Franio - Edupress

Transkrypt

Franio - Edupress
Horyzonty polonistyki
Franio∏
Mówi∏o si´ o nas, ˝e jesteÊmy „trzecimi dzieçmi”. Znaczy∏o to, ˝e nasi dziadkowie byli rodzonymi braçmi. Domy mieli po przeciwnych stronach drogi. W tych domach wychowaliÊmy si´, ale dziadków nie mieliÊmy szcz´Êcia poznaç. Dziadkowie pomarli na d∏ugo przed
naszym narodzeniem. O moim wiem jednak, ˝e by∏ dziadkiem najzupe∏niej fantastycznym. W sianie ukrywa∏ na zim´ jab∏ka dla wnuka. Przez ca∏e dzieciƒstwo zazdroÊci∏am memu o wiele starszemu bratu tych jab∏ek. – Jezu, takie jab∏ka od dziadka Andrzeja!
O
dziadku mego przyjaciela wiem tylko, ˝e mia∏ na imi´ Marcin i gdzie
jest jego grób. My, „trzecie dzieci”,
byliÊmy w ka˝dym razie przyjació∏mi niezale˝nie od jakichkolwiek okolicznoÊci. Do dziÊ
opowiadajà w rodzinie: nieroz∏àczni, zawsze
w idealnej zgodzie, jednomyÊlni w unikaniu
3/2003
bliskich spotkaƒ z jego bratem, który by∏
o dwa lata starszy, wo∏a∏ na nas „narzeczony,
narzeczona”, rzàdzi∏ i wszystko nam psu∏. Teraz jest gdzieÊ w Êwiecie od paru kadencji so∏tysem i naprawd´ rzàdzi. Natomiast my byliÊmy zawsze zaj´ci do ostatecznoÊci swoimi
sprawami.
POLONISTYKA
185
Spotkania
Tak si´ jakoÊ sk∏ada∏o, ˝e te sprawy doÊç
cz´sto prowadzi∏y nad rzek´. Dom mego
przyjaciela przylega∏ do ∏àk i do rzeki by∏y
stamtàd dwa kroki, choç jaka to tam rzeka!
Podkarpacka rzeczka raczej, która nieskoƒczonymi zakolami wi∏a si´, wed∏ug szko∏y nauczycielki z Awansu mówiàc, „jak b∏´kitna
wstà˝eczka”. Tyle ˝e mia∏a be∏ty. Be∏ty to by∏y
bardzo g∏´bokie, pe∏ne wirów miejsca. Na
wspomnienie be∏tów nasze babcie siwia∏y. No
bo pod korzeniami, w pobli˝u tych be∏tów podobno gnieêdzi∏y si´ raki. A raki bardzo nam
dzia∏a∏y na wyobraêni´.
– Raki si´ je. – CoÊ ty. – Tak, gotuje si´ we
wrzàtku i si´ je, sama s∏ysza∏am, one wtedy
czerwieniejà. – Ty byÊ te˝ sczerwienia∏a, jakbyÊ
si´ dosta∏a do wrzàtku. – No, ale one majà t´
skorup´, to jak czerwieniejà? – Cicho, ∏apiemy. – Ale si´ w domu ucieszà, jak na∏apiemy
du˝o. – A wiesz, ˝e jak rak szczypcami capnie,
to ju˝ nie puÊci. – Mo˝e one tak wciàgajà do
be∏tu. – Na pewno. – To lepiej nie ∏apmy ju˝.
W rezultacie postanowiliÊmy zajàç si´ raczej sprawdzaniem, dokàd nasza Mleczka p∏ynie. SzliÊmy brzegiem, trzymajàc si´ za r´ce,
nie pomijaliÊmy ˝adnego zakola, nie robiliÊmy
˝adnych skrótów. To by∏o bardzo solidne
sprawdzanie.
W tym czasie nasze babcie gruntowa∏y
dràgami be∏ty. – Bo˝e, gdzie dzieci? Matko
Boska, pewnie znowu nad rzek´ posz∏y i zaczyna si´ ruch, i wo∏anie, i tymi dràgami gruntowanie dna. Ale gdzie tam! Po dzieciach ani
Êladu. Rozpacz.
My tymczasem nazbieraliÊmy ca∏e nar´cza
kaczeƒców i upojeni radoÊcià postanowiliÊmy
chwilowo wróciç, ˝eby obdarowywaç tymi kaczeƒcami. Idziemy pe∏ni szcz´Êcia i mi∏oÊci do
ca∏ego Êwiata, gruntownie omawiajàc, komu
te kwiatki damy i jak oni si´ ucieszà i jaka to
b´dzie niespodzianka.
Idziemy, a tu babcie lecà nam naprzeciw
i wcale si´ nie cieszà. – A gówniarze, a smarki
zatracone. Nikt nie patrzy na nasze kwietne
prezenty. – O niesprawiedliwy Êwiecie!
Lanie braliÊmy ju˝ ka˝de osobno. Z godnoÊcià, ale nie mieliÊmy pewnoÊci za co. – Dosta∏eÊ? – No! A ty? – No! Jeszcze jak! – Mo˝e
tych kaczeƒców nie wolno rwaç, bo na cudzej
186
POLONISTYKA
∏àce. – Nikt nie widzia∏, na czyjej. – No, ale
mokro by∏o, mo˝e to o buty. – CoÊ ty, mo˝e to
o te raki, mo˝e si´ ich nie je...
˚eby naprawd´ chodzi∏o o be∏ty, to nam
si´ nie mieÊci∏o w g∏owach. O be∏tach ka˝dy
g∏upi wiedzia∏, ˝e trzeba uwa˝aç. Musia∏a nas
jednak ta wiedza nieco kosztowaç, skoro obydwoje do dziÊ pami´tamy detale dawno minionych zdarzeƒ.
Kiedy zacz´∏a si´ szko∏a, mieliÊmy ju˝
mniej czasu, a potem nasze drogi si´ rozesz∏y.
WidywaliÊmy si´ czasem, przelotnie. On
mieszka gdzieÊ pod Szczecinem, ja w Krakowie. Inne Êwiaty. W tym roku spotkaliÊmy si´
na grobach i mieliÊmy czas. Mój przyjaciel
z wczesnego dzieciƒstwa ma doros∏e dzieci,
sam jest ju˝ dziadkiem.
– I jest jak Êwi´ty Franciszek – mówi jego
siostra. –To znaczy? – No, na przyk∏ad ostatnio suszy∏ kuni´ta suszarkà do w∏osów. – Jakie kuni´ta?
– No, bo u nas – zaczyna si´ opowieÊç – na
strychu mieszka ju˝ ze siedem lat kuna. Trzeba
by∏o dach naprawiaç, ale nie wiedzia∏em, ˝e
kuna ma trzy kuniàtka, a ona si´ wystraszy∏a
i przenios∏a je na drugà stron´ strychu tak, ˝e
kuni´ta spad∏y do rynny. No przecie˝ bym t´
ca∏à operacj´ z dachem przeniós∏ na wiosn´,
niechby dzieci odchowa∏a. – A co z tà suszarkà? – Nic nie pomog∏o, dzwoniliÊmy do ZOO,
czym to karmiç, ale nie uda∏o si´. – Aj, on tej
kunie – wtràca si´ ˝ona – gruszki na patyk wbija, ˝eby mog∏a je ∏atwiej na strych wnieÊç,
orzechy schowane na strychu nam wyjad∏a, ale
co... kuna te˝ potrzebuje witamin i jeszcze drabink´ jej w nocy robi∏, jak nie mog∏a wleêç po
rynnie. – No i kur´ zadusi∏a – prowokuje ktoÊ.
Mój przyjaciel jest spawaczem, pracuje
w ha∏asie, wi´c mówi g∏oÊno. Teraz zaperza
si´ strasznie. – No to co, ˝e kur´ zadusi∏a,
pewnie g∏odna by∏a, dzieci mia∏a! – No, ale
gdyby tak czubatk´ zadusi∏a? Czubatka widaç
nale˝y do wa˝niejszych kur. – Co czubatk´, co
czubatk´! – gromko reaguje mój przyjaciel –
niech zadusi i czubatk´, czubatka niech uwa˝a, kuna dzieci musi karmiç, trudno.
– No, opowiedz, opowiedz jeszcze o swoich zwierz´tach – namawiam. Wtedy znów
w∏àcza si´ jego ˝ona: – W sadzie jest jab∏onka,
3/2003
Spotkania
z której nie wolno rwaç jab∏ek, bo to dla ptaków, tylko ∏upki spadajà. – A niektórzy tajnie
podbierajà choçby z koszyczek na konfitury –
zdradza ktoÊ. – Ka˝dy chce ˝yç, ka˝dy musi
jeÊç – rozsàdza przyjaciel. – U nas sà ró˝ne
karmniki, bo ka˝dy czego innego potrzebuje.
– A on zatrzymuje samochód na podjeêdzie
i Êlimaki na drugà stron´ dró˝ki przenosi. –
Przenosisz? – pytam. – A ile ja bym musia∏
czekaç, a˝ one przelezà. – A ˝uki te˝ przenosisz? – To ma∏e, nie widz´. – No, no, tylko nogà je przesuwa – Êmieje si´ ˝ona. – Jak w wierszu Herberta – cieszymy si´ z polonistkà, siostrà przyjaciela.
Przyjecha∏am na grób rodziców. By∏am
póênym dzieckiem, bardzo wczeÊnie straci∏am
dom, nad tym grobem cz´sto stoj´ sama, prawie nikogo tam nie znam. Nagle czuj´, ˝e ktoÊ
modli si´ za mymi plecami. Jasne, przyjaciel
z dzieciƒstwa. I zaczynamy rozmawiaç jakby
nie min´∏o tyle lat. – Opowiadano mi, ˝e by∏eÊ
bardzo chory, co to by∏o? – Mówià, ˝e wyci´li
wszystko. Min´∏o ju˝ szeÊç lat, mówià, ˝e pi´ç
lat to granica, kto wie. – Boli ci´? – Na zmian´ pogody, wiesz to straszne ci´cie...
Mój przyjaciel z dzieciƒstwa by∏ synem
Franciszka. O jego ojcu mówi∏o si´ „wujek
Franio”, ale jakieÊ dziecko z rodziny w nad-
3/2003
gorliwoÊci fonetycznej zrobi∏o z tego „wujek
Franio∏”. Anio∏em jednak wujek nie by∏. By∏
organistà o pi´knym g∏osie. Czupryna jak
u s∏awnych dyrygentów i niebieskie, niemo˝liwie niebieskie, wielkie, przenikliwe oczy. Teraz wiem, ˝e wiele si´ tu odbywa∏o jak w czytanych potem powieÊciach. Organista chcia∏by Êpiewaç i graç. Kiedy ci´˝ko chory straci∏ t´
mo˝liwoÊç, to by∏ najgorszy ból. Ale mieszka∏
na wsi, musia∏ zajmowaç si´ gospodarkà. To
go z∏oÊci∏o zapewne, bo nieraz przywali∏ batem koniowi albo kurze, która nieopatrznie
zaplàta∏a si´ pod nogami. Dzieci wola∏y go
obchodziç z daleka. Nie, nie by∏ anio∏em na
pewno. Nie móg∏ byç. Mia∏ ca∏kiem sp´tane
skrzyd∏a i nigdy najmniejszej szansy, ˝eby je
rozwinàç. Dopiero jako doros∏a osoba to zauwa˝y∏am, a on mo˝e sam nawet nie wiedzia∏,
co mu naprawd´ doskwiera, kiedy si´ tak
wÊcieka∏ na kury, krowy, konie. Nie wyjaÊnia∏
tego. Chyba by zresztà nie umia∏.
Franciszkiem powinno si´ nazywaç raczej
jego syna, bo to on jest jak Franio∏. A mo˝e
nie? Przyjaciel z mego wczesnego dzieciƒstwa
ma na imi´ Adam. Cz∏owiek. ■
■ ZOFIA AGNIESZKA K¸AKÓWNA
POLONISTYKA
187