Fragment nr 3

Transkrypt

Fragment nr 3
;e~~
się ogarnąć chaotyczną rzeczywistość. W pierwszej chwili
niewiele pamiętał. Jednak z każdą minutą pamięć zaczęła
mu powracać.
- Co się stało? - wyszeptał do młodziutkiej pielę­
gniarki.
- Na szczęście nic groźnego. Ma pan tylko lekkie
zadrapania i musi pan teraz dużo wypoczywać.
- A co z moją rodziną?
- Tego nie wiem, ale strażacy i wojsko wszystko
ustalą. Niech się pan postara zasnąć, a my się już wszystkim zajmiemy.
Sytuacja Marka nie wyglądała wcale tak różowo.
Pierwsze oględziny lekarskie oprócz otarć i zdrapania
naskórka nic nie wykazały. Jednak kiedy odzyskał przytomność i pierwszy szok minął, zaczęła się dla niego
prawdziwa gehenna. Ból, jaki przeszywał jego biodra,
był nie do wytrzymania. Wijąc się, zaczął gryźć pościel.
Pulsujące kłucie bioder odczuwał niczym wbijanie gwoź­
dzi. Po parunastu minutach zaczął przeraźliwie krzyczeć
i ponownie stracił przytomność.
Wystraszona pielęgniarka wybiegła na korytarz,
alarmując cały personel medyczny. To była jedna z najszybszych akcji reanimacyjnych na oddziale urazowym.
Zdezorientowany lekarz, kładąc Marka na stole operacyjnym, wydawał rutynowe dyspozycje. Po paru minutach
na chwilę udało się ocucić pacjenta. Marek zwymiotował
i ponownie stracił przytomność.
Teraz ten młodytrzydziestoparoletni chirurg nie miał
żadnych wątpliwości. Nakazał natychmiastowe prześwie­
tlenie promieniami Rentgena, a sam pobiegł do gabinetu
ordynatora.
90
W$
Nie pukając, wpadł do środka i z duszą na ramieniu
od drzwi nerwowo rzucił:
- Panie ordynatorze, mamy poważny uraz głowy,
uważam, że trzeba bezzwłocznie operować.
- Co pan podejrzewa?
- Pęknięcie podstawy czaszki.
- O kogo chodzi? - zapytał spokojnie profesor.
- O tego młodego studenta medycyny.
- Prześwietlił pan cały układ kostny?
- Nie, skierowałem tylko na rentgen mózgoczaszki.
- A to dlaczego?! Przecież mogą być też inne urazy,
prawda? - panie doktorze.
'
- Oczywiście, przepraszam za roztargnienie, z pokorą wyznał lekarz.
- Nie ma mnie pan za co przepraszać. Jest pan już
bardzo zmęczony. Która to już pańska doba w szpitalu?
- ciepło zapytał ordynator.
- Druga - dorzucił rozdygotany lekarz.
- Czy oprócz pana jest jeszcze jakiś chirurg na
oddziale?
- Nie. Wszyscy wyjechali w teren.
- To może być bardzo poważna operacja, tak więc
chcę wiedzieć, jak pana samopoczucie.
- Dam radę, panie profesorze.
- Do tej pracy trzeba mieć silny charakter, ale - co
równie ważne -trzeba być wypoczętym. Dlatego raz
jeszcze pana pytam.
- Wiem panie profesorze, na pewno dam sobie radę.
- Napewno?
-Tak.
- To w takim razie za pięć minut spotykamy się na
bloku operacyjnym.
91
;e~~
się ogarnąć chaotyczną rzeczywistość. W pierwszej chwili
niewiele pamiętał. Jednak z każdą minutą pamięć zaczęła
mu powracać.
- Co się stało? - wyszeptał do młodziutkiej pielę­
gniarki.
- Na szczęście nic groźnego. Ma pan tylko lekkie
zadrapania i musi pan teraz dużo wypoczywać.
- A co z moją rodziną?
- Tego nie wiem, ale strażacy i wojsko wszystko
ustalą. Niech się pan postara zasnąć, a my się już wszystkim zajmiemy.
Sytuacja Marka nie wyglądała wcale tak różowo.
Pierwsze oględziny lekarskie oprócz otarć i zdrapania
naskórka nic nie wykazały. Jednak kiedy odzyskał przytomność i pierwszy szok minął, zaczęła się dla niego
prawdziwa gehenna. Ból, jaki przeszywał jego biodra,
był nie do wytrzymania. Wijąc się, zaczął gryźć pościel.
Pulsujące kłucie bioder odczuwał niczym wbijanie gwoź­
dzi. Po parunastu minutach zaczął przeraźliwie krzyczeć
i ponownie stracił przytomność.
Wystraszona pielęgniarka wybiegła na korytarz,
alarmując cały personel medyczny. To była jedna z najszybszych akcji reanimacyjnych na oddziale urazowym.
Zdezorientowany lekarz, kładąc Marka na stole operacyjnym, wydawał rutynowe dyspozycje. Po paru minutach
na chwilę udało się ocucić pacjenta. Marek zwymiotował
i ponownie stracił przytomność.
Teraz ten młodytrzydziestoparoletni chirurg nie miał
żadnych wątpliwości. Nakazał natychmiastowe prześwie­
tlenie promieniami Rentgena, a sam pobiegł do gabinetu
ordynatora.
90
W$
Nie pukając, wpadł do środka i z duszą na ramieniu
od drzwi nerwowo rzucił:
- Panie ordynatorze, mamy poważny uraz głowy,
uważam, że trzeba bezzwłocznie operować.
- Co pan podejrzewa?
- Pęknięcie podstawy czaszki.
- O kogo chodzi? - zapytał spokojnie profesor.
- O tego młodego studenta medycyny.
- Prześwietlił pan cały układ kostny?
- Nie, skierowałem tylko na rentgen mózgoczaszki.
- A to dlaczego?! Przecież mogą być też inne urazy,
prawda? - panie doktorze.
'
- Oczywiście, przepraszam za roztargnienie, z pokorą wyznał lekarz.
- Nie ma mnie pan za co przepraszać. Jest pan już
bardzo zmęczony. Która to już pańska doba w szpitalu?
- ciepło zapytał ordynator.
- Druga - dorzucił rozdygotany lekarz.
- Czy oprócz pana jest jeszcze jakiś chirurg na
oddziale?
- Nie. Wszyscy wyjechali w teren.
- To może być bardzo poważna operacja, tak więc
chcę wiedzieć, jak pana samopoczucie.
- Dam radę, panie profesorze.
- Do tej pracy trzeba mieć silny charakter, ale - co
równie ważne -trzeba być wypoczętym. Dlatego raz
jeszcze pana pytam.
- Wiem panie profesorze, na pewno dam sobie radę.
- Napewno?
-Tak.
- To w takim razie za pięć minut spotykamy się na
bloku operacyjnym.
91
;e~~
Lekarz przytakująco skinął głową i szybkim krokiem
ruszył na oddział. Od drzwi bloku operacyjnego nerwowo
rzucił do pielęgniarki.
- Siostro, proszę u pacjenta prześwietlić cały układ
kostny i wezwać na blok anastezjologa.
Usiadł na obrotowym fotelu i bezmyślnie spojrzał
na zegar wiszący nad drzwiami. Przez chwilę myślami
odleciał w kierunku własnej rodziny. Zmęczenie powoli
dawało się we znaki. Jednak obecność ordynatora dodawała mu otuchy. Po chwili do sali operacyjnej wszedł cały
zespół. Pielęgniarka oddziałowa podała ordynatorowi
zdjęcia rentgenowskie i n~gle wszyscy zamilkli.
- Co pan o tym sądzi doktorze? - zapytał profesor.
Lekarz z zaciekawieniem· obejrzał zdjęcia i dumnie
oznajmił.
- Moje przyput;zczenia się potwierdziły.
- Proszę przyjrzeć się dokładnie - dorzucił profesor.
- Widzę pęknięcie podstawy czaszki - odparł
zdziwiony lekarz.
- Słusznie, ale czy poza tym coś jeszcze pan widzi?
Raz jeszcze przyjrzał się dokładnie zdjęciom i z wypiekami na twarzy dodał.
- Tak panie ordynatorze. Na drugim zdjęciu widoczne jest poprzeczne pęknięcie miednicy w dwóch
miejscach.
- Czy coś jeszcze? - zapytał profesor.
- Nie, to wszystkie uszkodzenia, jakie widzę.
- Doskonale - uśmiechem skwitował starszy kolega.
- To co? Bierzemy się do pracy! - powiedział profesor.
- Tak - wszyscy przytaknęli głowami.
- Anastezjolog, proszę podać pacjentowi całościowe
znieczulenie. Siostrę Basię poproszę o narzędzia, a pana
92
W$
doktorze o asystę. Gotowi? Ordynator spojrzał na zespół,
serdecznie uśmiechnął się pod chirurgiczną maską i dodał:
- No to zaczynamy.
Pośród szalejącego na zewnątrz żywiołu lekarze, mając w pamięci przysięgę Hipokratesa, rzetelnie wypełnili
jakże trudne i skomplikowane zadanie.
Profesor dzięki swojemu profesjonalizmowi praktycznie bez szwanku przywrócił Marka do normalnego życia.
Rehabilitacja wprawdzie trwała ponad pół roku, ale efekt
był zdumiewający. Jako doświadczony medyk tuż przed
emeryturą, zadbał również o stan psychiczny swojego
.'
pacjenta.
Kiedy dowiedział się, iż cała rodzina Marka zginęła
pod gruzami, o pomoc poprosił swego długoletniego
przyjaciela psychiatrę. Sędziwy przyjaciel profesora od
razu ostro wziął się do roboty. Toteż po upływie roku od
traumatycznego wydarzenia Marek ponownie powrócił
na uczelnię w doskonałej kondycji psychofizycznej.
Od państwa otrzymał mieszkanie i rentę, a od uczelni
stypendium za wybitne wyniki w nauce. Po dwóch bardzo
pracowitych latach uroczyście odebrał dyplom lekarski
z wyróżnieniem. Niektórzy koledzy z zazdrością patrzyli
na Marka, podziwiając jego pracowitość, sumienność
i wytrwałość w dążeniu do celu.
Kiedy na uroczystej akademii rektor wręczał mu
dyplom, gratulując sukcesu i życząc najlepszemu studen:..
towi z roku powodzenia na przyszłość, na twarzach jego
kolegów malował się grymas zawiści.
Każdy z nich jednak dobrze wiedział, że to nie
przypadek, tylko ciężka praca zapewniła Markowi tak
znamienite wyróżnienie. Koleżanki szczerze gratulowały mu, życząc samych sukcesów, ale zarazem dając mu
93
;e~~
Lekarz przytakująco skinął głową i szybkim krokiem
ruszył na oddział. Od drzwi bloku operacyjnego nerwowo
rzucił do pielęgniarki.
- Siostro, proszę u pacjenta prześwietlić cały układ
kostny i wezwać na blok anastezjologa.
Usiadł na obrotowym fotelu i bezmyślnie spojrzał
na zegar wiszący nad drzwiami. Przez chwilę myślami
odleciał w kierunku własnej rodziny. Zmęczenie powoli
dawało się we znaki. Jednak obecność ordynatora dodawała mu otuchy. Po chwili do sali operacyjnej wszedł cały
zespół. Pielęgniarka oddziałowa podała ordynatorowi
zdjęcia rentgenowskie i n~gle wszyscy zamilkli.
- Co pan o tym sądzi doktorze? - zapytał profesor.
Lekarz z zaciekawieniem· obejrzał zdjęcia i dumnie
oznajmił.
- Moje przyput;zczenia się potwierdziły.
- Proszę przyjrzeć się dokładnie - dorzucił profesor.
- Widzę pęknięcie podstawy czaszki - odparł
zdziwiony lekarz.
- Słusznie, ale czy poza tym coś jeszcze pan widzi?
Raz jeszcze przyjrzał się dokładnie zdjęciom i z wypiekami na twarzy dodał.
- Tak panie ordynatorze. Na drugim zdjęciu widoczne jest poprzeczne pęknięcie miednicy w dwóch
miejscach.
- Czy coś jeszcze? - zapytał profesor.
- Nie, to wszystkie uszkodzenia, jakie widzę.
- Doskonale - uśmiechem skwitował starszy kolega.
- To co? Bierzemy się do pracy! - powiedział profesor.
- Tak - wszyscy przytaknęli głowami.
- Anastezjolog, proszę podać pacjentowi całościowe
znieczulenie. Siostrę Basię poproszę o narzędzia, a pana
92
W$
doktorze o asystę. Gotowi? Ordynator spojrzał na zespół,
serdecznie uśmiechnął się pod chirurgiczną maską i dodał:
- No to zaczynamy.
Pośród szalejącego na zewnątrz żywiołu lekarze, mając w pamięci przysięgę Hipokratesa, rzetelnie wypełnili
jakże trudne i skomplikowane zadanie.
Profesor dzięki swojemu profesjonalizmowi praktycznie bez szwanku przywrócił Marka do normalnego życia.
Rehabilitacja wprawdzie trwała ponad pół roku, ale efekt
był zdumiewający. Jako doświadczony medyk tuż przed
emeryturą, zadbał również o stan psychiczny swojego
.'
pacjenta.
Kiedy dowiedział się, iż cała rodzina Marka zginęła
pod gruzami, o pomoc poprosił swego długoletniego
przyjaciela psychiatrę. Sędziwy przyjaciel profesora od
razu ostro wziął się do roboty. Toteż po upływie roku od
traumatycznego wydarzenia Marek ponownie powrócił
na uczelnię w doskonałej kondycji psychofizycznej.
Od państwa otrzymał mieszkanie i rentę, a od uczelni
stypendium za wybitne wyniki w nauce. Po dwóch bardzo
pracowitych latach uroczyście odebrał dyplom lekarski
z wyróżnieniem. Niektórzy koledzy z zazdrością patrzyli
na Marka, podziwiając jego pracowitość, sumienność
i wytrwałość w dążeniu do celu.
Kiedy na uroczystej akademii rektor wręczał mu
dyplom, gratulując sukcesu i życząc najlepszemu studen:..
towi z roku powodzenia na przyszłość, na twarzach jego
kolegów malował się grymas zawiści.
Każdy z nich jednak dobrze wiedział, że to nie
przypadek, tylko ciężka praca zapewniła Markowi tak
znamienite wyróżnienie. Koleżanki szczerze gratulowały mu, życząc samych sukcesów, ale zarazem dając mu
93
;e~~
l
III
do zrozumienia, iż każda z nich jest właśnie tą, na którą czeka. Był nie tylko oczkiem w głowie profesorów,
ale także, a może przede wszystkim, obiektem głębokich
westchnień swoich koleżanek. Nic dziwnego. Wysoki,
przystojny, z własnym mieszkaniem, a w dodatku pupilek
profesorskiej elity z Akademii Medycznej, dla przecięt­
nej studentki medycyny był wymarzoną partią na męża.
Adorowały go na każdym kroku. Zalotnie przewracały
oczami. Zapraszały na studenckie imprezy. Kusiły na
wszelkie możliwe kobiece sposoby i nic. Aż pewnego razu
tuż przed końcem ostatniego roku akademickiego Marek niespodziewanie pojawił się na urodzinach swojego
kolegi. Dziewczyny zaskoczone takim obrotem sprawy,
nie bacząc na obecność swoich partnerów, postanowiły
w końcu go uwieść. Patrząc mu czule w oczy, narzucały
mu się, naiwnie myśląc, iż to go przyciągnie.
Komfortowy dom z przepięknym ogrodem na obrzeżach miasta był wymarzonym miejscem na czarujący
romans. Eliza, najpowabniejsza studentka z roku od razu
zapragnęła mieć go na własność. Wysoka długonoga brunetka o niebieskich oczach i uwodzicielskim spojrzeniu
od jakiegoś już czasu polowała na odpowiednią partię.
Jednak zawsze trafiała jak kulą w płot, gdyż jej ambicje
były bardzo wygórowane. Konsekwentnie zarzucała swe
pajęcze sieci, aby po paru szalonych dniach stwierdzić,
iż to nie ten.
Partnerzy jej musieli być inteligentni, wybitni
i w każdej sytuacji odgrywać pierwszoplanowe role.
Ludzie z pierwszych stron gazet. Nietuzinkowi, a zarazem bezwzględni w dążeniu do sukcesu. Przez ostatnie
dwa lata przetestowała prawie każdego studenta ze
swojego roku.
94
il
W$
Nie gardziła również dojrzałymi mężczyznami,
ale tylko zamożnymi lub z poważnym dorobkiem naukowym. Ze względu na swą atrakcyjność i słabość do
płci przeciwnej bywała zapraszana na najbardziej elitarne przyjęcia Rosławia. Wkrótce więc przylgnął do niej
przydomek caryca. Natura obdarzyła ją pięknym ciałem
i powalającą urodą. Los zaś zrządził, iż na swej drodze
spotykała samych prominentnych facetów.
W ciągu ostatnich dwóch lat upewniła się w przekonaniu, iż na szczyt kariery można wejść tylko na skróty.
Odrzuciła pruderię i dobre obyczaje, toteż przez jej szerokie łoże przewijało się coraz więcej zachwyconych jej
ciałem potencjalnych partnerów.
Ostatnim amantem Elizy był bogaty Arab zamieszkujący na stałe w Monte Carlo. Trzeci syn bardzo bogatego
szejka, któremu w dziedzictwie przypadała znaczna część
ropy na Bliskim Wschodzie.
Eliza z trudem skrywała zniecierpliwienie, wyczekując na odpowiednią chwilę, aby wziąć w swe szpony
Marka. Przyglądając się z boku zalotnym zachowaniom
swoich koleżanek, męczyła się coraz bardziej. Nagle
spojrzenia ich się skrzyżowały. Eliza uśmiechnęła się wymownie i serdecznym gestem zaprosiła go do stojącego
barku w rogu salonu.
- Napijemy się?- rzuciła zalotnie.
- Chętnie - odparł mocno speszony.
- Domyślam się, że przyszedłeś sam.
- Można tak powiedzieć - wycedził przez zęby.
- Cóż za zbieg okoliczności - oznajmiła z przekąsem.
-Dlaczego?
- To dziwne, ale ja też jestem sama.
- Naprawdę?- rzucił z niedowierzaniem.
95
;e~~
l
III
do zrozumienia, iż każda z nich jest właśnie tą, na którą czeka. Był nie tylko oczkiem w głowie profesorów,
ale także, a może przede wszystkim, obiektem głębokich
westchnień swoich koleżanek. Nic dziwnego. Wysoki,
przystojny, z własnym mieszkaniem, a w dodatku pupilek
profesorskiej elity z Akademii Medycznej, dla przecięt­
nej studentki medycyny był wymarzoną partią na męża.
Adorowały go na każdym kroku. Zalotnie przewracały
oczami. Zapraszały na studenckie imprezy. Kusiły na
wszelkie możliwe kobiece sposoby i nic. Aż pewnego razu
tuż przed końcem ostatniego roku akademickiego Marek niespodziewanie pojawił się na urodzinach swojego
kolegi. Dziewczyny zaskoczone takim obrotem sprawy,
nie bacząc na obecność swoich partnerów, postanowiły
w końcu go uwieść. Patrząc mu czule w oczy, narzucały
mu się, naiwnie myśląc, iż to go przyciągnie.
Komfortowy dom z przepięknym ogrodem na obrzeżach miasta był wymarzonym miejscem na czarujący
romans. Eliza, najpowabniejsza studentka z roku od razu
zapragnęła mieć go na własność. Wysoka długonoga brunetka o niebieskich oczach i uwodzicielskim spojrzeniu
od jakiegoś już czasu polowała na odpowiednią partię.
Jednak zawsze trafiała jak kulą w płot, gdyż jej ambicje
były bardzo wygórowane. Konsekwentnie zarzucała swe
pajęcze sieci, aby po paru szalonych dniach stwierdzić,
iż to nie ten.
Partnerzy jej musieli być inteligentni, wybitni
i w każdej sytuacji odgrywać pierwszoplanowe role.
Ludzie z pierwszych stron gazet. Nietuzinkowi, a zarazem bezwzględni w dążeniu do sukcesu. Przez ostatnie
dwa lata przetestowała prawie każdego studenta ze
swojego roku.
94
il
W$
Nie gardziła również dojrzałymi mężczyznami,
ale tylko zamożnymi lub z poważnym dorobkiem naukowym. Ze względu na swą atrakcyjność i słabość do
płci przeciwnej bywała zapraszana na najbardziej elitarne przyjęcia Rosławia. Wkrótce więc przylgnął do niej
przydomek caryca. Natura obdarzyła ją pięknym ciałem
i powalającą urodą. Los zaś zrządził, iż na swej drodze
spotykała samych prominentnych facetów.
W ciągu ostatnich dwóch lat upewniła się w przekonaniu, iż na szczyt kariery można wejść tylko na skróty.
Odrzuciła pruderię i dobre obyczaje, toteż przez jej szerokie łoże przewijało się coraz więcej zachwyconych jej
ciałem potencjalnych partnerów.
Ostatnim amantem Elizy był bogaty Arab zamieszkujący na stałe w Monte Carlo. Trzeci syn bardzo bogatego
szejka, któremu w dziedzictwie przypadała znaczna część
ropy na Bliskim Wschodzie.
Eliza z trudem skrywała zniecierpliwienie, wyczekując na odpowiednią chwilę, aby wziąć w swe szpony
Marka. Przyglądając się z boku zalotnym zachowaniom
swoich koleżanek, męczyła się coraz bardziej. Nagle
spojrzenia ich się skrzyżowały. Eliza uśmiechnęła się wymownie i serdecznym gestem zaprosiła go do stojącego
barku w rogu salonu.
- Napijemy się?- rzuciła zalotnie.
- Chętnie - odparł mocno speszony.
- Domyślam się, że przyszedłeś sam.
- Można tak powiedzieć - wycedził przez zęby.
- Cóż za zbieg okoliczności - oznajmiła z przekąsem.
-Dlaczego?
- To dziwne, ale ja też jestem sama.
- Naprawdę?- rzucił z niedowierzaniem.
95
W$.
;e~~
- Dziwi cię to? - zapytała kokieteryjnie.
- Raczej tak.
- Wierzysz w przeznaczenie? -zapytała, wprawiając Marka w nie lada zakłopotanie.
- Do czego zmierzasz? odparł naiwnie.
Eliza uśmiechnęła się dwuznacznie, w myślach przygotowując dogodny grunt do nieczystej zagrywki.
- Znamy się parę lat i zawsze się mijaliśmy, a może
to spotkanie jest znakiem od losu. Co o tym myślisz?
Policzki Marka zapłonęły, a ciało zrobiło się sztywne.
Poczuł, jak ogarnia go paraliżujący strach przed kobietą.,
która od dawna spędzała mu sen z powiek.
- Nigdy w ten sposób o tobie nie myślałem- odparł
nieśmiało.
11
III
ll
- Ja też, ale chyba sam przyznasz, iż fakty mówią. za
siebie.
- Chyba tak, ale to miałoby znaczyć, że mamy randkę?
Eliza zalotnie zaśmiała się w głos, przykuwając uwagę
uczestników przyjęcia.
- Czy to propozycja? - rzuciła rozbawiona.
- Tak! - oznajmił stanowczo, przełamując nieśmiałość.
l
li
l
!..
'li
- A co masz do zaoferowania?- odparła, mrugając
do niego okiem.
- Kolację przy świecach, ale tylko we dwoje.
- To brzmi zachęcająco - uśmiechnęła się prężąc
swój obfity biust do przodu.
Teraz z premedytacją przyjrzał się jej piersiom. Chciał
zaabsorbować czymś swoją uwagę, zupełnie nie panował
nad swoimi hormonami.
- Potrafisz zrobić na facecie wrażenie.
!
li
l
96
Roześmiała się,
ale w jej oczach
zobaczył, iż
jest za-
dowolona.
- Musimy chyba już iść- oznajmiła niespodziewanie.
Wstał razem z Elizą od stolika i żegnając się, ostentacyjnie opuścili przyjęcie.
Kobieta była brakującym ogniwem w życiu Marka.
Pomimo sukcesów na uczelni samotność doskwierała mu
coraz bardziej. Myśli o kochającej rodzinie i pustka wokół siebie zadawały mu przenikający ból. Odpychał więc
na bok wizję szczęścia i zupełnie nie wiedząc dlaczego,
uciekał wciąż w naukę.
Teraz jednak był podekscytowany. Wolno sunąc
zielonym passatem, u boku fantastycznej kobiety czuł,
iż szczęście jest w zasięgu ręki. Dusza jego płonęła
z zachwytu, a gorycz, którą przez te wszystkie lata nosił,
niepostrzeżenie znikła. Wpatrzony w migające za szybą
kamieniczki starego miasta, podświadomie wyczuwał,
iż zaczyna się nowa epoka jego pogmatwanego życia.
Eliza, zachowując się prowokacyjnie, dawała mu do
zrozumienia, iż to będzie kolacja ze wspólnym śniada­
niem. Marek robił wszystko, aby nie sprawiać wrażenia
łatwej zdobyczy. Doskonale wiedział, że kobiety go niewłaściwie oceniają. Chociaż był wysoki, barczysty i nad
wyraz męski, swoją nieśmiałością do kobiet sprawiał
wrażenie, iż nie potrafiłby zabić nawet muchy.
Rzadko odpowiadał na dość jasne sygnały dziewczyn,
toteż płeć piękna brała go za zahamowanego prawiczka.
Tym razem jednak stanął na wysokości zadania. Niczym
doświadczony kochanek zdominował Elizę, życząc sobie
nazajutrz śniadanie do łóżka. Upojna, pełna uniesień noc,
okraszona delikatnym seksem, zainicjowała dość długi,
jednak bardzo burzliwy romans.
97
W$.
;e~~
- Dziwi cię to? - zapytała kokieteryjnie.
- Raczej tak.
- Wierzysz w przeznaczenie? -zapytała, wprawiając Marka w nie lada zakłopotanie.
- Do czego zmierzasz? odparł naiwnie.
Eliza uśmiechnęła się dwuznacznie, w myślach przygotowując dogodny grunt do nieczystej zagrywki.
- Znamy się parę lat i zawsze się mijaliśmy, a może
to spotkanie jest znakiem od losu. Co o tym myślisz?
Policzki Marka zapłonęły, a ciało zrobiło się sztywne.
Poczuł, jak ogarnia go paraliżujący strach przed kobietą.,
która od dawna spędzała mu sen z powiek.
- Nigdy w ten sposób o tobie nie myślałem- odparł
nieśmiało.
11
III
ll
- Ja też, ale chyba sam przyznasz, iż fakty mówią. za
siebie.
- Chyba tak, ale to miałoby znaczyć, że mamy randkę?
Eliza zalotnie zaśmiała się w głos, przykuwając uwagę
uczestników przyjęcia.
- Czy to propozycja? - rzuciła rozbawiona.
- Tak! - oznajmił stanowczo, przełamując nieśmiałość.
l
li
l
!..
'li
- A co masz do zaoferowania?- odparła, mrugając
do niego okiem.
- Kolację przy świecach, ale tylko we dwoje.
- To brzmi zachęcająco - uśmiechnęła się prężąc
swój obfity biust do przodu.
Teraz z premedytacją przyjrzał się jej piersiom. Chciał
zaabsorbować czymś swoją uwagę, zupełnie nie panował
nad swoimi hormonami.
- Potrafisz zrobić na facecie wrażenie.
!
li
l
96
Roześmiała się,
ale w jej oczach
zobaczył, iż
jest za-
dowolona.
- Musimy chyba już iść- oznajmiła niespodziewanie.
Wstał razem z Elizą od stolika i żegnając się, ostentacyjnie opuścili przyjęcie.
Kobieta była brakującym ogniwem w życiu Marka.
Pomimo sukcesów na uczelni samotność doskwierała mu
coraz bardziej. Myśli o kochającej rodzinie i pustka wokół siebie zadawały mu przenikający ból. Odpychał więc
na bok wizję szczęścia i zupełnie nie wiedząc dlaczego,
uciekał wciąż w naukę.
Teraz jednak był podekscytowany. Wolno sunąc
zielonym passatem, u boku fantastycznej kobiety czuł,
iż szczęście jest w zasięgu ręki. Dusza jego płonęła
z zachwytu, a gorycz, którą przez te wszystkie lata nosił,
niepostrzeżenie znikła. Wpatrzony w migające za szybą
kamieniczki starego miasta, podświadomie wyczuwał,
iż zaczyna się nowa epoka jego pogmatwanego życia.
Eliza, zachowując się prowokacyjnie, dawała mu do
zrozumienia, iż to będzie kolacja ze wspólnym śniada­
niem. Marek robił wszystko, aby nie sprawiać wrażenia
łatwej zdobyczy. Doskonale wiedział, że kobiety go niewłaściwie oceniają. Chociaż był wysoki, barczysty i nad
wyraz męski, swoją nieśmiałością do kobiet sprawiał
wrażenie, iż nie potrafiłby zabić nawet muchy.
Rzadko odpowiadał na dość jasne sygnały dziewczyn,
toteż płeć piękna brała go za zahamowanego prawiczka.
Tym razem jednak stanął na wysokości zadania. Niczym
doświadczony kochanek zdominował Elizę, życząc sobie
nazajutrz śniadanie do łóżka. Upojna, pełna uniesień noc,
okraszona delikatnym seksem, zainicjowała dość długi,
jednak bardzo burzliwy romans.
97
W$.
R~~
l
IIII
l
l
l
:IIII
Z boku wyglądało to naprawdę poważnie. Kino, imprezy, dyskoteki, teatr. Z uznaniem znajomi przyglądali
się szczęśliwej parze. Kobiety z zazdrością spoglądały
na Elizę, a koledzy Marka takim obrotem sprawy byli
zupełnie zaskoczeni. Pod koniec lipca wspólnie ze swoją studencką paczką młoda para wyjechała nad morze.
To były najpiękniejsze dwa tygodnie w dotychczasowym
życiu Marka. Ekskluzywny nadmorski kurort. Jasnobłękitne niebo, rozgrzany pod stopami piasek i kojące
swym szumem fale Bałtyku wprawiały ich w niebiański
nastrój. Nocne spacery po plaży, odbijający się w tafli
morza księżyc sprawiły, iż doznali nirwany. Ostatniej
nocy wspólnie doszli do odkrywczego wniosku, iż jeżeli
istnieje raj, to może być jedynie w takim właśnie wydaniu.
Nazajutrz pożegnali gorące piaski Bałtyku i powrócili do
rodzinnego miasta Elizy.
Marka nie opuszczało złudzenie, iż dostąpił bram
niebios. Życie nagle nabrało blasku. Zaczęło toczyć się
w zupełnie innym wymiarze. Pustkę w jego domu wypeł­
niła piękna intrygująca kobieta.
Stare znajomości niepostrzeżenie nabierały rangi
przyjaźni. Poznawał wciąż nowych ludzi, a na domiar
szczęścia otrzymał poważną ofertę zrobienia specjalizacji z neurochirurgii w akademii medycznej. Z groźnego
świata, jaki dotąd utkwił mu w pamięci, nie pozostało już
prawie nic. Wszyscy byli mili, dobrzy i chętni w niesieniu
pomocy. Totalna metamorfoza.
Przed Elizą stał jednak nadal nierozwiązany dylemat.
Oficjalnie zerwała kontakty z uroczym, a zarazem zamoż­
nym synem szejka. Ale nie mogąc do końca zdecydować
się, na którego "konia'' postawić, sporadycznie spotykała
się z nim. Aby w razie niepowodzenia mieć dogodną
alternatywę przyszłości.
Takie status quo trwało przez
jakieś dwa miesiące. Przełomem tej patowej sytuacji okazał się szósty grudnia, czyli dzień Świętego Mikołaja.
Zima od dłuższego czasu trzymała na dobre. Siarczysty mróz z wolna skuwał leniwie płynącą Łotrę. Puszysty
biały śnieg sowicie pokrył opadłe z liści konary drzew,
nadając im iście świąteczny wygląd. Tego dnia Marek
postanowił zrobić coś szczególnego. Prosto z akademii
w euforycznym nastroju wyruszył na zakupy. Po drodze
odwiedził dom towarowy, kwiaciarnię oraz jubilera.
Dumny z siebie powrócił do domu.
Przekręcił klucz w zamku i z c;iużą papierową torbą,
wypchaną po brzegi prezentami przekroczył próg swojego
mieszkania. W przedpokoju otrzepał buty, powiesił kurtkę i z pakunkiem w ręku energicznie wszedł do pokoju.
- Witaj kochanie! - rzucił wesoło .
- Co tak dziś późno?- zapytała zdziwiona Eliza.
Marek uśmiechnął się tajemniczo i bardzo poważnie
oznajmił:
-
Wstań proszę,
bo
chcę
ci
coś
bardzo
ważnego
powiedzieć.
Niepewnie zerwała się z fotela i ze zmieszaną miną
powoli podeszła do Marka.
- Coś się stało?- zapytała drżącym głosem.
-Tak.
Z kieszeni wyjął małe zdobione brązowe pudełeczko.
Otworzył je i wszystko od razu dla Elizy stało się jasne.
Oczy jej zaśmiały się jak małej dziewczynce na widok
wymarzonej lalki. Pochwycił jej dłoń i delikatnie wsunął
na palec finezyjny pierścionek z brylantowym oczkiem.
Z ogromnej papierowej torby wyjął duży bukiet czerwo-
!
li
98
99
W$.
R~~
l
IIII
l
l
l
:IIII
Z boku wyglądało to naprawdę poważnie. Kino, imprezy, dyskoteki, teatr. Z uznaniem znajomi przyglądali
się szczęśliwej parze. Kobiety z zazdrością spoglądały
na Elizę, a koledzy Marka takim obrotem sprawy byli
zupełnie zaskoczeni. Pod koniec lipca wspólnie ze swoją studencką paczką młoda para wyjechała nad morze.
To były najpiękniejsze dwa tygodnie w dotychczasowym
życiu Marka. Ekskluzywny nadmorski kurort. Jasnobłękitne niebo, rozgrzany pod stopami piasek i kojące
swym szumem fale Bałtyku wprawiały ich w niebiański
nastrój. Nocne spacery po plaży, odbijający się w tafli
morza księżyc sprawiły, iż doznali nirwany. Ostatniej
nocy wspólnie doszli do odkrywczego wniosku, iż jeżeli
istnieje raj, to może być jedynie w takim właśnie wydaniu.
Nazajutrz pożegnali gorące piaski Bałtyku i powrócili do
rodzinnego miasta Elizy.
Marka nie opuszczało złudzenie, iż dostąpił bram
niebios. Życie nagle nabrało blasku. Zaczęło toczyć się
w zupełnie innym wymiarze. Pustkę w jego domu wypeł­
niła piękna intrygująca kobieta.
Stare znajomości niepostrzeżenie nabierały rangi
przyjaźni. Poznawał wciąż nowych ludzi, a na domiar
szczęścia otrzymał poważną ofertę zrobienia specjalizacji z neurochirurgii w akademii medycznej. Z groźnego
świata, jaki dotąd utkwił mu w pamięci, nie pozostało już
prawie nic. Wszyscy byli mili, dobrzy i chętni w niesieniu
pomocy. Totalna metamorfoza.
Przed Elizą stał jednak nadal nierozwiązany dylemat.
Oficjalnie zerwała kontakty z uroczym, a zarazem zamoż­
nym synem szejka. Ale nie mogąc do końca zdecydować
się, na którego "konia'' postawić, sporadycznie spotykała
się z nim. Aby w razie niepowodzenia mieć dogodną
alternatywę przyszłości.
Takie status quo trwało przez
jakieś dwa miesiące. Przełomem tej patowej sytuacji okazał się szósty grudnia, czyli dzień Świętego Mikołaja.
Zima od dłuższego czasu trzymała na dobre. Siarczysty mróz z wolna skuwał leniwie płynącą Łotrę. Puszysty
biały śnieg sowicie pokrył opadłe z liści konary drzew,
nadając im iście świąteczny wygląd. Tego dnia Marek
postanowił zrobić coś szczególnego. Prosto z akademii
w euforycznym nastroju wyruszył na zakupy. Po drodze
odwiedził dom towarowy, kwiaciarnię oraz jubilera.
Dumny z siebie powrócił do domu.
Przekręcił klucz w zamku i z c;iużą papierową torbą,
wypchaną po brzegi prezentami przekroczył próg swojego
mieszkania. W przedpokoju otrzepał buty, powiesił kurtkę i z pakunkiem w ręku energicznie wszedł do pokoju.
- Witaj kochanie! - rzucił wesoło .
- Co tak dziś późno?- zapytała zdziwiona Eliza.
Marek uśmiechnął się tajemniczo i bardzo poważnie
oznajmił:
-
Wstań proszę,
bo
chcę
ci
coś
bardzo
ważnego
powiedzieć.
Niepewnie zerwała się z fotela i ze zmieszaną miną
powoli podeszła do Marka.
- Coś się stało?- zapytała drżącym głosem.
-Tak.
Z kieszeni wyjął małe zdobione brązowe pudełeczko.
Otworzył je i wszystko od razu dla Elizy stało się jasne.
Oczy jej zaśmiały się jak małej dziewczynce na widok
wymarzonej lalki. Pochwycił jej dłoń i delikatnie wsunął
na palec finezyjny pierścionek z brylantowym oczkiem.
Z ogromnej papierowej torby wyjął duży bukiet czerwo-
!
li
98
99
;t::~
III
III!
11
111
!
tfo«9
nych pięknie przystrojonych róż. Stanął wyprostowany
przed nią i z powagą w głosie zapytał:
- Wyjdziesz za mnie?
- A chcesz tego naprawdę?
-Tak.
- To po co pytasz. Przecież wiesz, że liczysz się tylko
ty - dość chłodno oznajmiła Eliza.
Na Marka twarzy pojawił się chłopięcy uśmiech radości. Pochylił się do przodu i kładąc rękę na jej biodrze,
przyciągnął mocno do siebie. Padli sobie w objęcia i bez
zbędnych gier wstępnych do rana w cielesnym upojeniu
konsumowali ten wyjątkowy dzień.
Nazajutrz Marek zerwał się z łóżka i na palcach poszedł do kuchni przyrządzić swojej ukochanej śniadanie.
Przypominał bardziej uradowane dziecko niż dobrze
zapowiadającego się neurochirurga.
Nucąc pod nosem znany przebój Beatlesów, z uśmie­
chem na twarzy i gestami wytrawnego kelnera stanął
przed łóżkiem Elizy. Podsunął ławę, rozstawił smakowicie wyglądający posiłek i nastawił muzykę. Pochylił się
nad łóżkiem i delikatnie uścisnął jej dłoń. Jednak Eliza
spała nadal.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu czarnowłosemu szczęściu. Miał wrażenie, iż jest na planie filmowym, a reżyser powierzył mu rolę Rudolfa Walentino.
Zafascynowany tą sytuacją, pocałował swoją ukochaną
w policzek. Teraz Eliza poruszyła się i z dziewczęcym
uśmiechem otworzyła oczy.
- Kochanie, podano do stołu! - wesoło oznajmił
Marek.
- Och, ty mój mały głuptasie - mruknęła, przecią­
gając się leniwie.
W$
Jedną dłoń położyła na jego ramieniu,
a drugą mocno
do siebie. Czule pocałowała go w policzek
i nagle twarz jej przybrała dziwny wyraz. Marek natychmiast zauważył zmianę. Usiadł na krawędzi łóżka i z niepokojem w głosie zapytał.
- Co się stało? Może coś nie tak zrobiłem. Czy tak?
- Nie, wszystko w porządku- mówiąc to zmieszała
się i opuściła wzrok.
- Kochanie, powiedz, o co naprawdę chodzi?!
Eliza usiadła, wygodnie opierając głowę o zagłówek
szerokiego łoża. Palcami zaczesała swe długie czarne
włosy, posępnie wbijając wzrok w biało-zieloną pościel.
- Marku będziemy mieli dziecko - oznajmiła beznamiętnie i rękoma zakryła twarz.
- To wspaniale! - krzyknął, zrywając się z łóżka.
- Cieszysz się? - zapytała naiwnie.
- Czy się cieszę? To najwspanialsza wiadomość od
paru lat! - krzyknął podekscytowany.
przyciągnęła
-Naprawdę?
- Ocz}rwiście! W końcu będziemy prowadzić normalny dom. Święta, imieniny i wspólne wakacje z rodziną
- kochanie, od zawsze o tym marzyłem.
- A co byś wolał, córeczkę czy synka?
- To kotku jest bez znaczenia. Obojętnie, co się
urodzi będę kochał tak samo.
- A bliźniaki? - zapytała z przekorą.
- Nawet całe przedszkole! - rzucił zafascynowany.
- Marku, mam do ciebie tylko jedną wielką prośbę.
- Jaką?
- Nie bardzo wiem, jak ci to mam powiedzieć.
- No chyba się mnie nie wstydzisz? Mów wprost,
o co chodzi.
l!
100
101
;t::~
III
III!
11
111
!
tfo«9
nych pięknie przystrojonych róż. Stanął wyprostowany
przed nią i z powagą w głosie zapytał:
- Wyjdziesz za mnie?
- A chcesz tego naprawdę?
-Tak.
- To po co pytasz. Przecież wiesz, że liczysz się tylko
ty - dość chłodno oznajmiła Eliza.
Na Marka twarzy pojawił się chłopięcy uśmiech radości. Pochylił się do przodu i kładąc rękę na jej biodrze,
przyciągnął mocno do siebie. Padli sobie w objęcia i bez
zbędnych gier wstępnych do rana w cielesnym upojeniu
konsumowali ten wyjątkowy dzień.
Nazajutrz Marek zerwał się z łóżka i na palcach poszedł do kuchni przyrządzić swojej ukochanej śniadanie.
Przypominał bardziej uradowane dziecko niż dobrze
zapowiadającego się neurochirurga.
Nucąc pod nosem znany przebój Beatlesów, z uśmie­
chem na twarzy i gestami wytrawnego kelnera stanął
przed łóżkiem Elizy. Podsunął ławę, rozstawił smakowicie wyglądający posiłek i nastawił muzykę. Pochylił się
nad łóżkiem i delikatnie uścisnął jej dłoń. Jednak Eliza
spała nadal.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu czarnowłosemu szczęściu. Miał wrażenie, iż jest na planie filmowym, a reżyser powierzył mu rolę Rudolfa Walentino.
Zafascynowany tą sytuacją, pocałował swoją ukochaną
w policzek. Teraz Eliza poruszyła się i z dziewczęcym
uśmiechem otworzyła oczy.
- Kochanie, podano do stołu! - wesoło oznajmił
Marek.
- Och, ty mój mały głuptasie - mruknęła, przecią­
gając się leniwie.
W$
Jedną dłoń położyła na jego ramieniu,
a drugą mocno
do siebie. Czule pocałowała go w policzek
i nagle twarz jej przybrała dziwny wyraz. Marek natychmiast zauważył zmianę. Usiadł na krawędzi łóżka i z niepokojem w głosie zapytał.
- Co się stało? Może coś nie tak zrobiłem. Czy tak?
- Nie, wszystko w porządku- mówiąc to zmieszała
się i opuściła wzrok.
- Kochanie, powiedz, o co naprawdę chodzi?!
Eliza usiadła, wygodnie opierając głowę o zagłówek
szerokiego łoża. Palcami zaczesała swe długie czarne
włosy, posępnie wbijając wzrok w biało-zieloną pościel.
- Marku będziemy mieli dziecko - oznajmiła beznamiętnie i rękoma zakryła twarz.
- To wspaniale! - krzyknął, zrywając się z łóżka.
- Cieszysz się? - zapytała naiwnie.
- Czy się cieszę? To najwspanialsza wiadomość od
paru lat! - krzyknął podekscytowany.
przyciągnęła
-Naprawdę?
- Ocz}rwiście! W końcu będziemy prowadzić normalny dom. Święta, imieniny i wspólne wakacje z rodziną
- kochanie, od zawsze o tym marzyłem.
- A co byś wolał, córeczkę czy synka?
- To kotku jest bez znaczenia. Obojętnie, co się
urodzi będę kochał tak samo.
- A bliźniaki? - zapytała z przekorą.
- Nawet całe przedszkole! - rzucił zafascynowany.
- Marku, mam do ciebie tylko jedną wielką prośbę.
- Jaką?
- Nie bardzo wiem, jak ci to mam powiedzieć.
- No chyba się mnie nie wstydzisz? Mów wprost,
o co chodzi.
l!
100
101
W$.
;e~~
Bo wiesz, zawsze sobie marzyłam, że ślub wezmę
we Włoszech i bardzo bym chciała, aby tak się stało.
- Kochanie, teraz nie mogę wyjechać za granicę
i dobrze o tym wiesz.
- Tak, wiem, a czy zgodziłbyś się wziąć ślub w przyszłe wakacje właśnie w Rzymie?
- Czy to ma oznaczać, iż urodziłabyś przed naszym
-
ślubem?
i/l
- Tak! I wcale się tego nie wstydzę .-.... oznajmiła stanowczo, wysyłając spojrzenie nie znoszące sprzeciwu.
- Dobrze. Jeżeli to dla ciebie takie ważne, to oczywiście się zgadzam.
Eliza głęboko westchnęła, kierując swój wzrok na
duże balkonowe okno. Niewidzialny ciężar spoczywający
na barkach uleciał, czyniąc jej ciało wiotkim. Bladosina
cera wolno zaczynała nabierać rumieńców. Upiorne myśli
o odrzuceniu znikły. Oczy zaśmiały się, a wisielczy nastrój
niepostrzeżenie odpłynął.
'l
!li
1
111111
Teraz wizja przyszłości rysowała się nader malowniczo. Kochający mąż, ufny, opiekuńczy, a przede wszystkim ślepy. Prestiż. Pozycja społeczna. Lukratywna posada.
I co najważniejsze - duże pieniądze.
Bale, przyjęcia i wakacje w najlepszych kurortach
Europy. Marzenia małej dziewczynki w końcu zaczęły
się spełniać . Teraz pozostało tylko wszystko kontrolować
i ci eszyć się urokami dostatniego życia. Sielanka miała
przybrać wprost baśniową postać.
Toteż przygotowania do zaręczyn ruszyły pełną parą.
Marek zakupił wytworny garnitur, oryginalny pierścionek
i zamówił niedużą salę w przytulnym lokalu. Eliza powiadomiła swych rodziców, i nie bacząc na koszty, ubrała się
na tę okazję niczym egipska królowa.
102
Zaręczyny odbyły się
w
iście
królewskim stylu. Pamiętnego dnia przed lokal zajechał kordon najdroższych
limuzyn, a z nich wysiadła cała śmietanka ówczesnego
Rosławia. Eliza, stojąc u boku swojej zdobyczy, odbierała
gratulacje z bezbłędnie dokonanego wyboru.
Kiedy znaleźli się w środku lokalu, nagle zapachniało
wielkim światem. Pewni siebie roześmiani prominenci
w drogich ubraniach, obwieszeni złotem i szlachetnymi
kamieniami zrobili na Elizie oszałamiające wrażenie.
Dopiero teraz zrozumiała, jakie jej przyszły mąż posiada
koneksje. Była tym trochę zdeprymowana, jednak przez
całe przyjęcie trzymała fason.
Rozpościerając wokół siebie pogodną aurę, tworzyła
wizerunek dobrze ułożonej młodej lekarki, której jedynym celem życiowym jest rodzina i kariera zawodowa.
Na efekt tej gry nie musiała długo czekać.
W parę dni po wytwornym przyjęciu otrzymała
oficjalną propozycję pracy w Akademii Medycznej. Nie
byłoby w tym nic dziwnego, gdyby propozycję tę otrzymała za pomocą protekcji Marka. Tak się jednak nie stało
i fakt ten nie dawał jej przez dłuższy czas spokoju.
Powód, jak to w życiu przeważnie bywa, był prozaicznie prosty. Otóż ofertę tę złożył jej sam dyrektor Akademii,
który oczarowany jej urokiem zapragnął mieć w swych
szeregach tak miłą i ułożoną młodszą koleżankę.
Eliza tymczasem delektowała się tym wyróżnieniem,
szukając- jak to kobieta- podtekstu innego niż oficjalny.
Nawet czterdziestoletnia różnica wieku nie rozwiała jej
ukrytej koncepcji rychłego romansu z sędziwym dyrektorem. Lubiła adorować mężczyzn i być w centrum ich
uwagi, toteż kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja,
skrupulatnie ją wykorzystywała. Ambicja, pycha i próż-
103
W$.
;e~~
Bo wiesz, zawsze sobie marzyłam, że ślub wezmę
we Włoszech i bardzo bym chciała, aby tak się stało.
- Kochanie, teraz nie mogę wyjechać za granicę
i dobrze o tym wiesz.
- Tak, wiem, a czy zgodziłbyś się wziąć ślub w przyszłe wakacje właśnie w Rzymie?
- Czy to ma oznaczać, iż urodziłabyś przed naszym
-
ślubem?
i/l
- Tak! I wcale się tego nie wstydzę .-.... oznajmiła stanowczo, wysyłając spojrzenie nie znoszące sprzeciwu.
- Dobrze. Jeżeli to dla ciebie takie ważne, to oczywiście się zgadzam.
Eliza głęboko westchnęła, kierując swój wzrok na
duże balkonowe okno. Niewidzialny ciężar spoczywający
na barkach uleciał, czyniąc jej ciało wiotkim. Bladosina
cera wolno zaczynała nabierać rumieńców. Upiorne myśli
o odrzuceniu znikły. Oczy zaśmiały się, a wisielczy nastrój
niepostrzeżenie odpłynął.
'l
!li
1
111111
Teraz wizja przyszłości rysowała się nader malowniczo. Kochający mąż, ufny, opiekuńczy, a przede wszystkim ślepy. Prestiż. Pozycja społeczna. Lukratywna posada.
I co najważniejsze - duże pieniądze.
Bale, przyjęcia i wakacje w najlepszych kurortach
Europy. Marzenia małej dziewczynki w końcu zaczęły
się spełniać . Teraz pozostało tylko wszystko kontrolować
i ci eszyć się urokami dostatniego życia. Sielanka miała
przybrać wprost baśniową postać.
Toteż przygotowania do zaręczyn ruszyły pełną parą.
Marek zakupił wytworny garnitur, oryginalny pierścionek
i zamówił niedużą salę w przytulnym lokalu. Eliza powiadomiła swych rodziców, i nie bacząc na koszty, ubrała się
na tę okazję niczym egipska królowa.
102
Zaręczyny odbyły się
w
iście
królewskim stylu. Pamiętnego dnia przed lokal zajechał kordon najdroższych
limuzyn, a z nich wysiadła cała śmietanka ówczesnego
Rosławia. Eliza, stojąc u boku swojej zdobyczy, odbierała
gratulacje z bezbłędnie dokonanego wyboru.
Kiedy znaleźli się w środku lokalu, nagle zapachniało
wielkim światem. Pewni siebie roześmiani prominenci
w drogich ubraniach, obwieszeni złotem i szlachetnymi
kamieniami zrobili na Elizie oszałamiające wrażenie.
Dopiero teraz zrozumiała, jakie jej przyszły mąż posiada
koneksje. Była tym trochę zdeprymowana, jednak przez
całe przyjęcie trzymała fason.
Rozpościerając wokół siebie pogodną aurę, tworzyła
wizerunek dobrze ułożonej młodej lekarki, której jedynym celem życiowym jest rodzina i kariera zawodowa.
Na efekt tej gry nie musiała długo czekać.
W parę dni po wytwornym przyjęciu otrzymała
oficjalną propozycję pracy w Akademii Medycznej. Nie
byłoby w tym nic dziwnego, gdyby propozycję tę otrzymała za pomocą protekcji Marka. Tak się jednak nie stało
i fakt ten nie dawał jej przez dłuższy czas spokoju.
Powód, jak to w życiu przeważnie bywa, był prozaicznie prosty. Otóż ofertę tę złożył jej sam dyrektor Akademii,
który oczarowany jej urokiem zapragnął mieć w swych
szeregach tak miłą i ułożoną młodszą koleżankę.
Eliza tymczasem delektowała się tym wyróżnieniem,
szukając- jak to kobieta- podtekstu innego niż oficjalny.
Nawet czterdziestoletnia różnica wieku nie rozwiała jej
ukrytej koncepcji rychłego romansu z sędziwym dyrektorem. Lubiła adorować mężczyzn i być w centrum ich
uwagi, toteż kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja,
skrupulatnie ją wykorzystywała. Ambicja, pycha i próż-
103
'i/i?~~
n ość cechowała jej dotychczasowe życie. Jednak z żadnej
z tych cech pomimo udanego związku z Markiem wcale
nie miała zamiaru zrezygnować. Doskonale wiedziała,
iż to kobiety wybierają sobie partnerów, a nie odwrotnie
jak to powszechnie myślą mężczyźni. Fostanowiła więc
wykorzystać nadarzającą się okazję i mieć nad wszystkim
kontrolę.
IIII
111,
IIII
Po upływie dwóch tygodni z triumfalnie zadartą do
góry głową po raz pierwszy przekroczyła '"wysokie" progi
Akademii Medycznej. Powitano ją tam jak żonę Cezara.
Cały personel medyczny z polecenia dyrektora przyszedł
wyrazić swoje zadowolenie i chęć współpracy z nowo
zatrudnioną stażystką. Uprzejmości potrwały jakieś pół
godziny i czar prysnął.. Wszyscy rozeszli się do swoich
obowiązków i zaczęła się szara rzeczywistość. Obchody
lekarskie, zebrania kliniczne, konsultacje, a na koniec
asysta przy operacjach neurochirurgicznych. Dyrektor
w ogóle nie był zainteresowany jej osobą, wymieniali jedynie grzecznościowe uśmiechy.
Mijały kolejne niczym niewyróżniające się miesiące.
Praca, dom i codzienne przyziemne obowiązki. Elizie
urósł brzuch, ogólnie przytyła i bardzo straciła na swej
atrakcyjności. Z niesmakiem patrzyła na swe odbicie
w lustrze, zazdroszcząc swoim koleżankom figury. Tak
naprawdę w głębi duszy w ogóle nie pragnęła tego dziecka,
które niedługo miało się narodzić. Toteż podbicie serca
swojego szefa postanowiła odłożyć na później.
Tymczasem dużymi krokami zbliżała się data rozwiązania. Poród oczywiście przewidziano w szpitalu
Akademii Medycznej pod wytrawnym okiem wybitnych
specjalistów. W domu zaroiło się od niemowlęcych rzeczy. Wózek, łóżeczko, pieluchy i wszelkie inne akcesoria
104
W$
niezbędne do przyjęcia nowego członka rodziny. Atmosfera z dnia na dzień stawała się coraz bardziej napięta.
Zaczęły się między nimi pierwsze kłótnie, które Marek
skutecznie rozładowywał.
Doskonale zdawał sobie sprawę, czym jest macierzyń­
stwo i mocno ją w tym błogosławionym stanie wspierał.
Na trzy dni przed terminemElizawróciła z pracy bardzo poddenerwowana. Od drzwi rzuciła tylko zdawkowe
cześć i energicznym krokiem weszła do sypialni. Położyła
się na łożu i zaczęła rozpaczliwie płakać.
- Kochanie, coś się stało? - zapytał zdziwiony.
- Nie! - wyszlochała cała we łzach.
- To dlaczego płaczesz?
- Bo ten Twój głupi dyrektorek znowu mnie wkurzył
- rzuciła zbulwersowana.
-Dyrektor?
- Tak, ten twój słodziutki, milutki pan dyrektorek
- dodała z wyrzutem.
- Aleczym?
- Po prostu nie wpuścił mnie na salę operacyjną.
-Dlaczego?
- Bo uważa, że w tym stanie do operacji już się nie
nadaję.
Marek usiadł obok niej, westchnął głęboko i delikatnie
zaczął głaskać jej włosy.
- Nie przejmuj się, kochanie, wszystko będzie dobrze. Zbliża się termin porodu i jesteś tym trochę poddenerwowana.
- Wcale się nie przejmuję, tylko nie lubię, jak mnie
ktoś poniża - syknęła złośliwie.
- Kochanie, wybacz mu, przecież wiesz, żę on nigdy
dla nikogo nie chce źle.
105
'i/i?~~
n ość cechowała jej dotychczasowe życie. Jednak z żadnej
z tych cech pomimo udanego związku z Markiem wcale
nie miała zamiaru zrezygnować. Doskonale wiedziała,
iż to kobiety wybierają sobie partnerów, a nie odwrotnie
jak to powszechnie myślą mężczyźni. Fostanowiła więc
wykorzystać nadarzającą się okazję i mieć nad wszystkim
kontrolę.
IIII
111,
IIII
Po upływie dwóch tygodni z triumfalnie zadartą do
góry głową po raz pierwszy przekroczyła '"wysokie" progi
Akademii Medycznej. Powitano ją tam jak żonę Cezara.
Cały personel medyczny z polecenia dyrektora przyszedł
wyrazić swoje zadowolenie i chęć współpracy z nowo
zatrudnioną stażystką. Uprzejmości potrwały jakieś pół
godziny i czar prysnął.. Wszyscy rozeszli się do swoich
obowiązków i zaczęła się szara rzeczywistość. Obchody
lekarskie, zebrania kliniczne, konsultacje, a na koniec
asysta przy operacjach neurochirurgicznych. Dyrektor
w ogóle nie był zainteresowany jej osobą, wymieniali jedynie grzecznościowe uśmiechy.
Mijały kolejne niczym niewyróżniające się miesiące.
Praca, dom i codzienne przyziemne obowiązki. Elizie
urósł brzuch, ogólnie przytyła i bardzo straciła na swej
atrakcyjności. Z niesmakiem patrzyła na swe odbicie
w lustrze, zazdroszcząc swoim koleżankom figury. Tak
naprawdę w głębi duszy w ogóle nie pragnęła tego dziecka,
które niedługo miało się narodzić. Toteż podbicie serca
swojego szefa postanowiła odłożyć na później.
Tymczasem dużymi krokami zbliżała się data rozwiązania. Poród oczywiście przewidziano w szpitalu
Akademii Medycznej pod wytrawnym okiem wybitnych
specjalistów. W domu zaroiło się od niemowlęcych rzeczy. Wózek, łóżeczko, pieluchy i wszelkie inne akcesoria
104
W$
niezbędne do przyjęcia nowego członka rodziny. Atmosfera z dnia na dzień stawała się coraz bardziej napięta.
Zaczęły się między nimi pierwsze kłótnie, które Marek
skutecznie rozładowywał.
Doskonale zdawał sobie sprawę, czym jest macierzyń­
stwo i mocno ją w tym błogosławionym stanie wspierał.
Na trzy dni przed terminemElizawróciła z pracy bardzo poddenerwowana. Od drzwi rzuciła tylko zdawkowe
cześć i energicznym krokiem weszła do sypialni. Położyła
się na łożu i zaczęła rozpaczliwie płakać.
- Kochanie, coś się stało? - zapytał zdziwiony.
- Nie! - wyszlochała cała we łzach.
- To dlaczego płaczesz?
- Bo ten Twój głupi dyrektorek znowu mnie wkurzył
- rzuciła zbulwersowana.
-Dyrektor?
- Tak, ten twój słodziutki, milutki pan dyrektorek
- dodała z wyrzutem.
- Aleczym?
- Po prostu nie wpuścił mnie na salę operacyjną.
-Dlaczego?
- Bo uważa, że w tym stanie do operacji już się nie
nadaję.
Marek usiadł obok niej, westchnął głęboko i delikatnie
zaczął głaskać jej włosy.
- Nie przejmuj się, kochanie, wszystko będzie dobrze. Zbliża się termin porodu i jesteś tym trochę poddenerwowana.
- Wcale się nie przejmuję, tylko nie lubię, jak mnie
ktoś poniża - syknęła złośliwie.
- Kochanie, wybacz mu, przecież wiesz, żę on nigdy
dla nikogo nie chce źle.
105
W$
if!.JN~
Ty też przeciwko mnie! - desperacko wrzasnęła.
Nie, ale nie chcę, abyś się teraz denerwowała
- dodał z wymuszonym uśmiechem.
Eliza lekceważąco machnęła ręką, nie podnosząc
nawet na niego wzroku. Odwróciła się głową do ściany
twarz przykrywając poduszką. Nagle atmosfera w pokoju
zrobiła się gęsta. Głucha cisza potęgowała narastające napięcie. Marek wstał i wyszedł do kuchni. Postawił czajnik
na gaz i pieczołowicie zabrał się do szykc;>wania kolacji.
Całą tą sytuacją był już potwornie zdeprymowany.
Liczne humory Elizy coraz bardziej dawały mu się we
znaki. Twardo jednak trzymał twarz i gorąco wierzył,
iż jeżeli tylko jego ukochana urodzi, wszystko się diametralnie zmieni. Krojąc kolejne .kromki chleba, w myślach
puścił wodze fantazji. Przed oczyma jego wyobraźni stanął malutki niezdarny chłopczyk, który dopiero zaczyna
stawiać pierwsze kroki na tym świecie.
Wizja słodkiego bobaska wprawiła go w pogodny
nastrój. Pierś wypiął do przodu i dumny z siebie poczuł
się prawdziwym ojcem. Teraz miał już dla kogo żyć. Czuł
się potrzebny, a koszmar utraty najbliższych zaczął się
w pamięci powoli zacierać. Na twarzy pojawił się dawno
nieobecny uśmiech zadowolenia. Spojrzał odruchowo
w okno i pod nosem mruknął do siebie:
- No, wreszcie się los do mnie uśmiechnął. Dzięki
Ci, Panie Boże, za wszystko, bo już myślałem, że zawsze
przyjdzie mi nosić ten ciężar.
Nagle z pokoju dobiegł go przeraźliwy jęk Elizy. Fospiesznie odłożył nóż i szybkim krokiem ruszył do sypialni.
- Co się dzieje, kochanie? - rzucił nerwowo.
- Chyba się już zaczyna - oznajmiła przerażona,
leżąc na plecach i trzymając się za brzuch.
- Jesteś pewna?
- A skąd mam wiedzieć, przecież nigdy nie rodziłam
-
IIII
l
1\1,
l
"l
106
-
skarciła
go ostro.
- W porządku, kochanie, nie denerwuj się. Zadzwonię na oddział i zawiozę cię do szpitala.
- Boję się - wyszeptała.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Masz przecież
najlepszą opiekę.
Obrócił się na pięcie i pełen optymizmu zaczął pakować jej rzeczy. Po niespełna dwóch godzinach Eliza
leżała już na ginekologii. Bóle nasilały się coraz bardziej.
Jednak ordynator dawał niewielkie szan~e na poród tej
nocy. Około północy Marek pożegnał się z Elizą, wsiadł
do samochodu i podekscytowany przyjechał do domu.
Zjadł kolację, wziął prysznic i położył się spać. Ukojony
wizją niezmąconego szczęścia po chwili zasnął.
Nazajutrz, jak co dzień, ze snu wyrwał go szaroniebieski budzik z myszką Miki wytłoczoną na żółtym
cyferblacie. Usiadł na łóżku, odruchowo spojrzał w okno
i szeroko uśmiechnął się do siebie.
- To chyba będzie wielki dzień- pomyślał. Sięgnął
ręką po telefon i wykręcił numer do szpitala.
- Dzień dobry, proszę z oddziałem ginekologicznym.
- Łączę - usłyszał miły kobiecy głos w słuchawce.
- Ginekologia, słucham.
- Z siostrą oddziałową proszę.
- Proszę chwileczkę poczekać.
- Dobrze, dziękuję.
Wstał, położył telefon na nocnej szafce i ze słuchawką przy uchu podszedł do okna. Wschodzące słońce
próbowało przebić się przez zachmurzone niebo. Przed
blokiem dozorca zaczął swój codzienny rytuał zamiatania
107
W$
if!.JN~
Ty też przeciwko mnie! - desperacko wrzasnęła.
Nie, ale nie chcę, abyś się teraz denerwowała
- dodał z wymuszonym uśmiechem.
Eliza lekceważąco machnęła ręką, nie podnosząc
nawet na niego wzroku. Odwróciła się głową do ściany
twarz przykrywając poduszką. Nagle atmosfera w pokoju
zrobiła się gęsta. Głucha cisza potęgowała narastające napięcie. Marek wstał i wyszedł do kuchni. Postawił czajnik
na gaz i pieczołowicie zabrał się do szykc;>wania kolacji.
Całą tą sytuacją był już potwornie zdeprymowany.
Liczne humory Elizy coraz bardziej dawały mu się we
znaki. Twardo jednak trzymał twarz i gorąco wierzył,
iż jeżeli tylko jego ukochana urodzi, wszystko się diametralnie zmieni. Krojąc kolejne .kromki chleba, w myślach
puścił wodze fantazji. Przed oczyma jego wyobraźni stanął malutki niezdarny chłopczyk, który dopiero zaczyna
stawiać pierwsze kroki na tym świecie.
Wizja słodkiego bobaska wprawiła go w pogodny
nastrój. Pierś wypiął do przodu i dumny z siebie poczuł
się prawdziwym ojcem. Teraz miał już dla kogo żyć. Czuł
się potrzebny, a koszmar utraty najbliższych zaczął się
w pamięci powoli zacierać. Na twarzy pojawił się dawno
nieobecny uśmiech zadowolenia. Spojrzał odruchowo
w okno i pod nosem mruknął do siebie:
- No, wreszcie się los do mnie uśmiechnął. Dzięki
Ci, Panie Boże, za wszystko, bo już myślałem, że zawsze
przyjdzie mi nosić ten ciężar.
Nagle z pokoju dobiegł go przeraźliwy jęk Elizy. Fospiesznie odłożył nóż i szybkim krokiem ruszył do sypialni.
- Co się dzieje, kochanie? - rzucił nerwowo.
- Chyba się już zaczyna - oznajmiła przerażona,
leżąc na plecach i trzymając się za brzuch.
- Jesteś pewna?
- A skąd mam wiedzieć, przecież nigdy nie rodziłam
-
IIII
l
1\1,
l
"l
106
-
skarciła
go ostro.
- W porządku, kochanie, nie denerwuj się. Zadzwonię na oddział i zawiozę cię do szpitala.
- Boję się - wyszeptała.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Masz przecież
najlepszą opiekę.
Obrócił się na pięcie i pełen optymizmu zaczął pakować jej rzeczy. Po niespełna dwóch godzinach Eliza
leżała już na ginekologii. Bóle nasilały się coraz bardziej.
Jednak ordynator dawał niewielkie szan~e na poród tej
nocy. Około północy Marek pożegnał się z Elizą, wsiadł
do samochodu i podekscytowany przyjechał do domu.
Zjadł kolację, wziął prysznic i położył się spać. Ukojony
wizją niezmąconego szczęścia po chwili zasnął.
Nazajutrz, jak co dzień, ze snu wyrwał go szaroniebieski budzik z myszką Miki wytłoczoną na żółtym
cyferblacie. Usiadł na łóżku, odruchowo spojrzał w okno
i szeroko uśmiechnął się do siebie.
- To chyba będzie wielki dzień- pomyślał. Sięgnął
ręką po telefon i wykręcił numer do szpitala.
- Dzień dobry, proszę z oddziałem ginekologicznym.
- Łączę - usłyszał miły kobiecy głos w słuchawce.
- Ginekologia, słucham.
- Z siostrą oddziałową proszę.
- Proszę chwileczkę poczekać.
- Dobrze, dziękuję.
Wstał, położył telefon na nocnej szafce i ze słuchawką przy uchu podszedł do okna. Wschodzące słońce
próbowało przebić się przez zachmurzone niebo. Przed
blokiem dozorca zaczął swój codzienny rytuał zamiatania
107
;r::~ ~
W$
l! 11
chodników. Fochylony nad miotłą, sprawiał wrażenie
zmęczonego. Niski, zgarbiony, z bladosiną cerą całym
swoim ciałem wysyłał światu sygnały, iż coś mu w życiu
nie wyszło. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym
szczególnym, ale w oczach miał tyle cierpienia, że mógłby
nim obdarować co najmniej parę osób. Powód jego rozterki był prozaicznie prosty.
Dwadzieścia pięć lat wcześniej poślubił ładną, sympatyczną dziewczynę, w której był do szaleństwa zakochany.
Oboje pochodzili z małej podrosławskiej wioski. Parę lat
po ślubie wprowadzili się do tego bloku, a on załatwił
sobie posadę dozorcy. Jego żona była z zawodu kucharką.
Wkrótce jednak poszła do wieczorowej szkoły, a później
na studia. Kiedy uczelnia wręczyła jej dyplom magistra,
nie chciała być już żoną ciecia·i odeszła z innym. Wstawał
więc co rano z bólem serca i wypełniał powierzone mu
obowiązki. Stojąc przy oknie, Marek przez chwilę wczuł
się w sytuację dozorcy. Podłe to było uczucie, a przed
oczyma stanęła mu jego własna tragedia.
Po dłuższej chwili rozmyślań nad zawiłością losów
ludzkiego życia w słuchawce usłyszał:
- Oddziałowa, słucham.
- Dzień dobry pani Krysiu, Nowak z tej strony.
Co tam u mojej Elizy słychać?
- A, witam panie doktorze. No, można powiedzieć,
że wszystko w porządku.
illll
- Co znaczy można powiedzieć. Ma jeszcze bóle?
- Nie, już nie ma, ale mam panu przekazać, że profesor chciał się z panem pilnie zobaczyć.
- Który profesor?
- Panaszef.
- A coś się stało?
- Panie doktorze, tego to ja naprawdę nie wiem.
- Rozumiem, ale proszę mi tylko powiedzieć na
kiedy przewidziany jest poród?
W słuchawce przez chwilę zapadło głuche milczenie.
- Jest tam pani?
- Tak, jestem panie Marku.
- To na kiedy jest data.
- To znaczy, panie doktorze - wyjąkała siostra
- pani Eliza urodziła nad ranem.
- Urodziła! - wrzasnął do słuchawki. - I co jest,
chłopiec czy dziewczynka?
-Chłopiec.
l
- A jak się czują?
- Dobrze, dziecko zdrowe, a poród odbył się bez
komplikacji.
- To cudownie, zaraz tam będę! - krzyknął podekscytowany i odłożył słuchawkę.
Nagle ze szczęścia zawirowało mu w głowie. Wstrzą­
śnięty tą wiadomością, pospiesznie zaczął zakładać ubranie. Po paru minutach siedział już w swoim samochodzie.
Podjechał do kwiaciarni. Zakupił duży bukiet kwiatów
i nie bacząc na przepisy drogowe, gnał przez miasto
w szaleńczym pędzie. Z piskiem opon zatrzymał samochód przed szpitalem, trzasnął tylko drzwiami i wbiegł po
schodach na górę. Pchnął drzwi od oddziału położniczego
i szybkim krokiem ruszył w stronę sali Elizy. W połowie
korytarza zza pleców dobiegł go słaby głos profesora:
- Panie Marku!
Nie zatrzymując się rzucił tylko przez ramię.
- Zaraz do pana przyjdę, profesorze.
W promiennym uniesieniu z wielkim bukietem kwiatów, stanął w drzwiach jej pokoju.
108
109
;r::~ ~
W$
l! 11
chodników. Fochylony nad miotłą, sprawiał wrażenie
zmęczonego. Niski, zgarbiony, z bladosiną cerą całym
swoim ciałem wysyłał światu sygnały, iż coś mu w życiu
nie wyszło. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym
szczególnym, ale w oczach miał tyle cierpienia, że mógłby
nim obdarować co najmniej parę osób. Powód jego rozterki był prozaicznie prosty.
Dwadzieścia pięć lat wcześniej poślubił ładną, sympatyczną dziewczynę, w której był do szaleństwa zakochany.
Oboje pochodzili z małej podrosławskiej wioski. Parę lat
po ślubie wprowadzili się do tego bloku, a on załatwił
sobie posadę dozorcy. Jego żona była z zawodu kucharką.
Wkrótce jednak poszła do wieczorowej szkoły, a później
na studia. Kiedy uczelnia wręczyła jej dyplom magistra,
nie chciała być już żoną ciecia·i odeszła z innym. Wstawał
więc co rano z bólem serca i wypełniał powierzone mu
obowiązki. Stojąc przy oknie, Marek przez chwilę wczuł
się w sytuację dozorcy. Podłe to było uczucie, a przed
oczyma stanęła mu jego własna tragedia.
Po dłuższej chwili rozmyślań nad zawiłością losów
ludzkiego życia w słuchawce usłyszał:
- Oddziałowa, słucham.
- Dzień dobry pani Krysiu, Nowak z tej strony.
Co tam u mojej Elizy słychać?
- A, witam panie doktorze. No, można powiedzieć,
że wszystko w porządku.
illll
- Co znaczy można powiedzieć. Ma jeszcze bóle?
- Nie, już nie ma, ale mam panu przekazać, że profesor chciał się z panem pilnie zobaczyć.
- Który profesor?
- Panaszef.
- A coś się stało?
- Panie doktorze, tego to ja naprawdę nie wiem.
- Rozumiem, ale proszę mi tylko powiedzieć na
kiedy przewidziany jest poród?
W słuchawce przez chwilę zapadło głuche milczenie.
- Jest tam pani?
- Tak, jestem panie Marku.
- To na kiedy jest data.
- To znaczy, panie doktorze - wyjąkała siostra
- pani Eliza urodziła nad ranem.
- Urodziła! - wrzasnął do słuchawki. - I co jest,
chłopiec czy dziewczynka?
-Chłopiec.
l
- A jak się czują?
- Dobrze, dziecko zdrowe, a poród odbył się bez
komplikacji.
- To cudownie, zaraz tam będę! - krzyknął podekscytowany i odłożył słuchawkę.
Nagle ze szczęścia zawirowało mu w głowie. Wstrzą­
śnięty tą wiadomością, pospiesznie zaczął zakładać ubranie. Po paru minutach siedział już w swoim samochodzie.
Podjechał do kwiaciarni. Zakupił duży bukiet kwiatów
i nie bacząc na przepisy drogowe, gnał przez miasto
w szaleńczym pędzie. Z piskiem opon zatrzymał samochód przed szpitalem, trzasnął tylko drzwiami i wbiegł po
schodach na górę. Pchnął drzwi od oddziału położniczego
i szybkim krokiem ruszył w stronę sali Elizy. W połowie
korytarza zza pleców dobiegł go słaby głos profesora:
- Panie Marku!
Nie zatrzymując się rzucił tylko przez ramię.
- Zaraz do pana przyjdę, profesorze.
W promiennym uniesieniu z wielkim bukietem kwiatów, stanął w drzwiach jej pokoju.
108
109
r ,,
11
~~~
IIIIJJI
1
11
- Jestem już kochanie! - uradowany rzucił od progu.
Eliza opuściła głowę, a twarz jej zapłonęła ze wstydu.
Na rękach trzymała malutkiego czarnoskórego chłopczy­
ka. Marek stanął jak wryty i po chwili wydukał.
- Tomoje?
- Nie, to moje ...
Kwiaty wyleciały mu z ręki, a przed oczyma przez
chwilę zrobiło się ciemno. Kiedy doszedł do siebie, wolno
obrócił się i zdruzgotany opuścił szpit,al.
/'
l
w~
SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
'
znad Niemiec od tygodnia
wisiała nad
osławiem, wyciskając z rozpalonych ciał mieszkań­
ów Zachodniego Sląska resztki potu. Polewaczki
miejskie nie nadążały spryskiwać wodą rozpływającego
się od słońca asfaltu. Ogromne przeładowane ciężarówki
żłobiły w jezdniach koleiny przypominające podwójny tor
saneczkowy. Zatłoczonymi ulicami co chwilę na sygnale
przepychały się rozpędzone karetki z pacjentami omdlałymi lub z udarem mózgu. Lipiec tego roku bił rekordy
temperatury mijającego właśnie stulecia.
Wiktoria sunęła wolno swoim czerwonym fordem
w kierunku starego miasta. Turkusowa spódniczka i biała
prześwitująca bluzka fantastycznie licowały z jej smukłą
sylwetką. Wyraźnie wyeksponowany obfity biust przykuwał uwagę mężczyzn. Minęła jeszcze kilka przecznic
i ostro skręciła w prawo. Przemknęła obok gmachu policji
i po dwustu metrach zatrzymała się przed szykownie
wyglądającą firmą. Na niewielkim parkingu tuż przed
budynkiem natknęła się na młodą asystentkę Eryka.
~
1111
l
11111 ],
11'11
110
ala upału
111

Podobne dokumenty