne. Oczy jej zaśmiały się jak małej dziewczynce na widok wymarzonej lalki. Pochwycił jej dłoń i delikatnie wsunął na palec finezyjny pierścionek z brylantowym oczkiem. Z ogromnej papierowej torby wyjął duży bukiet czerwo- ! li 98 99 W$. R~~ l IIII l l l :IIII Z boku wyglądało to naprawdę poważnie. Kino, imprezy, dyskoteki, teatr. Z uznaniem znajomi przyglądali się szczęśliwej parze. Kobiety z zazdrością spoglądały na Elizę, a koledzy Marka takim obrotem sprawy byli zupełnie zaskoczeni. Pod koniec lipca wspólnie ze swoją studencką paczką młoda para wyjechała nad morze. To były najpiękniejsze dwa tygodnie w dotychczasowym życiu Marka. Ekskluzywny nadmorski kurort. Jasnobłękitne niebo, rozgrzany pod stopami piasek i kojące swym szumem fale Bałtyku wprawiały ich w niebiański nastrój. Nocne spacery po plaży, odbijający się w tafli morza księżyc sprawiły, iż doznali nirwany. Ostatniej nocy wspólnie doszli do odkrywczego wniosku, iż jeżeli istnieje raj, to może być jedynie w takim właśnie wydaniu. Nazajutrz pożegnali gorące piaski Bałtyku i powrócili do rodzinnego miasta Elizy. Marka nie opuszczało złudzenie, iż dostąpił bram niebios. Życie nagle nabrało blasku. Zaczęło toczyć się w zupełnie innym wymiarze. Pustkę w jego domu wypeł niła piękna intrygująca kobieta. Stare znajomości niepostrzeżenie nabierały rangi przyjaźni. Poznawał wciąż nowych ludzi, a na domiar szczęścia otrzymał poważną ofertę zrobienia specjalizacji z neurochirurgii w akademii medycznej. Z groźnego świata, jaki dotąd utkwił mu w pamięci, nie pozostało już prawie nic. Wszyscy byli mili, dobrzy i chętni w niesieniu pomocy. Totalna metamorfoza. Przed Elizą stał jednak nadal nierozwiązany dylemat. Oficjalnie zerwała kontakty z uroczym, a zarazem zamoż nym synem szejka. Ale nie mogąc do końca zdecydować się, na którego "konia'' postawić, sporadycznie spotykała się z nim. Aby w razie niepowodzenia mieć dogodną alternatywę przyszłości. Takie status quo trwało przez jakieś dwa miesiące. Przełomem tej patowej sytuacji okazał się szósty grudnia, czyli dzień Świętego Mikołaja. Zima od dłuższego czasu trzymała na dobre. Siarczysty mróz z wolna skuwał leniwie płynącą Łotrę. Puszysty biały śnieg sowicie pokrył opadłe z liści konary drzew, nadając im iście świąteczny wygląd. Tego dnia Marek postanowił zrobić coś szczególnego. Prosto z akademii w euforycznym nastroju wyruszył na zakupy. Po drodze odwiedził dom towarowy, kwiaciarnię oraz jubilera. Dumny z siebie powrócił do domu. Przekręcił klucz w zamku i z c;iużą papierową torbą, wypchaną po brzegi prezentami przekroczył próg swojego mieszkania. W przedpokoju otrzepał buty, powiesił kurtkę i z pakunkiem w ręku energicznie wszedł do pokoju. - Witaj kochanie! - rzucił wesoło . - Co tak dziś późno?- zapytała zdziwiona Eliza. Marek uśmiechnął się tajemniczo i bardzo poważnie oznajmił: - Wstań proszę, bo chcę ci coś bardzo ważnego powiedzieć. Niepewnie zerwała się z fotela i ze zmieszaną miną powoli podeszła do Marka. - Coś się stało?- zapytała drżącym głosem. -Tak. Z kieszeni wyjął małe zdobione brązowe pudełeczko. Otworzył je i wszystko od razu dla Elizy stało się jasne. Oczy jej zaśmiały się jak małej dziewczynce na widok wymarzonej lalki. Pochwycił jej dłoń i delikatnie wsunął na palec finezyjny pierścionek z brylantowym oczkiem. Z ogromnej papierowej torby wyjął duży bukiet czerwo- ! li 98 99 ;t::~ III III! 11 111 ! tfo«9 nych pięknie przystrojonych róż. Stanął wyprostowany przed nią i z powagą w głosie zapytał: - Wyjdziesz za mnie? - A chcesz tego naprawdę? -Tak. - To po co pytasz. Przecież wiesz, że liczysz się tylko ty - dość chłodno oznajmiła Eliza. Na Marka twarzy pojawił się chłopięcy uśmiech radości. Pochylił się do przodu i kładąc rękę na jej biodrze, przyciągnął mocno do siebie. Padli sobie w objęcia i bez zbędnych gier wstępnych do rana w cielesnym upojeniu konsumowali ten wyjątkowy dzień. Nazajutrz Marek zerwał się z łóżka i na palcach poszedł do kuchni przyrządzić swojej ukochanej śniadanie. Przypominał bardziej uradowane dziecko niż dobrze zapowiadającego się neurochirurga. Nucąc pod nosem znany przebój Beatlesów, z uśmie chem na twarzy i gestami wytrawnego kelnera stanął przed łóżkiem Elizy. Podsunął ławę, rozstawił smakowicie wyglądający posiłek i nastawił muzykę. Pochylił się nad łóżkiem i delikatnie uścisnął jej dłoń. Jednak Eliza spała nadal. Przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu czarnowłosemu szczęściu. Miał wrażenie, iż jest na planie filmowym, a reżyser powierzył mu rolę Rudolfa Walentino. Zafascynowany tą sytuacją, pocałował swoją ukochaną w policzek. Teraz Eliza poruszyła się i z dziewczęcym uśmiechem otworzyła oczy. - Kochanie, podano do stołu! - wesoło oznajmił Marek. - Och, ty mój mały głuptasie - mruknęła, przecią gając się leniwie. W$ Jedną dłoń położyła na jego ramieniu, a drugą mocno do siebie. Czule pocałowała go w policzek i nagle twarz jej przybrała dziwny wyraz. Marek natychmiast zauważył zmianę. Usiadł na krawędzi łóżka i z niepokojem w głosie zapytał. - Co się stało? Może coś nie tak zrobiłem. Czy tak? - Nie, wszystko w porządku- mówiąc to zmieszała się i opuściła wzrok. - Kochanie, powiedz, o co naprawdę chodzi?! Eliza usiadła, wygodnie opierając głowę o zagłówek szerokiego łoża. Palcami zaczesała swe długie czarne włosy, posępnie wbijając wzrok w biało-zieloną pościel. - Marku będziemy mieli dziecko - oznajmiła beznamiętnie i rękoma zakryła twarz. - To wspaniale! - krzyknął, zrywając się z łóżka. - Cieszysz się? - zapytała naiwnie. - Czy się cieszę? To najwspanialsza wiadomość od paru lat! - krzyknął podekscytowany. przyciągnęła -Naprawdę? - Ocz}rwiście! W końcu będziemy prowadzić normalny dom. Święta, imieniny i wspólne wakacje z rodziną - kochanie, od zawsze o tym marzyłem. - A co byś wolał, córeczkę czy synka? - To kotku jest bez znaczenia. Obojętnie, co się urodzi będę kochał tak samo. - A bliźniaki? - zapytała z przekorą. - Nawet całe przedszkole! - rzucił zafascynowany. - Marku, mam do ciebie tylko jedną wielką prośbę. - Jaką? - Nie bardzo wiem, jak ci to mam powiedzieć. - No chyba się mnie nie wstydzisz? Mów wprost, o co chodzi. l! 100 101 ;t::~ III III! 11 111 ! tfo«9 nych pięknie przystrojonych róż. Stanął wyprostowany przed nią i z powagą w głosie zapytał: - Wyjdziesz za mnie? - A chcesz tego naprawdę? -Tak. - To po co pytasz. Przecież wiesz, że liczysz się tylko ty - dość chłodno oznajmiła Eliza. Na Marka twarzy pojawił się chłopięcy uśmiech radości. Pochylił się do przodu i kładąc rękę na jej biodrze, przyciągnął mocno do siebie. Padli sobie w objęcia i bez zbędnych gier wstępnych do rana w cielesnym upojeniu konsumowali ten wyjątkowy dzień. Nazajutrz Marek zerwał się z łóżka i na palcach poszedł do kuchni przyrządzić swojej ukochanej śniadanie. Przypominał bardziej uradowane dziecko niż dobrze zapowiadającego się neurochirurga. Nucąc pod nosem znany przebój Beatlesów, z uśmie chem na twarzy i gestami wytrawnego kelnera stanął przed łóżkiem Elizy. Podsunął ławę, rozstawił smakowicie wyglądający posiłek i nastawił muzykę. Pochylił się nad łóżkiem i delikatnie uścisnął jej dłoń. Jednak Eliza spała nadal. Przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu czarnowłosemu szczęściu. Miał wrażenie, iż jest na planie filmowym, a reżyser powierzył mu rolę Rudolfa Walentino. Zafascynowany tą sytuacją, pocałował swoją ukochaną w policzek. Teraz Eliza poruszyła się i z dziewczęcym uśmiechem otworzyła oczy. - Kochanie, podano do stołu! - wesoło oznajmił Marek. - Och, ty mój mały głuptasie - mruknęła, przecią gając się leniwie. W$ Jedną dłoń położyła na jego ramieniu, a drugą mocno do siebie. Czule pocałowała go w policzek i nagle twarz jej przybrała dziwny wyraz. Marek natychmiast zauważył zmianę. Usiadł na krawędzi łóżka i z niepokojem w głosie zapytał. - Co się stało? Może coś nie tak zrobiłem. Czy tak? - Nie, wszystko w porządku- mówiąc to zmieszała się i opuściła wzrok. - Kochanie, powiedz, o co naprawdę chodzi?! Eliza usiadła, wygodnie opierając głowę o zagłówek szerokiego łoża. Palcami zaczesała swe długie czarne włosy, posępnie wbijając wzrok w biało-zieloną pościel. - Marku będziemy mieli dziecko - oznajmiła beznamiętnie i rękoma zakryła twarz. - To wspaniale! - krzyknął, zrywając się z łóżka. - Cieszysz się? - zapytała naiwnie. - Czy się cieszę? To najwspanialsza wiadomość od paru lat! - krzyknął podekscytowany. przyciągnęła -Naprawdę? - Ocz}rwiście! W końcu będziemy prowadzić normalny dom. Święta, imieniny i wspólne wakacje z rodziną - kochanie, od zawsze o tym marzyłem. - A co byś wolał, córeczkę czy synka? - To kotku jest bez znaczenia. Obojętnie, co się urodzi będę kochał tak samo. - A bliźniaki? - zapytała z przekorą. - Nawet całe przedszkole! - rzucił zafascynowany. - Marku, mam do ciebie tylko jedną wielką prośbę. - Jaką? - Nie bardzo wiem, jak ci to mam powiedzieć. - No chyba się mnie nie wstydzisz? Mów wprost, o co chodzi. l! 100 101 W$. ;e~~ Bo wiesz, zawsze sobie marzyłam, że ślub wezmę we Włoszech i bardzo bym chciała, aby tak się stało. - Kochanie, teraz nie mogę wyjechać za granicę i dobrze o tym wiesz. - Tak, wiem, a czy zgodziłbyś się wziąć ślub w przyszłe wakacje właśnie w Rzymie? - Czy to ma oznaczać, iż urodziłabyś przed naszym - ślubem? i/l - Tak! I wcale się tego nie wstydzę .-.... oznajmiła stanowczo, wysyłając spojrzenie nie znoszące sprzeciwu. - Dobrze. Jeżeli to dla ciebie takie ważne, to oczywiście się zgadzam. Eliza głęboko westchnęła, kierując swój wzrok na duże balkonowe okno. Niewidzialny ciężar spoczywający na barkach uleciał, czyniąc jej ciało wiotkim. Bladosina cera wolno zaczynała nabierać rumieńców. Upiorne myśli o odrzuceniu znikły. Oczy zaśmiały się, a wisielczy nastrój niepostrzeżenie odpłynął. 'l !li 1 111111 Teraz wizja przyszłości rysowała się nader malowniczo. Kochający mąż, ufny, opiekuńczy, a przede wszystkim ślepy. Prestiż. Pozycja społeczna. Lukratywna posada. I co najważniejsze - duże pieniądze. Bale, przyjęcia i wakacje w najlepszych kurortach Europy. Marzenia małej dziewczynki w końcu zaczęły się spełniać . Teraz pozostało tylko wszystko kontrolować i ci eszyć się urokami dostatniego życia. Sielanka miała przybrać wprost baśniową postać. Toteż przygotowania do zaręczyn ruszyły pełną parą. Marek zakupił wytworny garnitur, oryginalny pierścionek i zamówił niedużą salę w przytulnym lokalu. Eliza powiadomiła swych rodziców, i nie bacząc na koszty, ubrała się na tę okazję niczym egipska królowa. 102 Zaręczyny odbyły się w iście królewskim stylu. Pamiętnego dnia przed lokal zajechał kordon najdroższych limuzyn, a z nich wysiadła cała śmietanka ówczesnego Rosławia. Eliza, stojąc u boku swojej zdobyczy, odbierała gratulacje z bezbłędnie dokonanego wyboru. Kiedy znaleźli się w środku lokalu, nagle zapachniało wielkim światem. Pewni siebie roześmiani prominenci w drogich ubraniach, obwieszeni złotem i szlachetnymi kamieniami zrobili na Elizie oszałamiające wrażenie. Dopiero teraz zrozumiała, jakie jej przyszły mąż posiada koneksje. Była tym trochę zdeprymowana, jednak przez całe przyjęcie trzymała fason. Rozpościerając wokół siebie pogodną aurę, tworzyła wizerunek dobrze ułożonej młodej lekarki, której jedynym celem życiowym jest rodzina i kariera zawodowa. Na efekt tej gry nie musiała długo czekać. W parę dni po wytwornym przyjęciu otrzymała oficjalną propozycję pracy w Akademii Medycznej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby propozycję tę otrzymała za pomocą protekcji Marka. Tak się jednak nie stało i fakt ten nie dawał jej przez dłuższy czas spokoju. Powód, jak to w życiu przeważnie bywa, był prozaicznie prosty. Otóż ofertę tę złożył jej sam dyrektor Akademii, który oczarowany jej urokiem zapragnął mieć w swych szeregach tak miłą i ułożoną młodszą koleżankę. Eliza tymczasem delektowała się tym wyróżnieniem, szukając- jak to kobieta- podtekstu innego niż oficjalny. Nawet czterdziestoletnia różnica wieku nie rozwiała jej ukrytej koncepcji rychłego romansu z sędziwym dyrektorem. Lubiła adorować mężczyzn i być w centrum ich uwagi, toteż kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja, skrupulatnie ją wykorzystywała. Ambicja, pycha i próż- 103 W$. ;e~~ Bo wiesz, zawsze sobie marzyłam, że ślub wezmę we Włoszech i bardzo bym chciała, aby tak się stało. - Kochanie, teraz nie mogę wyjechać za granicę i dobrze o tym wiesz. - Tak, wiem, a czy zgodziłbyś się wziąć ślub w przyszłe wakacje właśnie w Rzymie? - Czy to ma oznaczać, iż urodziłabyś przed naszym - ślubem? i/l - Tak! I wcale się tego nie wstydzę .-.... oznajmiła stanowczo, wysyłając spojrzenie nie znoszące sprzeciwu. - Dobrze. Jeżeli to dla ciebie takie ważne, to oczywiście się zgadzam. Eliza głęboko westchnęła, kierując swój wzrok na duże balkonowe okno. Niewidzialny ciężar spoczywający na barkach uleciał, czyniąc jej ciało wiotkim. Bladosina cera wolno zaczynała nabierać rumieńców. Upiorne myśli o odrzuceniu znikły. Oczy zaśmiały się, a wisielczy nastrój niepostrzeżenie odpłynął. 'l !li 1 111111 Teraz wizja przyszłości rysowała się nader malowniczo. Kochający mąż, ufny, opiekuńczy, a przede wszystkim ślepy. Prestiż. Pozycja społeczna. Lukratywna posada. I co najważniejsze - duże pieniądze. Bale, przyjęcia i wakacje w najlepszych kurortach Europy. Marzenia małej dziewczynki w końcu zaczęły się spełniać . Teraz pozostało tylko wszystko kontrolować i ci eszyć się urokami dostatniego życia. Sielanka miała przybrać wprost baśniową postać. Toteż przygotowania do zaręczyn ruszyły pełną parą. Marek zakupił wytworny garnitur, oryginalny pierścionek i zamówił niedużą salę w przytulnym lokalu. Eliza powiadomiła swych rodziców, i nie bacząc na koszty, ubrała się na tę okazję niczym egipska królowa. 102 Zaręczyny odbyły się w iście królewskim stylu. Pamiętnego dnia przed lokal zajechał kordon najdroższych limuzyn, a z nich wysiadła cała śmietanka ówczesnego Rosławia. Eliza, stojąc u boku swojej zdobyczy, odbierała gratulacje z bezbłędnie dokonanego wyboru. Kiedy znaleźli się w środku lokalu, nagle zapachniało wielkim światem. Pewni siebie roześmiani prominenci w drogich ubraniach, obwieszeni złotem i szlachetnymi kamieniami zrobili na Elizie oszałamiające wrażenie. Dopiero teraz zrozumiała, jakie jej przyszły mąż posiada koneksje. Była tym trochę zdeprymowana, jednak przez całe przyjęcie trzymała fason. Rozpościerając wokół siebie pogodną aurę, tworzyła wizerunek dobrze ułożonej młodej lekarki, której jedynym celem życiowym jest rodzina i kariera zawodowa. Na efekt tej gry nie musiała długo czekać. W parę dni po wytwornym przyjęciu otrzymała oficjalną propozycję pracy w Akademii Medycznej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby propozycję tę otrzymała za pomocą protekcji Marka. Tak się jednak nie stało i fakt ten nie dawał jej przez dłuższy czas spokoju. Powód, jak to w życiu przeważnie bywa, był prozaicznie prosty. Otóż ofertę tę złożył jej sam dyrektor Akademii, który oczarowany jej urokiem zapragnął mieć w swych szeregach tak miłą i ułożoną młodszą koleżankę. Eliza tymczasem delektowała się tym wyróżnieniem, szukając- jak to kobieta- podtekstu innego niż oficjalny. Nawet czterdziestoletnia różnica wieku nie rozwiała jej ukrytej koncepcji rychłego romansu z sędziwym dyrektorem. Lubiła adorować mężczyzn i być w centrum ich uwagi, toteż kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja, skrupulatnie ją wykorzystywała. Ambicja, pycha i próż- 103 'i/i?~~ n ość cechowała jej dotychczasowe życie. Jednak z żadnej z tych cech pomimo udanego związku z Markiem wcale nie miała zamiaru zrezygnować. Doskonale wiedziała, iż to kobiety wybierają sobie partnerów, a nie odwrotnie jak to powszechnie myślą mężczyźni. Fostanowiła więc wykorzystać nadarzającą się okazję i mieć nad wszystkim kontrolę. IIII 111, IIII Po upływie dwóch tygodni z triumfalnie zadartą do góry głową po raz pierwszy przekroczyła '"wysokie" progi Akademii Medycznej. Powitano ją tam jak żonę Cezara. Cały personel medyczny z polecenia dyrektora przyszedł wyrazić swoje zadowolenie i chęć współpracy z nowo zatrudnioną stażystką. Uprzejmości potrwały jakieś pół godziny i czar prysnął.. Wszyscy rozeszli się do swoich obowiązków i zaczęła się szara rzeczywistość. Obchody lekarskie, zebrania kliniczne, konsultacje, a na koniec asysta przy operacjach neurochirurgicznych. Dyrektor w ogóle nie był zainteresowany jej osobą, wymieniali jedynie grzecznościowe uśmiechy. Mijały kolejne niczym niewyróżniające się miesiące. Praca, dom i codzienne przyziemne obowiązki. Elizie urósł brzuch, ogólnie przytyła i bardzo straciła na swej atrakcyjności. Z niesmakiem patrzyła na swe odbicie w lustrze, zazdroszcząc swoim koleżankom figury. Tak naprawdę w głębi duszy w ogóle nie pragnęła tego dziecka, które niedługo miało się narodzić. Toteż podbicie serca swojego szefa postanowiła odłożyć na później. Tymczasem dużymi krokami zbliżała się data rozwiązania. Poród oczywiście przewidziano w szpitalu Akademii Medycznej pod wytrawnym okiem wybitnych specjalistów. W domu zaroiło się od niemowlęcych rzeczy. Wózek, łóżeczko, pieluchy i wszelkie inne akcesoria 104 W$ niezbędne do przyjęcia nowego członka rodziny. Atmosfera z dnia na dzień stawała się coraz bardziej napięta. Zaczęły się między nimi pierwsze kłótnie, które Marek skutecznie rozładowywał. Doskonale zdawał sobie sprawę, czym jest macierzyń stwo i mocno ją w tym błogosławionym stanie wspierał. Na trzy dni przed terminemElizawróciła z pracy bardzo poddenerwowana. Od drzwi rzuciła tylko zdawkowe cześć i energicznym krokiem weszła do sypialni. Położyła się na łożu i zaczęła rozpaczliwie płakać. - Kochanie, coś się stało? - zapytał zdziwiony. - Nie! - wyszlochała cała we łzach. - To dlaczego płaczesz? - Bo ten Twój głupi dyrektorek znowu mnie wkurzył - rzuciła zbulwersowana. -Dyrektor? - Tak, ten twój słodziutki, milutki pan dyrektorek - dodała z wyrzutem. - Aleczym? - Po prostu nie wpuścił mnie na salę operacyjną. -Dlaczego? - Bo uważa, że w tym stanie do operacji już się nie nadaję. Marek usiadł obok niej, westchnął głęboko i delikatnie zaczął głaskać jej włosy. - Nie przejmuj się, kochanie, wszystko będzie dobrze. Zbliża się termin porodu i jesteś tym trochę poddenerwowana. - Wcale się nie przejmuję, tylko nie lubię, jak mnie ktoś poniża - syknęła złośliwie. - Kochanie, wybacz mu, przecież wiesz, żę on nigdy dla nikogo nie chce źle. 105 'i/i?~~ n ość cechowała jej dotychczasowe życie. Jednak z żadnej z tych cech pomimo udanego związku z Markiem wcale nie miała zamiaru zrezygnować. Doskonale wiedziała, iż to kobiety wybierają sobie partnerów, a nie odwrotnie jak to powszechnie myślą mężczyźni. Fostanowiła więc wykorzystać nadarzającą się okazję i mieć nad wszystkim kontrolę. IIII 111, IIII Po upływie dwóch tygodni z triumfalnie zadartą do góry głową po raz pierwszy przekroczyła '"wysokie" progi Akademii Medycznej. Powitano ją tam jak żonę Cezara. Cały personel medyczny z polecenia dyrektora przyszedł wyrazić swoje zadowolenie i chęć współpracy z nowo zatrudnioną stażystką. Uprzejmości potrwały jakieś pół godziny i czar prysnął.. Wszyscy rozeszli się do swoich obowiązków i zaczęła się szara rzeczywistość. Obchody lekarskie, zebrania kliniczne, konsultacje, a na koniec asysta przy operacjach neurochirurgicznych. Dyrektor w ogóle nie był zainteresowany jej osobą, wymieniali jedynie grzecznościowe uśmiechy. Mijały kolejne niczym niewyróżniające się miesiące. Praca, dom i codzienne przyziemne obowiązki. Elizie urósł brzuch, ogólnie przytyła i bardzo straciła na swej atrakcyjności. Z niesmakiem patrzyła na swe odbicie w lustrze, zazdroszcząc swoim koleżankom figury. Tak naprawdę w głębi duszy w ogóle nie pragnęła tego dziecka, które niedługo miało się narodzić. Toteż podbicie serca swojego szefa postanowiła odłożyć na później. Tymczasem dużymi krokami zbliżała się data rozwiązania. Poród oczywiście przewidziano w szpitalu Akademii Medycznej pod wytrawnym okiem wybitnych specjalistów. W domu zaroiło się od niemowlęcych rzeczy. Wózek, łóżeczko, pieluchy i wszelkie inne akcesoria 104 W$ niezbędne do przyjęcia nowego członka rodziny. Atmosfera z dnia na dzień stawała się coraz bardziej napięta. Zaczęły się między nimi pierwsze kłótnie, które Marek skutecznie rozładowywał. Doskonale zdawał sobie sprawę, czym jest macierzyń stwo i mocno ją w tym błogosławionym stanie wspierał. Na trzy dni przed terminemElizawróciła z pracy bardzo poddenerwowana. Od drzwi rzuciła tylko zdawkowe cześć i energicznym krokiem weszła do sypialni. Położyła się na łożu i zaczęła rozpaczliwie płakać. - Kochanie, coś się stało? - zapytał zdziwiony. - Nie! - wyszlochała cała we łzach. - To dlaczego płaczesz? - Bo ten Twój głupi dyrektorek znowu mnie wkurzył - rzuciła zbulwersowana. -Dyrektor? - Tak, ten twój słodziutki, milutki pan dyrektorek - dodała z wyrzutem. - Aleczym? - Po prostu nie wpuścił mnie na salę operacyjną. -Dlaczego? - Bo uważa, że w tym stanie do operacji już się nie nadaję. Marek usiadł obok niej, westchnął głęboko i delikatnie zaczął głaskać jej włosy. - Nie przejmuj się, kochanie, wszystko będzie dobrze. Zbliża się termin porodu i jesteś tym trochę poddenerwowana. - Wcale się nie przejmuję, tylko nie lubię, jak mnie ktoś poniża - syknęła złośliwie. - Kochanie, wybacz mu, przecież wiesz, żę on nigdy dla nikogo nie chce źle. 105 W$ if!.JN~ Ty też przeciwko mnie! - desperacko wrzasnęła. Nie, ale nie chcę, abyś się teraz denerwowała - dodał z wymuszonym uśmiechem. Eliza lekceważąco machnęła ręką, nie podnosząc nawet na niego wzroku. Odwróciła się głową do ściany twarz przykrywając poduszką. Nagle atmosfera w pokoju zrobiła się gęsta. Głucha cisza potęgowała narastające napięcie. Marek wstał i wyszedł do kuchni. Postawił czajnik na gaz i pieczołowicie zabrał się do szykc;>wania kolacji. Całą tą sytuacją był już potwornie zdeprymowany. Liczne humory Elizy coraz bardziej dawały mu się we znaki. Twardo jednak trzymał twarz i gorąco wierzył, iż jeżeli tylko jego ukochana urodzi, wszystko się diametralnie zmieni. Krojąc kolejne .kromki chleba, w myślach puścił wodze fantazji. Przed oczyma jego wyobraźni stanął malutki niezdarny chłopczyk, który dopiero zaczyna stawiać pierwsze kroki na tym świecie. Wizja słodkiego bobaska wprawiła go w pogodny nastrój. Pierś wypiął do przodu i dumny z siebie poczuł się prawdziwym ojcem. Teraz miał już dla kogo żyć. Czuł się potrzebny, a koszmar utraty najbliższych zaczął się w pamięci powoli zacierać. Na twarzy pojawił się dawno nieobecny uśmiech zadowolenia. Spojrzał odruchowo w okno i pod nosem mruknął do siebie: - No, wreszcie się los do mnie uśmiechnął. Dzięki Ci, Panie Boże, za wszystko, bo już myślałem, że zawsze przyjdzie mi nosić ten ciężar. Nagle z pokoju dobiegł go przeraźliwy jęk Elizy. Fospiesznie odłożył nóż i szybkim krokiem ruszył do sypialni. - Co się dzieje, kochanie? - rzucił nerwowo. - Chyba się już zaczyna - oznajmiła przerażona, leżąc na plecach i trzymając się za brzuch. - Jesteś pewna? - A skąd mam wiedzieć, przecież nigdy nie rodziłam - IIII l 1\1, l "l 106 - skarciła go ostro. - W porządku, kochanie, nie denerwuj się. Zadzwonię na oddział i zawiozę cię do szpitala. - Boję się - wyszeptała. - Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Masz przecież najlepszą opiekę. Obrócił się na pięcie i pełen optymizmu zaczął pakować jej rzeczy. Po niespełna dwóch godzinach Eliza leżała już na ginekologii. Bóle nasilały się coraz bardziej. Jednak ordynator dawał niewielkie szan~e na poród tej nocy. Około północy Marek pożegnał się z Elizą, wsiadł do samochodu i podekscytowany przyjechał do domu. Zjadł kolację, wziął prysznic i położył się spać. Ukojony wizją niezmąconego szczęścia po chwili zasnął. Nazajutrz, jak co dzień, ze snu wyrwał go szaroniebieski budzik z myszką Miki wytłoczoną na żółtym cyferblacie. Usiadł na łóżku, odruchowo spojrzał w okno i szeroko uśmiechnął się do siebie. - To chyba będzie wielki dzień- pomyślał. Sięgnął ręką po telefon i wykręcił numer do szpitala. - Dzień dobry, proszę z oddziałem ginekologicznym. - Łączę - usłyszał miły kobiecy głos w słuchawce. - Ginekologia, słucham. - Z siostrą oddziałową proszę. - Proszę chwileczkę poczekać. - Dobrze, dziękuję. Wstał, położył telefon na nocnej szafce i ze słuchawką przy uchu podszedł do okna. Wschodzące słońce próbowało przebić się przez zachmurzone niebo. Przed blokiem dozorca zaczął swój codzienny rytuał zamiatania 107 W$ if!.JN~ Ty też przeciwko mnie! - desperacko wrzasnęła. Nie, ale nie chcę, abyś się teraz denerwowała - dodał z wymuszonym uśmiechem. Eliza lekceważąco machnęła ręką, nie podnosząc nawet na niego wzroku. Odwróciła się głową do ściany twarz przykrywając poduszką. Nagle atmosfera w pokoju zrobiła się gęsta. Głucha cisza potęgowała narastające napięcie. Marek wstał i wyszedł do kuchni. Postawił czajnik na gaz i pieczołowicie zabrał się do szykc;>wania kolacji. Całą tą sytuacją był już potwornie zdeprymowany. Liczne humory Elizy coraz bardziej dawały mu się we znaki. Twardo jednak trzymał twarz i gorąco wierzył, iż jeżeli tylko jego ukochana urodzi, wszystko się diametralnie zmieni. Krojąc kolejne .kromki chleba, w myślach puścił wodze fantazji. Przed oczyma jego wyobraźni stanął malutki niezdarny chłopczyk, który dopiero zaczyna stawiać pierwsze kroki na tym świecie. Wizja słodkiego bobaska wprawiła go w pogodny nastrój. Pierś wypiął do przodu i dumny z siebie poczuł się prawdziwym ojcem. Teraz miał już dla kogo żyć. Czuł się potrzebny, a koszmar utraty najbliższych zaczął się w pamięci powoli zacierać. Na twarzy pojawił się dawno nieobecny uśmiech zadowolenia. Spojrzał odruchowo w okno i pod nosem mruknął do siebie: - No, wreszcie się los do mnie uśmiechnął. Dzięki Ci, Panie Boże, za wszystko, bo już myślałem, że zawsze przyjdzie mi nosić ten ciężar. Nagle z pokoju dobiegł go przeraźliwy jęk Elizy. Fospiesznie odłożył nóż i szybkim krokiem ruszył do sypialni. - Co się dzieje, kochanie? - rzucił nerwowo. - Chyba się już zaczyna - oznajmiła przerażona, leżąc na plecach i trzymając się za brzuch. - Jesteś pewna? - A skąd mam wiedzieć, przecież nigdy nie rodziłam - IIII l 1\1, l "l 106 - skarciła go ostro. - W porządku, kochanie, nie denerwuj się. Zadzwonię na oddział i zawiozę cię do szpitala. - Boję się - wyszeptała. - Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Masz przecież najlepszą opiekę. Obrócił się na pięcie i pełen optymizmu zaczął pakować jej rzeczy. Po niespełna dwóch godzinach Eliza leżała już na ginekologii. Bóle nasilały się coraz bardziej. Jednak ordynator dawał niewielkie szan~e na poród tej nocy. Około północy Marek pożegnał się z Elizą, wsiadł do samochodu i podekscytowany przyjechał do domu. Zjadł kolację, wziął prysznic i położył się spać. Ukojony wizją niezmąconego szczęścia po chwili zasnął. Nazajutrz, jak co dzień, ze snu wyrwał go szaroniebieski budzik z myszką Miki wytłoczoną na żółtym cyferblacie. Usiadł na łóżku, odruchowo spojrzał w okno i szeroko uśmiechnął się do siebie. - To chyba będzie wielki dzień- pomyślał. Sięgnął ręką po telefon i wykręcił numer do szpitala. - Dzień dobry, proszę z oddziałem ginekologicznym. - Łączę - usłyszał miły kobiecy głos w słuchawce. - Ginekologia, słucham. - Z siostrą oddziałową proszę. - Proszę chwileczkę poczekać. - Dobrze, dziękuję. Wstał, położył telefon na nocnej szafce i ze słuchawką przy uchu podszedł do okna. Wschodzące słońce próbowało przebić się przez zachmurzone niebo. Przed blokiem dozorca zaczął swój codzienny rytuał zamiatania 107 ;r::~ ~ W$ l! 11 chodników. Fochylony nad miotłą, sprawiał wrażenie zmęczonego. Niski, zgarbiony, z bladosiną cerą całym swoim ciałem wysyłał światu sygnały, iż coś mu w życiu nie wyszło. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym, ale w oczach miał tyle cierpienia, że mógłby nim obdarować co najmniej parę osób. Powód jego rozterki był prozaicznie prosty. Dwadzieścia pięć lat wcześniej poślubił ładną, sympatyczną dziewczynę, w której był do szaleństwa zakochany. Oboje pochodzili z małej podrosławskiej wioski. Parę lat po ślubie wprowadzili się do tego bloku, a on załatwił sobie posadę dozorcy. Jego żona była z zawodu kucharką. Wkrótce jednak poszła do wieczorowej szkoły, a później na studia. Kiedy uczelnia wręczyła jej dyplom magistra, nie chciała być już żoną ciecia·i odeszła z innym. Wstawał więc co rano z bólem serca i wypełniał powierzone mu obowiązki. Stojąc przy oknie, Marek przez chwilę wczuł się w sytuację dozorcy. Podłe to było uczucie, a przed oczyma stanęła mu jego własna tragedia. Po dłuższej chwili rozmyślań nad zawiłością losów ludzkiego życia w słuchawce usłyszał: - Oddziałowa, słucham. - Dzień dobry pani Krysiu, Nowak z tej strony. Co tam u mojej Elizy słychać? - A, witam panie doktorze. No, można powiedzieć, że wszystko w porządku. illll - Co znaczy można powiedzieć. Ma jeszcze bóle? - Nie, już nie ma, ale mam panu przekazać, że profesor chciał się z panem pilnie zobaczyć. - Który profesor? - Panaszef. - A coś się stało? - Panie doktorze, tego to ja naprawdę nie wiem. - Rozumiem, ale proszę mi tylko powiedzieć na kiedy przewidziany jest poród? W słuchawce przez chwilę zapadło głuche milczenie. - Jest tam pani? - Tak, jestem panie Marku. - To na kiedy jest data. - To znaczy, panie doktorze - wyjąkała siostra - pani Eliza urodziła nad ranem. - Urodziła! - wrzasnął do słuchawki. - I co jest, chłopiec czy dziewczynka? -Chłopiec. l - A jak się czują? - Dobrze, dziecko zdrowe, a poród odbył się bez komplikacji. - To cudownie, zaraz tam będę! - krzyknął podekscytowany i odłożył słuchawkę. Nagle ze szczęścia zawirowało mu w głowie. Wstrzą śnięty tą wiadomością, pospiesznie zaczął zakładać ubranie. Po paru minutach siedział już w swoim samochodzie. Podjechał do kwiaciarni. Zakupił duży bukiet kwiatów i nie bacząc na przepisy drogowe, gnał przez miasto w szaleńczym pędzie. Z piskiem opon zatrzymał samochód przed szpitalem, trzasnął tylko drzwiami i wbiegł po schodach na górę. Pchnął drzwi od oddziału położniczego i szybkim krokiem ruszył w stronę sali Elizy. W połowie korytarza zza pleców dobiegł go słaby głos profesora: - Panie Marku! Nie zatrzymując się rzucił tylko przez ramię. - Zaraz do pana przyjdę, profesorze. W promiennym uniesieniu z wielkim bukietem kwiatów, stanął w drzwiach jej pokoju. 108 109 ;r::~ ~ W$ l! 11 chodników. Fochylony nad miotłą, sprawiał wrażenie zmęczonego. Niski, zgarbiony, z bladosiną cerą całym swoim ciałem wysyłał światu sygnały, iż coś mu w życiu nie wyszło. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym, ale w oczach miał tyle cierpienia, że mógłby nim obdarować co najmniej parę osób. Powód jego rozterki był prozaicznie prosty. Dwadzieścia pięć lat wcześniej poślubił ładną, sympatyczną dziewczynę, w której był do szaleństwa zakochany. Oboje pochodzili z małej podrosławskiej wioski. Parę lat po ślubie wprowadzili się do tego bloku, a on załatwił sobie posadę dozorcy. Jego żona była z zawodu kucharką. Wkrótce jednak poszła do wieczorowej szkoły, a później na studia. Kiedy uczelnia wręczyła jej dyplom magistra, nie chciała być już żoną ciecia·i odeszła z innym. Wstawał więc co rano z bólem serca i wypełniał powierzone mu obowiązki. Stojąc przy oknie, Marek przez chwilę wczuł się w sytuację dozorcy. Podłe to było uczucie, a przed oczyma stanęła mu jego własna tragedia. Po dłuższej chwili rozmyślań nad zawiłością losów ludzkiego życia w słuchawce usłyszał: - Oddziałowa, słucham. - Dzień dobry pani Krysiu, Nowak z tej strony. Co tam u mojej Elizy słychać? - A, witam panie doktorze. No, można powiedzieć, że wszystko w porządku. illll - Co znaczy można powiedzieć. Ma jeszcze bóle? - Nie, już nie ma, ale mam panu przekazać, że profesor chciał się z panem pilnie zobaczyć. - Który profesor? - Panaszef. - A coś się stało? - Panie doktorze, tego to ja naprawdę nie wiem. - Rozumiem, ale proszę mi tylko powiedzieć na kiedy przewidziany jest poród? W słuchawce przez chwilę zapadło głuche milczenie. - Jest tam pani? - Tak, jestem panie Marku. - To na kiedy jest data. - To znaczy, panie doktorze - wyjąkała siostra - pani Eliza urodziła nad ranem. - Urodziła! - wrzasnął do słuchawki. - I co jest, chłopiec czy dziewczynka? -Chłopiec. l - A jak się czują? - Dobrze, dziecko zdrowe, a poród odbył się bez komplikacji. - To cudownie, zaraz tam będę! - krzyknął podekscytowany i odłożył słuchawkę. Nagle ze szczęścia zawirowało mu w głowie. Wstrzą śnięty tą wiadomością, pospiesznie zaczął zakładać ubranie. Po paru minutach siedział już w swoim samochodzie. Podjechał do kwiaciarni. Zakupił duży bukiet kwiatów i nie bacząc na przepisy drogowe, gnał przez miasto w szaleńczym pędzie. Z piskiem opon zatrzymał samochód przed szpitalem, trzasnął tylko drzwiami i wbiegł po schodach na górę. Pchnął drzwi od oddziału położniczego i szybkim krokiem ruszył w stronę sali Elizy. W połowie korytarza zza pleców dobiegł go słaby głos profesora: - Panie Marku! Nie zatrzymując się rzucił tylko przez ramię. - Zaraz do pana przyjdę, profesorze. W promiennym uniesieniu z wielkim bukietem kwiatów, stanął w drzwiach jej pokoju. 108 109 r ,, 11 ~~~ IIIIJJI 1 11 - Jestem już kochanie! - uradowany rzucił od progu. Eliza opuściła głowę, a twarz jej zapłonęła ze wstydu. Na rękach trzymała malutkiego czarnoskórego chłopczy ka. Marek stanął jak wryty i po chwili wydukał. - Tomoje? - Nie, to moje ... Kwiaty wyleciały mu z ręki, a przed oczyma przez chwilę zrobiło się ciemno. Kiedy doszedł do siebie, wolno obrócił się i zdruzgotany opuścił szpit,al. /' l w~ SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ ' znad Niemiec od tygodnia wisiała nad osławiem, wyciskając z rozpalonych ciał mieszkań ów Zachodniego Sląska resztki potu. Polewaczki miejskie nie nadążały spryskiwać wodą rozpływającego się od słońca asfaltu. Ogromne przeładowane ciężarówki żłobiły w jezdniach koleiny przypominające podwójny tor saneczkowy. Zatłoczonymi ulicami co chwilę na sygnale przepychały się rozpędzone karetki z pacjentami omdlałymi lub z udarem mózgu. Lipiec tego roku bił rekordy temperatury mijającego właśnie stulecia. Wiktoria sunęła wolno swoim czerwonym fordem w kierunku starego miasta. Turkusowa spódniczka i biała prześwitująca bluzka fantastycznie licowały z jej smukłą sylwetką. Wyraźnie wyeksponowany obfity biust przykuwał uwagę mężczyzn. Minęła jeszcze kilka przecznic i ostro skręciła w prawo. Przemknęła obok gmachu policji i po dwustu metrach zatrzymała się przed szykownie wyglądającą firmą. Na niewielkim parkingu tuż przed budynkiem natknęła się na młodą asystentkę Eryka. ~ 1111 l 11111 ], 11'11 110 ala upału 111