Rodzina katolicka - Wszędzie żyć musimy

Transkrypt

Rodzina katolicka - Wszędzie żyć musimy
Rodzina katolicka - Wszędzie żyć musimy
czwartek, 17 września 2009 10:37
– Jeszcze nie zdechliście? – zdziwił się po pierwszej zimie przewodniczący kołchozu. Rodzina
Jonkajtysów przeżyła jednak w komplecie nie tylko jedną, ale sześć zim na Sybirze. Akcja „Czterech pancernych i psa” zaczyna się na Syberii, skąd młody Janek Kos wyrusza do
polskiej armii. W nakręconym w PRL-u serialu nie ma jednak ani słowa, jakim cudem Janek na
tej Syberii się znalazł... Dramatyczne wywózki Polaków na Wschód mogłyby posłużyć jako
scenariusze mnóstwa emocjonujących filmów. Żegnaj Augustowie
Jedną z wielu takich historii jest opowieść Grażyny Jonkajtys-Luby, dzisiaj 88-letniej staruszki.
W 1939 roku była uczennicą klasy maturalnej w rodzinnym Augustowie. Białostocczyzna wraz
Augustowem przypadła, w ramach IV rozbioru Polski, Związkowi Sowieckiemu.
Po 17 września 1939 roku Sowieci wkroczyli do miasteczka i rozpoczęli w nim krwawe porządki.
Aresztowali tatę Grażyny, Hieronima. Pan Hieronim Jonkajtys był dyrektorem szkoły
powszechnej, radnym, a krótko przed wojną także komisarycznym burmistrzem Augustowa. W
oczach Sowietów był zbyt mądry, żeby pozwolić mu żyć. Rozstrzelali go, tak samo jak Bronka,
brata Grażyny, młodego podchorążego Wojska Polskiego. Niestety, to im nie wystarczyło.
Sowieci widzieli zagrożenie dla komunistycznego ustroju nawet w kobietach i dzieciach. Dlatego
już od lutego 1940 roku zaczęli wysiedlać całe polskie rodziny. Bydlęce wagony wywiozły na
Wschód, w czterech wielkich falach deportacji, ponad milion Polaków.
Grażyna z mamą i rodzeństwem „załapali się” na drugą falę wywózek, w kwietniu 1940 roku.
Mieli szczęście, że nie zabrali ich w lutym, bo transporty do Archangielska jechały wtedy przy
minus 40 stopniach Celsjusza. Polacy masowo marli w bydlęcych wagonach z wyziębienia i
głodu, zwłaszcza dzieci i starcy.
U Jonkajtysów też były dzieci. Najmłodszy Marian miał 8 lat, Teresa 10 lat, a Janek, w chwili
wywózki przeziębiony, 12 lat. Na szczęście rodzina Jonkajtysów spodziewała się wywózki.
Kiedy gruchnęła wieść, że na stacji w Augustowie podstawiono pociąg z mnóstwem pustych
wagonów towarowych, Grażyna zdążyła nawet jeszcze pobiec po chleb na drogę dla całej ich
1/5
Rodzina katolicka - Wszędzie żyć musimy
czwartek, 17 września 2009 10:37
ósemki: matki, sześciorga dzieci i 14-letniej kuzynki.
Rozpaczliwie zdziwieni
Jonkajtysowie mieli wtedy staroświecki dzwonek typu „proszę kręcić”. Ten właśnie dzwonek
zaczął przeciągle i natarczywie brzęczeć w nocy z 12 na 13 kwietnia. Drzwi poszła otworzyć
właśnie Grażyna, choć ręka strasznie jej drżała. Weszło trzech żołnierzy z karabinami,
funkcjonariusz NKWD w mundurze, kobieta i dwóch cywilów o szczurzych, rozbieganych
oczach. Enkawudzista wyczytał po kolei imiona matki i dzieci, a potem oświadczył: – Sowiecka
władza skazuje was na przesiedlenie na „Dalnyj Wastok”.
Dwaj cywile wertowali ich książki i rzucali je na podłogę, obok przejrzanych już papierów z
biurka ojca. Na szczęście enkawudzista w mundurze nie próbował dodatkowo Jonkajtysów
upokorzyć. Dał im kilka godzin na spakowanie się. Poradził nawet pani Marii Jonkajtys, żeby
zabrała jak najwięcej ciepłych rzeczy. Mogli wziąć po sto kilo bagażu na osobę. Starsze
dziewczyny w emocjach zrobiły przy pakowaniu parę błędów, na przykład wzięły żelazko
elektryczne, zamiast węglowego. Dopiero kiedy prawie wszystko było spakowane, obudziły
najmłodsze dzieci.
O 4. rano przed ganek zajechała ciężarówka. „Uklękliśmy i powtarzaliśmy za kamiennie
opanowaną Mamą „Pod Twoją obronę” i „Kto się w opiekę odda Panu swemu” – opisała tę
chwilę pani Grażyna w książce „Was na to zdies priwiezli, sztob wy podochli”. Usiedli na pace
ciężarówki. – „Ciocia, płacząca i zrozpaczona, została na ganku. Za nią świeciły okna naszego
opuszczonego i przewróconego do góry nogami domu” – pisała. Po drodze Sowieci wpakowali
na ich ciężarówkę ich znajomą Stasię, żonę oficera ułanów, z dwójką maleńkich dzieci i
zdziecinniałą teściową w dwóch kapeluszach na głowie. – „Na dworzec jechaliśmy
odprowadzani okrzykami rozpaczliwego zdziwienia mijanych ludzi” – wspominała Grażyna.
Przy pociągu zjawiło się dużo mieszkańców Augustowa, każdy podawał do wagonów żywność
na drogę. A potem pociąg ruszył. Była to niezwykła scena, bo zesłańcy w bydlęcych wagonach
zaczęli wtedy śpiewać pieśni religijne i patriotyczne. „Nikt nie płakał. Płakali ci, co zostali” –
napisała Grażyna.
Pany z Polszy
2/5
Rodzina katolicka - Wszędzie żyć musimy
czwartek, 17 września 2009 10:37
Trafili za Ural, do kołchozu zagubionego w bezkresnym stepie południowej Syberii, blisko rzeki
Irtysz. Administracyjnie to już północny Kazachstan. Tu po raz pierwszy Grażyna ze starszą
siostrą Heleną wybuchnęły płaczem. Mama pocieszała je: „Córeczki, wszędzie żyć musimy.
Jesteśmy, chwała Bogu, zdrowe, mamy młodsze dzieci, o które trzeba zadbać, i dużo ludzi,
którym trzeba będzie pomóc. Musimy być silne”. A potem pokazała im, wśród wyschłych traw
ponurego stepu, żółte kwiatki pięciornika. Powiedziała, że takie same kwiaty zaczynają kwitnąć
o tej porze w Polsce. Dziewczyny uspokoiły się.
Dzięki niezwykłej energii mamy rodzina szybko wynajęła izbę tylko dla siebie. Dzieci
wyciągnęły tam prześcieradła, włożyły kołdry do poszew z koronkami i rozłożyły je na gołym
klepisku. Rano do środka wszedł „predsiedatiel”, czyli przewodniczący kołchozu Grigorij
Siemionowicz. Chodził w zabłoconych butach między białą pościelą Jonkajtysów, trącał
nastolatki trzonkiem bata i powtarzał: „Ajda, diewki, na rabotu!”. Do pani Marii zwracał się: „No i
co, ciotka, ja skończyłem tylko dwie klasy i ja, cham, mużyk, was inteligentów gonię do pracy!”.
Tutejsi mieszkańcy przyglądali się „Panom z Polszy” początkowo z wrogą ciekawością. Śmiali
się, że czytają przywiezione z Polski książki. Grażyna z siostrami zbierały ziemniaki w dość
krótkich spódnicach, więc szybko wyszło na jaw, że noszą majtki. Był to powód do wielkiej
wesołości wśród kobiet w kołchozie. Tutejsze kobiety sądziły, że majtki noszą tylko ladacznice.
Nadeszła straszna zima. Jonkajtysów o mało nie zabił głód i mróz. Pod koniec zimy odwiedził
ich znów „predsiedatiel”. – Powiedział nam: „Nu szto, jeścio nie padochli?”, to znaczy
„jeszczeście nie zdechli?” – wspomina dzisiaj pani Grażyna w swoim ciepłym, warszawskim
mieszkaniu.
Do pobliskiej wsi Nowouzinka wywieziono żonę burmistrza Wołkowyska z 16-letnim synem.
Chłopak dostał tam ataku bólu brzucha, wskazującego na zapalenie wyrostka robaczkowego.
Matka pobiegła do przewodniczącego kołchozu z prośbą o wypożyczenie koni na podróż do
szpitala w miasteczku Jawlenka, odległego o 65 km. – Niet! – odpowiedział „predsiedatiel”,
uzasadniając, że konie są potrzebne do pracy. A potem dodał: – „Was, wragow naroda, na to
zdies priwiezli, sztob wy podochli” (zdechli). Polka daremnie klękała przed nim i całowała jego
buty. Chłopak umarł w strasznych bólach na kolanach matki.
Z czasem tamtejsi mieszkańcy zaczęli się do Polaków przekonywać. Zwłaszcza do
Jonkajtysów, bo matka, pani Maria, świetnie znała rosyjski, lubiła ludzi i umiała z nimi żartować.
Nikt w tej rodzinie nie uchylał się od pracy. Nawet 12-letni Janek orał pola w kołchozie parą
wołów.
3/5
Rodzina katolicka - Wszędzie żyć musimy
czwartek, 17 września 2009 10:37
Jednak za ich pracę kołchoz im nie płacił. Okazało się, że jedynym sposobem, żeby tu przeżyć,
jest podkradanie żywności z kołchozu i słomy na opał z pól. Jonkajtysowie długo się przed tym
wzbraniali, choć okazji nie brakowało. Tutejsi w ten sposób po prostu pobierali należne sobie
wynagrodzenie. W końcu, żeby nie umrzeć z głodu, także dzieci Jonkajtysów zaczęły przynosić
do domu kołchozowe ziarno. – W pierwszej po sześciu latach spowiedzi w Warszawie
powiedziałam o tym księdzu. Ale on aż wyszedł z konfesjonału ze śmiechu, że w tych
warunkach uznałam to za grzech – wspomina.
Kobieta z zamieszkującego te ziemie, rdzennego ludu Mordwinów, pozwoliła Jonkantysom
obsiać jarzynami kawałek swojego ogrodu. Niestety, przewodniczący kołchozu, gdy się o tym
dowiedział, zwymyślał kobietę i zadeptał całe poletko buciorami. – Jednak ten sam człowiek
uratował później życie mnie i mojej mamie podczas powodzi – oddaje mu sprawiedliwość pani
Grażyna.
Szalona abstrakcja
W każdym mieszkaniu, które zajmowali w czasie tych sześciu lat, zawieszali nad drzwiami
krzyżyk, a naprzeciw niego obrazek Matki Bożej Częstochowskiej. – Codziennie wieczorem
wszyscy razem się modliliśmy. Śpiewaliśmy „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, odmawialiśmy
litanie, a w październiku Różaniec – mówi pani Grażyna. – Przywieźliśmy też z Polski małe,
gipsowe popiersie marszałka Piłsudskiego. Stało na honorowym miejscu na półeczce. Jak
bolszewicy nas pytali, kto to jest, odpowiadaliśmy, że to dziadek – śmieje się. „Dziadek” to było
jedno z przedwojennych przezwisk Piłsudskiego. – Ratowało nas na tym Sybirze poczucie
humoru. Urządzaliśmy sobie konkursy i prześmiewcze akademie na rocznicę rewolucji, ze
wzniosłymi przemówieniami naszego najmłodszego brata Mariana. To, co nas otaczało, to była
tak szalona abstrakcja, że tego nie można było brać za rzeczywistość – dodaje. Co wieczór
mieszkanie Jonkajtysów rozbrzmiewało też pieśniami, takimi jak: „O mój rozmarynie”, „Jedzie,
jedzie na kasztance”, a zimą kolędami.
Grażyna z czasem nauczyła się... murować piece. – W miejscowości Jużnoje, w której
mieszkaliśmy pod koniec, postawiłam około 30 pieców. Może niektóre, choćby te w budynku
szkoły, jeszcze stoją? – zastanawia się.
Z kolei mama, przedwojenna nauczycielka, zaczęła zarabiać jako krawcowa. Była też
4/5
Rodzina katolicka - Wszędzie żyć musimy
czwartek, 17 września 2009 10:37
pielęgniarką. W szpitalu potajemnie ochrzciła trzy osoby, choć groził jej za to areszt. – Mama
nauczyła pacierza i ochrzciła m.in. Kostię, młodego chłopaka. Umierał, trzymając mamę za rękę
– wspomina pani Grażyna.
Grażyna też ledwie przeżyła zapalenie płuc z wysiękiem. Zachorowała w Nowy Rok 1946 roku,
kiedy już mieli nadzieję na powrót do Polski. – Wyszło ze mnie przez usta wiadro ropy. Lekarki
nie chciały do mnie zajrzeć, powiedziały, że już nie ma po co. Po sześciu tygodniach
temperatura spadła mi z 40 na 35 stopni. Mama myślała, że umieram – mówi. – Tymczasem ja
tylko zasnęłam, a po długim śnie zażądałam jedzenia... Nie mieliśmy wtedy do jedzenia
absolutnie nic, ale moja młodsza siostra Teresa jak szalona wyleciała z domu, żeby coś dla
mnie ukraść w kołchozie – śmieje się.
Wrócili do Polski wiosną 1946 roku. Sowieci podczas transportu trwającego miesiąc nie karmili
ich. Przez ostatni tydzień Sybiracy w całym pociągu już prawie nic nie jedli. 31 marca
wyładowano ich na stacji w Markach pod Warszawą. – Przekupki warszawskie przybiegły z
koszami bułeczek. Ale nikt z nas nie miał pieniędzy, więc tylko pokręciły się i odeszły, choć były
z nami głodne dzieci. Z urzędu repatriacyjnego dostaliśmy tylko kocioł osłodzonej kawy, choć
urzędnicy dysponowali wtedy ogromną pomocą żywnościową z amerykańskiego programu
UNRRA. Uratowały nas siostry franciszkanki Rodziny Maryi, znane nam z Augustowa.
Nakarmiły cały transport – mówi.
Z zesłania wrócili w komplecie. Grażyna została architektem, pracowała też jako asystent na
Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Ma córkę i dwóch synów. – To był cud, że
przeżyłam. Jeden lekarz w Polsce powiedział mi, że skoro Pan Bóg mnie uratował, to widać
mam w życiu jeszcze jakieś zadanie do spełnienia – mówi.
Przemysław Kucharczak
Źródło: Wiara.pl
5/5

Podobne dokumenty