Rozmowa uczniów VII LO z prof. Jerzym Sampem. Zostawić jakiś

Transkrypt

Rozmowa uczniów VII LO z prof. Jerzym Sampem. Zostawić jakiś
Rozmowa uczniów VII LO z prof. Jerzym
Sampem. Zostawić jakiś ślad po sobie...
Nasi uczniowie - Adriana Archacka i Adam Majewski, wybrali się z wizytą do absolwenta naszej
Szkoły - pana Jerzego Sampa - profesora Uniwersytetu Gdańskiego, pisarza, publicysty, zajmującego
się głównie problematyką pomorską. Jest on autorem książek takich, jak: „Smętek”, „Z woli morza”,
„Legendy gdańskie”, „Gdańsk prawie nieznany”, „Miasto czterdziestu bram” i innych.
Przeprowadzili z Nim interesującą rozmowę, którą we fragmentach przytaczamy.
Czy pamięta Pan s wój pierws zy dzień w nasze j Szkole?
Prof. J. Samp: Bywałem w tej Szkole od małego dziecka. Mając cztery czy pięć lat byłem
świadkiem matury mojego najstarszego brata. Zdawano ją w świetlicy mieszczącej się w
drewnianym baraku przy kościele pod wezwaniem św. Ignacego. Wtedy gmach Siódemki
przy Smoleńskiej był dopiero w budowie. Mój drugi brat zdawał maturę już w nowym
budynku. W tym czasie dostać się do VII LO nie było łatwo. Jedna trójka na świadectwie ze
szkoły podstawowej przekreślała szanse ucznia na naukę w tym liceum. Trzeba podkreślić, że
Siódemka w tamtym czasie stała na wysokim poziomie, wyróżniała się wśród innych szkół
średnich. Dyrektorem wówczas był śp. Leon Lewicki, który uczył mnie geografii.
Przekroczywszy próg Szkoły, nie czułem się w niej obco. Także i dlatego, że wówczas nie
traktowano źle nowo przybyłych. Moja córka, która kończy w tym roku pierwszą klasę w I
LO, opowiadała mi, jaki jest los tzw. „kota”.
Czy mógłby Pan scharakteryzować siebie jako ucznia?
Prof. J. Samp: Oprócz przedmiotów, które preferowałem, miałem też takie, których
zdecydowanie nie lubiłem i te starałem się omijać. Od początku nauki moja pozycja była
ugruntowana, wiązało się to z moją pasją. Koledzy ironicznie nazywali mnie „Matejką”,
ponieważ bardzo dużo rysowałem. Chętnie pracowałem przy wszystkich akademiach, jakie w
tamtym czasie organizowano. Z okazji kolejnych rocznic Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji
Październikowej, 1 Maja, Dnia Nauczyciela robiłem dekoracje, rysunki, godła narodowe.
Wykonywałem to wszystko z wielką przyjemnością, bo miałem okazję zajmować się tym, co
lubię, zamiast uczęszczać na lekcje matematyki czy fizyki.
Jak Pan wspomina przygotowania do matury?
Prof. J. Samp: Wiadomo było, że niektórzy z nas byli lepszymi humanistami, inni matematykami. Klasa spontanicznie podzieliła się na kilka takich grup, które uczyły się
intensywnie, bez żadnych nakazów z góry. Obowiązkowo zdawało się wtedy język polski i
matematykę, a następnie język obcy (język rosyjski lub angielski) i przedmiot dodatkowy - ja
wybrałem historię. Uczyliśmy się więc wspólnie u mnie lub u któregoś z kolegów w domu.
Panowała rodzinna atmosfera, nasze mamy dbały o to, aby nam niczego nie zabrakło.
Łączyliśmy przyjemne z pożytecznym i to dało świetne rezultaty. Oczywiście byliśmy
przygotowani również na jakieś szczególne środki pomocy, tzw. ściągawki (tak jak to zawsze
było i jest w szkole), ale nie przypominam sobie, żebyśmy musieli z tego korzystać.
Gdzie odbywała się Pańska studniówka?
Prof. J. Samp: Studniówka była w szkole. Pięknie udekorowaliśmy aulę (byłem jedną z tych
osób, które robiły dekorację), przygotowaliśmy program kabaretowy. Tańczyliśmy w rytm
przebojów Beatlesów, Rolling Stones’ów. Na studniówce byli także nasi rodzice. Nie było
alkoholu, poza symboliczną lampką szampana. Bardzo przyjemnie wspominam bal
studniówkowy.
Jacy nauczyciele Pana uczyli i jak Pan ich ws pomina?
Prof. J. Samp: Moim nauczycielem języka polskiego był pan Józef Kloc. Szalenie
wymagający, nietuzinkowy, apodyktyczny, ale potrafiący nauczyć swojego przedmiotu. To,
że poszedłem na studia polonistyczne, w dużej mierze było rezultatem wpływu mojego
polonisty, którego wszyscy straszliwie, wręcz panicznie, się bali. Była to osoba raczej nie
lubiana. Natomiast ja, widząc swoje zaległości (np. z gramatyki, której w szkole podstawowej
praktycznie nie było), postanowiłem pokazać mojemu poloniście, że stać mnie na wiele.
Moim wychowawcą był pan Bolesław Śniegowski, który uczył nas fizyki i matematyki. Był
przezacnym człowiekiem, który jednak budził lęk, przede wszystkim wśród leniuchów. Był
bardzo wymagający i zapamiętaliśmy go jako tego, który absolutnie nie tolerował chamstwa i
nieuczciwości.
Jakie wydarzenia ze szkolnych lat pozostały w Pana pamięci?
Prof. J. Samp: Pamiętam kilka incydentów, związanych z ówczesną sytuacją polityczną. Był
to czas słynnego orędzia biskupów polskich do biskupów niemieckich, zawierającego słowa:
Wybaczamy i prosimy o wybaczenie. Wtedy dyr. Lewicki, który był bardzo religijny, jakby
na przekór swojemu sumieniu, musiał zorganizować akademię potępiającą to posunięcie
polskich biskupów. Uczniowie z ogromnym zażenowaniem przyglądali się tej uroczystości.
Podobna sprawa wynikła w roku 1966, w czasie obchodów Milenium Chrztu Polski, gdy
odbywały się wielkie uroczystości religijne w Katedrze Oliwskiej i w Bazylice Mariackiej.
Dano nam wtedy do zrozumienia, że nie będzie żadnych zwolnień z lekcji. Na przekór temu
zarządzeniu poszedłem na uroczystości z udziałem Prymasa Tysiąclecia. Nie przypominam
sobie, żeby spotkały mnie za to jakieś dotkliwe kary. Jeśli ktoś miał odwagę cywilną, by
przyznać się do swojej wiary, to wystarczyło zaświadczenie rodziców, potwierdzające udział
w mszy świętej. Inna historia, którą pamiętam, miała miejsce w marcu 1968 roku. My,
uczniowie braliśmy udział w protestach studenckich przed Politechniką Gdańską, zdając sobie
sprawę z konsekwencji: określeni przez władze jako wywrotowcy i chuligani mogliśmy na
zawsze mieć zamkniętą drogę na studia.
Czy utrzymuje Pan kontakt z kole żankami i kolegami z liceum?
Prof. J. Samp: Utrzymuję kontakt z pewnym gronem osób, które są gdzieś w tej orbicie, w
której ja się obracam. Ale np. koleżanki, która jako młoda dziewczyna była w Iraku, nie
widziałem od matury. Wiem tylko, że zrobiła karierę jako architekt i pracuje w USA. Jest też
kilka osób, których nigdy po maturze nie spotkałem, są też takie, które, niestety, już nie żyją.
Czuję się zaszczycony, gdy moi dawni znajomi przychodzą na moje spotkania autorskie,
promocje książek. Jest to bardzo sympatyczne i cieszę się z tego wielce.
Jakie były początki Pańskiej pracy pisarskiej?
Prof. J. Samp: Przygotowywałem się do studiów plastycznych i czytałem wiele recenzji, np.
z miesięcznika „Litery”, z którym współpracowałem już w liceum. Jeden z pierwszych moich
artykułów dotyczył mankamentów wychowania estetycznego. Oczywiście te pierwsze próby
były nieudane, amatorskie. Natomiast od dzieciństwa chciałem coś zrobić dla Gdańska. To
miasto traktowałem jako taki baśniowy poemat o architekturze, o malarstwie, o wodzie, o
mentalności dawnych gdańszczan. Trafiłem na wspaniały grunt - moi dziadkowie mieszkali w
domu z mansardowym dachem na Starówce, w takim samym domu urodził się mój ojciec. I
choć tego domu dziś nie ma (został zburzony w 1945 roku), to zawsze miałem w pamięci te
miejsca, naznaczone tradycją rodzinną. Uznałem, że jest moją powinnością robić to, czego nie
mogli robić, z różnych powodów, mój ojciec i dziadek. Chciałem opisywać Gdańsk,
powracać, rekonstruować wydarzenia z jego historii. Wiele zawdzięczam Lechowi
Bądkowskiemu, wspaniałemu pisarzowi, który zainteresował się mną, gdy byłem jeszcze
studentem I roku. To właśnie Lech Bądkowski utorował mi drogę do mediów. Kiedyś było
bardzo trudno opublikować cokolwiek, czasopisma nie zabiegały o współpracowników tak,
jak ma to miejsce dzisiaj.
Jaki wpływ, według Pana, wywiera położenie Siódemki na popularność i renomę szkoły?
Prof. J. Samp: Gdy byłem uczniem, nie było czegoś takiego jak ranking szkół. Dzisiaj widać
wyraźnie, że są szkoły uprzywilejowane (mam tu na myśli gdyńską Trójkę, „Topolówkę” i
szkoły z tradycjami, jak np. Jedynka czy oliwska Piątka). Szkoły mieszczące się na
peryferiach, mają z reguły inną opinię, która często okazuje się nie bezpodstawna. Od ponad
dwudziestu lat uczestniczę w egzaminach wstępnych na polonistykę Uniwersytetu
Gdańskiego i uważam, że Siódemka nie ma powodów do kompleksów. Uczniowie tego
liceum są świetnie przygotowani do studiów polonistycznych, historycznych, filologicznych.
Stereotypowe wyobrażenia często są krzywdzące, a wynikają po prostu z niewiedzy. Między
innymi moja monografia poświęcona Oruni pokazała, że ta dzielnica miała kiedyś kapitalną
przeszłość, wspaniałą historię. Wydaje mi się, że w pewnym sensie ta książka spełniła swoje
zadanie, bo wiele osób szeroko otworzyło oczy, widząc zupełnie inną przeszłość kulturalną
tej miejscowości. Peryferyjność to określenie bardzo względne. Często tak bywa, że wszystko
co cenne, jest właśnie na peryferiach. Zgodnie z regułą „obwarzanka” - to, co najsmaczniejsze
jest dookoła, a w środku - pusto.
Czy, Pańskim zdaniem, polska szkoła rozwija ucznia?
Prof. J. Samp: Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, bo nie ma czegoś takiego jak
„polska szkoła”. Jest może polska szkoła tańca, może jakieś polskie szkoły architektoniczne,
ale nie można mówić o polskiej szkole, mając na myśli oświatę. Szkół jest tyle, ile jest
koncepcji - mamy więc szkoły autonomiczne, społeczne, eksperymentalne.
Myślę, że w porównaniu ze szkołami innych krajów nasze szkolnictwo przygotowuje
solidniej. Jeśli uczeń ma motywację, to rzeczywiście osiągnie efekt. Jednak rozmaite
eksperymenty prowadzone przez MEN, dotyczące programów nauczanie, sposobów
przeprowadzania egzaminów maturalnych, wzbudzają kontrowersje. Myślę, że takie
eksperymenty można porównać do wiwisekcji na żywym organizmie. Są one szkodliwe. Nie
przynoszą szkole niczego dobrego, bo wiążą się z ciągłymi zmianami.
Jaki, według Pana, powinien być ws półczesny nauczyciel?
Prof. J. Samp: Od dwudziestu, powiedzmy - dwudziestu pięciu lat stykam się ciągle z
nauczycielami i kandydatami na nauczycieli. Myślę, że człowiek decydujący się na pracę w
szkole nie może traktować swojej profesji jak zło konieczne, musi być nauczycielem z
powołania. Metody nie są tu tak istotne. Zarówno nauczyciel rygorystyczny jak i libe ralny
może osiągnąć znakomite efekty. Człowiek, który wykonuje swój zawód z pasją, zawsze
znajdzie optymalną metodę, by osiągnąć właściwy efekt.
Czy uważa pan, że młodzież potrzebuje autorytetów? Kim trzeba być, by stać się
autorytetem dla młodzieży?
Prof. J. Samp: Oczywiście, że autorytety są potrzebne. Ale często są fałszywe, opierają się
na chwilowej sławie. Ja miałem szczęście trafić na tak wielki autorytet moralny, jakim był
Lech Bądkowski, człowiek wielkiej prawości, również w sensie politycznym, pier wszy
doradca Lecha Wałęsy, mediator w rozmowach sierpniowych 1980 roku. Był prześladowany i
zaszczuwany przez ówczesne władze i milicję. Miałem okazję poznać jeszcze paru innych
ludzi tej miary co Lech Bądkowski. Jeśli nie ma autorytetów, to nie ma się do czego
odwoływać - w dziedzinie moralności, nauki, sztuki. Pozostaje pustka.
Zajmuje się Pan w s wej pracy zagadnieniem tzw. „małych ojczyzn”. Czy młodzi
gdańszczanie odczuwają przywiązanie do s wego regionu?
Prof. J. Samp: Myślę, że fakt, że jest się gdańszczaninem, jest nobilitacją. A jeśli ma się
jeszcze wielopokoleniowy rodowód gdański - tak jak to jest w moim przypadku - to ma się
monopol na Gdańsk. Zawsze mówię swojemu synowi, że to szalenie zobowiązuje. Trzeba coś
z siebie dać temu miastu i ja staram się to robić, na ile potrafię. Niektórzy twierdzą, że
dopiero Milenium wywołało taką falę zainteresowania Gdańskiem, a więc że jest ono
wymuszone okolicznością. Ja natomiast twierdzę, że nikt nikogo nie zmusza do uczestnictwa
w obchodach Milenium, a jednak sala mieszczańska w Ratuszu pęka w szwach podczas
spotkań z ludźmi nauki, kultury, m.in. również podczas moich wykładów zatytułowanych
„Colloquia Millenaria”. Podczas takich spotkań ludzie młodzi stanowią większość
audytorium - i to właśnie jest fenomenalne. O obliczu miasta czy Polski decydować będzie
elita, a elitę tworzy nie ta młodzież, która odwiedza puby, nudzi się w dyskotekach, lecz ci,
którzy interesują się swoim miastem i tym, co się w nim dzieje. Elity zawsze tworzyły
atmosferę, kulturę, decydowały o charakterze przyszłości miasta czy regionu. Myślę, że po
latach nastąpiło przebudzenie - młodzi sięgają do własnych korzeni, chcą mieć świadomość,
że nie są ludźmi znikąd, szukają swoich małych ojczyzn. I jest to zjawisko, na szczęście,
postępujące. O autentycznym zapotrzebowaniu na poznanie Gdańska, jego tradycji i wielkiej
historii świadczy na przykład fenomenalna wprost frekwencja w Muzeum Narodowym na
wystawie zatytułowanej „Aurea Porta Rzeczypospolitej”.
Jakie widzi Pan perspektywy dla Oruni?
Prof. J. Samp: To jest zabawa w profetyzm. Ja osobiście sądzę, że przed Orunią, jako
wrotami Gdańska, stoi wielka przyszłość. Nie byłaby tą biedną, brudną dzielnicą, jaką stała
się po 1852 roku, gdyby nie linia kolejowa, która zdekomponowała zupełnie jej układ
urbanistyczny. Idąc do Siódemki, przechodzimy przez przejazd kolejowy, lecz nie każdy wie,
że jest to cmentarz przecięty na dwie części linią kolejową. Siódemka stoi na gruntach
należących niegdyś do rodziny Shopenhauerów - był tam wielki, piękny park.
Bliskość Gdańska spowoduje, że tereny te staną się znowu atrakcyjne.
W jakim stopniu, według Pana, zmieniło się VII LO, od czasu gdy odbierał pan
świadectwo maturalne?
Prof. J. Samp: Prawdę mówiąc, wszystko się zmienia - cały Gdańsk jest już zupełnie innym
miastem. Jeżeli chodzi o Siódemkę, to zmieniła się sylwetka szkoły, ponieważ dobudowano
jakby dwa skrzydła drugiego piętra. Wycięto także graby, które rosły obok budynku, gdy
byłem uczniem. Wówczas szkoła nie posiadała jeszcze swojego patrona. Zabiega łem o to,
żeby został nim Józef Wybicki, bardzo związany z tą d zielnicą - kształcił się przez osiem lat
w kolegium jezuickim na Starych Szkotach. Teraz Siódemka ma swój sztandar, swego
patrona, którego okazałe popiersie, wykonane zresztą przez mojego brata Wawrzyńca, zdobi
hall szkoły. Inne zmiany dotyczą systemu pracy w szkole - inaczej wyglądają lekcje, inne są
nawet oceny. Muszę dodać, że poznałem Siódemkę także z drugiej strony - pracowałem tu
prawie 2 lata jako nauczyciel, jednocześnie prowadząc zajęcia na uniwersytecie. Bardzo miło
wspominam ten okres.
Dziękuje my Panu bardzo za spotkanie i rozmowę.
Prof. J. Samp: Dziękuję również i chciałbym życzyć wszystkim uczniom, żeby robili to, co
robią i robili to z pasją. Jeżeli coś się robi z pasją i bez kompleksów, to nie ma znaczenia, czy
jest to Siódemka czy Trójka. Nie ma lepszych czy gorszych szkół, dzielnic. Są natomiast
różne warunki i różne motywacje. Chciałbym życzyć uczniom, żeby tam, gdzie jest to jeszcze
możliwe, w szkołach, w klasach tworzyły się relacje wręcz rodzinne, rodzinna atmosfera. I
aby potem te kontakty nie wygasały razem z rozejściem się po maturze, bo jest to jednak parę
wspólnych lat w życiu i to lat bardzo ciekawych. Żeby traktowali szkołę nie jako
przechowalnię, ale jako ważny etap w życiu, który należy dobrze przeżyć. Ile się z siebie da,
tyle się potem weźmie i dlatego życzyłbym dużej inicjatywy twórczej, ciekawych pomysłów.
Życzę także, aby uczniowie Siódemki starali się zostawić jakiś ślad po sobie.
Wywiad pochodzi ze strony:
www.lo7gda.pl/rozmowa_uczniow_vii_lo_z_prof_jerzym_sampem_zostawic_jakis_slad_po_
sobie