Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Transkrypt
Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
• ma smak • Judith Fertig ma smak _ _ Tlumaczenie: Anna Klosiewicz Przełożyła Anna Kłosiewicz Tytuł oryginału THE CAKE THERAPIST Copyright © 2015 by Judith Fertig All rights reserved Projekt okładki Katakanasta Joanna Wasilewska Zdjęcie na okładce © Nina Buday/Shutterstock.com; Sean Pavone/Shutterstock.com Redaktor prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta Katarzyna Kusojć Zofia Firek Łamanie Ewa Wójcik ISBN 978-83-8069-330-2 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa OPOLGRAF Spółka Akcyjna 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12 Moim bliskim, dzięki którym w moim życiu nie brakuje słodyczy, a uzdrawiająca moc przepysznych ciast staje się rzeczywistością Prolog Grudzień O kna wystawowe Macy’s jak co roku były udekorowane tysiącami lampek, a choinka na Rockefeller Plaza radośnie połyskiwała świecidełkami. Ale dla mnie ten grudzień był szary i nijaki − niczym końcówka przeziębienia, kiedy człowiek nie czuje żadnych smaków. Zamiast mknąć Piątą Aleją z torbami pełnymi prezentów, oddalałam się wynajętą furgonetką od swojego dotychczasowego życia na Brooklynie. Żegnaj, Nowy Jorku. Powoli i ostrożnie, starając się nie ścinać zakrętów, zmierzałam w stronę wyjazdu z miasta. Jechałam między budynkami z piaskowca w mojej okolicy, a potem coraz dalej, przez centrum z betonu, szkła i stali. Obok kamiennych stodół i wiktoriańskich zagród w Pensylwanii, drogami wijącymi się w górę i w dół surowych wzgórz Wirginii Zachodniej. Kiedy wreszcie dotarłam do autostrady I-70 na granicy Ohio, niebo było już czarne jak atrament, zatrzymałam się 7 więc na postoju dla ciężarówek, żeby dać odpocząć oczom, co skończyło się kilkugodzinną niespokojną drzemką. Kiedy się obudziłam, oszołomiona i zesztywniała, poszarzałe niebo zapowiadało świt. Zatankowałam, a potem nalałam sobie kiepskiej kawy, jaką sprzedają zwykle w takich miejscach, właściwie samego wrzątku, na wyrost nazwanego kawą. Ale lepsze to niż nic. Dopiero w St. Clairsville pozwoliłam sobie na potrójną latte ze Starbucksa i jedną z ich cynamonowych bułeczek. Ale nawet porządna kawa i korzenna przekąska nie zdołały zmienić faktu, że wszystko wydawało mi się pozbawione smaku. Widocznie na razie będę musiała z tym żyć. Jadąc przez rolnicze rejony Ohio, nie odrywałam wzroku od szosy, jednak myślami błądziłam daleko stąd. Nieczęsto zdarzały mi się problemy z poczuciem smaku. To właśnie poprzez smak ludzie tacy jak ja rozumieją świat. Istnieje smak, który określa każdego z nas. Smak, który jawił się nam jako prawdziwy, stanowiący odpowiedź na pytania, z których istnienia dotąd nie zdawaliśmy sobie sprawy. Może chodziło o zmysłową wanilię, w którą twoje kanciaste „ja” mogło się zapaść niczym w miękki piernat. Albo stęskniony owoc granatu o rubinowych nasionach, które niczym wygodne papucie zabiorą cię z powrotem tam, gdzie ludzie cię kochali. Do takiego właśnie miejsca teraz zmierzałam. Gdybym tylko mogła poczuć jego smak. Kiedy dotarłam do Columbus i skręciłam na południe, w I-71, wiedziałam, że od domu dzielą mnie już tylko dwie godziny jazdy. W odróżnieniu od innych podupadających przemysłowych miasteczek Millcreek Valley znalazło na siebie sposób 8 − zamieniło się w centrum przemysłu ślubnego. W niewielkich ceglanych domach z lat czterdziestych dziewiętnastego stulecia, piętrowych budynkach w pseudowłoskim stylu, ze sklepami od frontu, wąskich jak kiszka domach czy nijakich budynkach z lat sześćdziesiątych z cegły i chromu można było kupić bieliznę, suknie ślubne, smokingi i wycieczki odpowiednie na miesiąc miodowy. Do konsultantów ślubnych, zajmujących się organizacją wesel − tak jak moja przyjaciółka z czasów liceum, Roshonda Taylor, klienci zjeżdżali się z trzech sąsiednich stanów, a stary sklep z tandetą przeistoczył się w ekskluzywny butik, w którym sprzedawano suknie od Very Wang i Monique Lhuillier. I to był powód, dla którego właśnie tu postanowiłam otworzyć swoją cukiernię. No cóż, w każdym razie jeden z powodów. Zależało mi na miejscu z gotowym rynkiem odbiorców. W przemyśle ślubnym wszyscy wiedzą, że grudzień to najgorętszy okres, jeśli chodzi o zaręczyny. W styczniu szczęśliwe narzeczone zaczną planować śluby, więc muszę być gotowa przed pierwszą sobotą stycznia, kiedy miasto zaleją hordy biegających od sklepu do sklepu matek i córek. A drugi powód? Musiałam się czymś zająć. Bardzo tego potrzebowałam. Musiałam wreszcie zapomnieć, że tak naprawdę nie mam dokąd pójść i co ze sobą zrobić. Kiedy wreszcie zatrzymałam się na światłach na Millcreek Valley Road, gotowa skręcić w Benson Street, przyjrzałam się uważnie swojej twarzy we wstecznym lusterku. Po ojcu odziedziczyłam ciemnokasztanowe włosy i zielone oczy, ale po matce włosy kręciły mi się jak wściekłe, wymykając się z każdego koka czy kucyka. Dzisiaj nie było inaczej. 9 Miałam dopiero trzydzieści dwa lata, ale moim zdaniem, wyglądałam starzej. Znacznie starzej. Zresztą cóż w tym dziwnego – po paru godzinach snu w samochodzie gdzieś na kompletnym bezludziu w mroźną noc? Uszczypnęłam się w policzki, żeby przywrócić im odrobinę koloru, a potem szybko przeciągnęłam szminką po wargach. Może nie sprawiło to, że wyglądałam dużo lepiej, ale to naprawdę przygnębiające, kiedy człowiek wygląda tak nijako, jak się czuje. Jak zwykła mawiać ciotka Helen: „Udawaj tak długo, aż twoje kłamstwo stanie się prawdą”. To kwintesencja niepisanej zasady Millcreek Valley: pracuj ciężko i nie narzekaj. Tutaj liczyła się uprzejmość. Nikt nie przepadał za marudami. Zwłaszcza w niedzielę. Kiedy podjechałam na parking przed moją przyszłą cukiernią, tuż obok domu, w którym miałam zamieszkać, zauważyłam Roshondę otwierającą drzwi wejściowe swojej firmy Skok przez Miotłę po drugiej stronie ulicy. Pomachałam do niej, uszczęśliwiona, że przyjaciółka jest teraz także moją sąsiadką, a potem czym prędzej wyskoczyłam z szoferki. Spotkałyśmy się na środku Benson Street i porządnie się wyściskałyśmy, zanim ramię w ramię wróciłyśmy na parking. –Na szczęście wyglądasz jak stara dobra Claire O’Neil, którą pamiętam z czasów ogólniaka. Dobrze, że nie postanowiłaś olśnić mnie blaskiem gwiazdy z wielkiego miasta. Bardzo za tobą tęskniłam – rzuciła Roshonda, zamykając mnie w uścisku. – A skoro wróciłaś już na dobre, może przypomnimy kmiotkom z tej zapadłej dziury, jak bawią się wytworne intelektualistki? –Jasne. – Pokiwałam głową z udawaną powagą. – Jak wtedy, gdy owinęłyśmy się choinkowymi lampkami, 10 podłączyłyśmy je do gniazdka i zaczęłyśmy tańczyć przed domem moich rodziców? –Ludzie ciągle mnie dopytują, kiedy następny festiwal świateł. –Albo jak wtedy, gdy przekupiłyśmy dziewczyny z przeciwnej drużyny softballowej kawowymi batonikami o smaku toffi? –Daj się wyautować, wywalić z boiska, po prostu wypadnij z gry, dopiero w t e d y dostaniesz cukierka. Taka była umowa. –Aż dziwne, że nas nie wywalili. –Na tę przyjemność musiałyśmy sobie zasłużyć. Za to teraz możemy dać się wykopywać z najróżniejszych miejsc. − Zgodnie wybuchnęłyśmy śmiechem, doskonale wiedziałyśmy, że do czegoś podobnego nie dojdzie. Ciągle się odgrażałyśmy, ale w głębi ducha obie byłyśmy porządnickimi nudziarami. Skoro inni w twojej rodzinie zeszli na złą drogę, ktoś musi pozostać porządny. Oczywiście nie oznaczało to, że nie podobali nam się niegrzeczni chłopcy, przez których zawsze pakowałyśmy się w kłopoty, no ale kto powiedział, że panny porządnickie zawsze mają dość oleju w głowie? – Mam dla ciebie prezent na powitanie – powiedziała moja przyjaciółka. – Bardzo ciężki, więc kazałam go zostawić na ganku. Ruszyłyśmy w kierunku położonego tuż obok cukierni domu babci, która od lat mieszkała w zakładzie prowadzonym przez siostry zakonne z Mount Saint Mary. Dzięki świeżej warstwie szarej farby i kremowym lamówkom zaniedbany budynek wyglądał naprawdę nieźle. Niemal od razu zauważyłam podarunek od Roshondy – na ganku, tuż przy czarnych drzwiach wejściowych stała jedna z tych betonowych gęsi, którą każdy mieszkaniec 11 miasteczka powinien umieścić w ogródku, by móc ją przebierać stosownie do pory roku czy okazji. Ta miała na głowie białą kucharską czapkę, a do tego fartuszek. Na parkingu przed Hodapp Hardware przy Millcreek Valley Road zawsze stało całe stadko takich gęsi, pilnujących miasteczka, ale o ile mi wiadomo, żadna z nich nie zniosła dotąd złotego jaja. Może z moją będzie inaczej. Zajrzałam pod figurkę. –Zła wiadomość. Żadnego jajka – poinformowałam Roshondę, która od razu poszła w moje ślady. –Są też dobre wieści. Żadnych gęsich kup. Przekręciłam klucz w zamku, po czym wreszcie weszłyśmy do domu, który tylko czekał na to, by wypełniły go wszystkie moje rzeczy z furgonetki. Zwiedziłyśmy salonik od frontu, jadalnię i kuchnię na parterze, a potem weszłyśmy na górę, żeby obejrzeć dwie sypialnie oraz mój przyszły gabinet. W największej sypialni stało już złożone nowe łóżko z wyściełanym zagłówkiem, które zamówiłam przez Internet. –Pięknie tu. Tak świeżo, cicho i spokojnie. Ten dom ma dobrą energię – orzekła Roshonda. –Już nie mogę się doczekać przeprowadzki. Gavin świetnie się spisał. Nasz kolega z liceum, Gavin Nichols, rozpoczął karierę w dziale kreatywnym dużej agencji reklamowej z Chicago, a potem błyskawicznie awansował na upragnione przez wszystkich stanowisko wiceprezesa działu marketingu w firmie Quaker, produkującej płatki. Wspiąwszy się na sam szczyt korporacyjnej piramidy, poczuł jednak, że zaczyna się dusić. I właśnie dlatego parę lat temu obwieścił, że rzuca wszystko i zakłada w rodzinnym Millcreek Valley firmę zajmującą się planowaniem przestrzeni 12 i wystrojem wnętrz. Producenci płatków sporo na tym stracili, ale ja tylko zyskałam. Oczywiście krążyły plotki, że Gavin rozstał się nie tylko z pracą, ale też z kimś ważnym, ja i Roshonda umiałyśmy jednak pilnować własnego nosa – gdyby Gavin chciał, sam by nam o tym opowiedział. Kiedy zadzwoniłam do niego z informacją, że wynoszę się z Nowego Jorku, natychmiast zabrał się do odnawiania domu babci, pomagał mi też przy przeróbkach w budynku mającym mieścić moją Tęczową Cukiernię. Nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę efekty jego pracy. –Wnieśmy parę rzeczy – zaproponowałam. − Tak na dobry początek. Roshonda pomogła mi wyciągnąć z furgonetki wózek i umieścić na nim kilka pudeł z kuchennymi przyborami, a potem sama chwyciła za walizki. –Kiedy zjawią się faceci od przeprowadzek? − zapytałam. –Nie wcześniej niż za dwie godziny. –W takim razie może skoczymy obejrzeć cukiernię? − Co prawda, Gavin regularnie przesyłał mi zdjęcia dokumentujące postępy w pracach, ale to jednak nie to samo, co zobaczyć wszystko na własne oczy. Miałam nadzieję, że cukiernia wygląda równie cudownie jak dom. Miałam u Gavina ogromny dług wdzięczności. Podczas gdy moje nowojorskie życie znikało niczym topniejący w upale lukier, on zabrał się do realizacji mojego planu ucieczki, na który składało się między innymi zaadaptowanie pustego budynku dawnej biblioteki na moje potrzeby. Czym prędzej odszukałam w torebce klucz do drzwi frontowych i po chwili stanęłyśmy w progu. 13