Prolog lub Rozdział I
Transkrypt
Prolog lub Rozdział I
Prolog lub Rozdział I KOJOT I JELEŃ Ta historia wydarzyła się naprawdę… a przynajmniej chcę w to wierzyć. Henry ujrzał świat w sylwestra 1887 roku, w niewielkim hrabstwie, którego nazwy do dziś nie może sobie przypomnieć. Skończył bowiem siedem lat, gdy wraz z matką, musiał uciekać z domu. Gdyby dożyła ona końca tamtej długiej podróży, dowiedziałby się co było powodem wyjazdu i dlaczego musieli osadzić się dopiero na samym południu, zostawiwszy ojca w rodzinnym hrabstwie. Fakt, że jego matka zmarła na ospę, krótko przed przyjazdem do Pierro de Vada, a z ojcem nie widział się od momentu wyjazdu, pozostawił go samemu sobie i piaskom stepów, które o wieczornej porze, podrywane wiatrem, kręciły spirale na tle czerwonego nieba. Okno, przez które właśnie zerkał dwudziestoletni Henry, musiało być niedomknięte, bo namiastka szalejącej na zewnątrz wichury, smyrała go w policzek. Szczelina była na tyle wąska, że wiatr wdzierał się do speluny zabawnie sycząc, jednocześnie nie wpuszczając promieni, żegnającego się słońca. Wszyscy mieszkańcy miasteczka zbierali się tam, by zakończyć dzień w towarzystwie przyjaciół. Jedni biorąc się za pokera, inni po prostu rozmawiając przy piwie, jeszcze inni opierali się o ściany budynku żując źdźbła żyta, wsłuchani w melodie wiatru. Liczne krowy wracały gromadnie z olbrzymich pastwisk, by napoić się i odpocząć pod jednym z nielicznych obiektów w promieniu hektarów, jaki rzucał cień. Ci, którzy na tych piaskach uczyli się chodzić, potrafili wyczuć niewielkie wstrząsy ziemi, jakie wywoływały nadchodzące zwierzęta. - Będziesz tak gapił się w to bydło, czy łaskawie wykonasz ruch? – odezwał się poirytowany stagnacją Henry`ego, Joel. Nawet on, słynący z cierpliwości i słabej głowy do trunków, nie wytrzymał. Podał towarzyszowi kij, lecz ten nadal nie reagował. – Henry, na rany Chrystusa, weźże to! - Już, już – mruknął pod nosem chłopak, uparcie chłonąc widoki. Dopiero, gdy Joel pchnął go w brzuch rączką kija, Henry wrócił do gry. Bilard, w którego grali przyjaciele, mógł wydać się człowiekowi z północy dziwny. Stół, poza pozdzieranym, zielonym materiałem, nie różnił się niczym od standardowego. Jednak wszystkie bile, poza białą, dawno się pogubiły, a z dwóch kijów pozostał tylko jeden. Pierwszy został ponoć złamany przez nijakiego Billa Marude na głowie jednego ze swoich dłużników. Oboje jednak wyparli się jakoby taka sytuacja rzeczywiście miała miejsce. Henry wraz z Joelem musieli ograniczyć się więc do gry jednym kijem i ostatnią bilą. Zasady, wraz z zaistniałą sytuacją, również uległy zmianie. Każdy z graczy miał jeden ruch, po którym podawał kij przeciwnikowi. Celem było wbicie białej bili do wskazanej przez oponenta łuzy. Joel wskazał środkową łuzę, znajdującą się po jego lewej. Henry wymierzył w przeciwległą ścianę tak, by bila odbiła się od niej i kolejnej, ostatecznie trafiając do wskazanego miejsca. Niemal każdy wieczór spędzony przy jednej z takich gier, uczynił go szybko zawodowym graczem, tak więc zdecydowanym pchnięciem uderzył w bilę. Kula zrykoszetowała dwukrotnie, wieńcząc swoją podróż tuż pod palcem Joela, we wskazanej przez niego łuzie. - Cholera, wciąż jesteś dobry – złapał się za głowę. - Ile to już? - Dwanaście przyjacielu. - Dwanaście?! – wrzasnął z nutą zdziwienia w głosie, mimo że nie miał ku temu powodów. Przegrywał bowiem każdą z partii regularnie, od paru lat. - A do ilu? - Do zera Joel, do zera – uśmiechnął się Henry. Farmer zrobił wielkie oczy. Jego wyraźnie poszerzone, od kilku kieliszków źrenice, zrobiły się jeszcze większe. Przeczesał kilkukrotnie gęstą brodę, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Cóż – urwał mężczyzna. - Chyba znów wygrałeś piwo. Jako że jestem uczciwym... - Tak, daruję ci – wtrącił rutynowo Henry. - Naprawdę? Dziękuję ci przyjacielu, właśnie za to cię kocham – ponownie urwał, jakby gubiąc myśl. – No może nie tak jak whisky... i zdecydowanie nie tak jak prerię, ale jednak cię kocham. Nie wiedząc jak odpowiedzieć na to szczere wyznanie, Henry jedynie niesmacznie się uśmiechnął, wracając do swojego okna. Oparł kij o ścianę budynku, a gdy słońce okryło mu twarz pomarańczą, odezwał się Joel. - Tylko wiesz, nie chcę być twoim dłużnikiem. Dlatego za tydzień żądam rewanżu! Tym razem zagramy do dwudziestu, jesteś dobry, ale na dłuższą metę wymiękasz – przyznał mężczyzna, prezentując w szczerym uśmiechu, ostatnie zęby jakie mu pozostały. - Dobrze, jutro o tej samej porze, jak od lat staruszku. - Tylko nie staruszku – podniósł wskazujący palec w wrogim geście. – Wiesz, że nie lubię być tak nazywany. Henry spojrzał na przyjaciela nie mogąc powstrzymać uśmiechu. - O czyżby? A który Joel to mówi? Ten sprzed trzech kolejek, czy ten po? – brodaty mężczyzna przerzucał swój wzrok z lewego na prawe oko Henry`ego szukając słów, którymi mógłby mu, w błyskotliwy sposób odpowiedzieć. Pustka w głowie sprawiła, że jedyne co uczynił, było machnięcie ręką, mniej lub bardziej pewny obrót i chwiejny marsz w kierunku baru, by móc wydać zaoszczędzone pieniądze. Gdy słońce na dobre zniknęło za piaskami stepów, Henry odszedł od okna i udał się w kierunku wyjścia. Zdjął z wieszaka szal i owinął go wokół szyi. Następnie lewą ręką założył na głowę kapelusz, a prawą chwycił stojący przy wieszaku pokrowiec od gitary. Zarzucił go na ramię lekko kucając. Do jego uszu dobiegło majaczenie jednego ze stałych bywalców, charakterystyczne jęki z pierwszego piętra (w wtorki kobiety oddawały się za pół ceny) i wesołe brzdęki skrzypiec. Nim Henry wyszedł z baru, obejrzał się przez ramię w kierunku lady. Joel wyraźnie uniósł kieliszek w geście pożegnania. Henry odpowiedział mu kiwnięciem głowy i przekręcił klamkę. Stare drzwi natychmiast pociągnęła wichura. Uderzyły one w ścianę speluny z głośnym hukiem, po czym zaczęły wykonywać niewielkie drgania, przypominając drewnianą flagę chyboczącą na wietrze. Zagłuszyły uradowanego mężczyznę, który zdaje się, wygrał właśnie czyjąś krowę w pokera. Gdy chłopak przekroczył próg, jego szal zaczął się miotać wraz z luźnymi fragmentami ubrania. Henry niemal natychmiast poczuł znane mu kłucie w twarz. Były to drobiny piasku, bezwładnie poddające się woli żywiołu, który potrafił przerzucić je na drugi kraniec stepów. Ich ilość w niesionym nad ziemią powietrzu była tak duża, że wszystko w odległości mili nabierało brązowej barwy, a cokolwiek co znajdowało się dalej, było jedynie brunatnym kształtem. Charakterystycznym wyposażeniem były więc tu gogle, które ściśle przywierając do twarzy, chroniły oczy właściciela. Henry, mechanicznym ruchem, założył je na twarz, obracając się plecami do wiatru. Gdy tylko skończył mocować się ze sprzączką, pociągnął z całych sił drzwi, w które uparcie bił wiatr. Zamknąwszy drzwi, przetarł rękawem czoło i ruszył w kierunku bydła. Ludzie z Pierro de Vada podśmiewywali się z niego, gdyż od dobrych dwunastu lat nosił przy sobie pokrowiec gitary. Nie byłoby to powodem żartów, gdyby nie fakt, że ów futerał był pusty. Henry nigdy nie miał wystarczająco pieniędzy by kupić instrument. W dodatku jego cena wahała się, w tutejszym przeliczniku, między dwoma, a trzeba końmi. Posiadanie gitary stało się więc dla niego marzeniem. Natomiast historia skąd wziął futerał pozostała jego tajemnicą. Wieczorną porą natura prerii ukazywała swoje najpiękniejsze oblicze. Krowy układały się do snu. Wiatr słabł z każdą chwilą. Milczące dotąd, w obawie przed wichurą, świerszcze, rozpoczęły nocne występy. Na całej szerokości nieba rozbłysły gwiazdy, które w żadnej innej części świata nie świeciły tak mocno. Z saloonu dobiegały wesołe dźwięki skrzypiec, przy których bawili się ci, których nie uśpiły jeszcze nalewki. Wyjątkowo nie słychać było zawodzenia wilków. Zazwyczaj o tej porze nie chciały się uciszyć, lecz z tylko im znanego powodu, tamtego dnia milczały. Zapatrzony Henry stracił poczucie czasu. Gdy muzyka zza jego pleców nabrała na sile, ocknął się z zadumy. Zaniepokoiło go, że to już piąty raz w przeciągu ostatniej doby. Zza jego pleców dobiegł dźwięk skrzypnięcia drzwi i cichy trzask. - Ty jeszcze tu? – zawołał Joel zeskakując z drewnianego tarasu na piach. Henry powoli odwrócił się do przyjaciela. Niebezpiecznie chwiejący się Joel szedł w kierunku chłopaka z pokrowcem, śmiejąc się wniebogłosy. Henry wiedział, że nie musiał pytać o powód śmiechu, bo takowego nie było. - Wiatr ustał, zdejmij te googlunie i choć ze mną zatańczyć! – na pytanie Joela, Henry w pierwszej chwili nie odpowiedział, ukazując jedynie szczery uśmiech. - Nie umiem tańczyć staruszku i z tego co wiem ty też nie. Joel zmrużył brwi. Jego twarz wskazywała dużą sumę pieniędzy jaką przepił w barze. Czerwień zakraplanej rozrywki ukazywała się najwyraźniej w postaci dwóch rumieńców i zmęczonych oczu. Wyglądał jakby właśnie wrócił z pola, po ciężkim dniu orki w pełnym słońcu. - Henryku, mój przyjacielu – zaczął rzuciwszy rękę na prawe ramię chłopaka. Wolną dłonią wskazał na saloon. – Tam piękne kobiety już na nas czekają, a ty znów gadasz z tymi krowami. Weźże się ogarnij chłopie, bo staruszek chce się zabawić – jego stan nie pozwalał mu wypowiedzieć słów bez oplucia twarzy przyjaciela. Do tego jego bliskość sprawiła, że obdarzył Henry`ego odorem alkoholu i zdaje się cofniętego obiadu. - Myślałem że nie lubisz być określany staruszkiem – odparł Henry. Złapał w pasie Joela, który wyglądał jakby zaraz miał upaść. – Poza tym, mówiłem ci już, że nie gadam z krowami. - Gadasz, gadasz. Wszyscy w Pierro do Vada o tym wiemy. – smród z ust okazał się być najmniejszym problemem brodatego mężczyzny, gdyż milknąc na chwilę, po jego jeansach zaczęła spływać ciemna smuga. - Jezu, Joel! – wrzasnął Henry orientując się czym była owa smuga. Natychmiast odepchnął go od siebie, co mogło skończyć się jedynie upadkiem pijanego farmera. Ten znów wybuchnął niekontrolowanym śmiechem próbując podciągnąć się z piasku. Jako że jego mózg wyraźnie informował go, że po kilku kolejkach grawitacja działała na niego silniej, jego wyraźne starania skończyły się klęską. Chłopak nie mogąc dłużej znieść żałosnego widoku pomaszerował w przeciwnym kierunku. - Henry! Zaczekaj, Henry! – wołał Joel, który zdołał jedynie podnieść rękę. – Nie zostawisz tak pijanego przyjaciela! Zaprowadź mnie do saloonu, tam zajmą się mną nasze dziewczęta – krzyknął nie mogąc powstrzymać kolejnej głupawki. Jednak po kilku chwilach wicia się po piachu w przypływach śmiechu, spoważniał. - Henry?! Jak chcesz możesz mnie nawet tam zaciągnąć! No dalej, mój przyjacielu! – jego wrzaski nabrały lamentalnego tonu. – Wiesz, że cię kocham. Chłopak zatrzymał się na tyle energicznie, że pokrowiec od gitary zsunął mu się z barku. Zarzuciwszy go na ramię, obrócił się i z politowaniem spojrzał na Joela. Nie wiedział czy bardzie denerwuje go fakt, że Joel kolejny raz doprowadził się do takiego stanu, czy że jutro wszystko zacznie się od nowa. Po chwili zadumy, wrócił do swojego przyjaciela. - Wiedziałem że nie zostawisz staruszka na pastwę losu. Henry milczał. Zatrzymał się przy leżącym mężczyźnie i zaczął ściągać szal. Joel zmrużył brwi. - Co ty robisz? – wyszeptał. Gdy tylko Henry zdjął szaro-zielony, wełniany szal, zgniótł go w niechlujną kupę i pewnie chwyciwszy, rzucił nim w pierś leżącego przyjaciela. - Weź to Joel, ponoć noce są tu mroźne – rzekł chłopak zawracając w kierunku prerii. - Henry! – wrzasnął podchmielony mężczyzna. Chwycił szal przyjaciela i rzucił nim w jego kierunku. – A weź go sobie! Taki z ciebie pożytek jak farmerowi z suszy! Chłopak ignorował Joela, maszerując przed siebie. Po chwili dochodzące do jego uszu uwagi zamieniły się w przekleństwa. Usłyszał jeszcze głośne splunięcie Joela, kilka „sukinsynów” „choler” i „kurw”, bowiem na tej trójcy zamykał się jego słownik wyrazów wulgarnych. W końcu zamilkł, orientując się, że za chwilę zwróci wszystko, co pozostało mu po wieczornym odkażaniu gardła. Henry stawiał ciężkie kroki, jakby próbując, niczym błyskawica, przekazać swój gniew glebie. Zdenerwowany spojrzał w niebo. Tylko ten widok był w stanie go uspokoić. Mrugające ciała niebieskie, kosmiczne nieruchome świetliki zdawały się przemawiać wprost do jego duszy. Głęboki wdech przyniósł ulgę, której tak potrzebował. Piękność przestrzeni była dla niego tym, czym woda dla maratończyka. Chłopak uspokoił się zupełnie, gdy zdał sobie sprawę, że po ich kłótni czeka go już tylko poranek wstydu.