Strona 34-37 - Kino wszyte w serce

Transkrypt

Strona 34-37 - Kino wszyte w serce
34-37 JJKolski:Makieta 1
2010-09-03
16:28
Page 34
34 GOŚĆ SPECJALNY
WITTCHEN/jesień–zima 2010
Kino wszyte w serce
JEDEN Z NIELICZNYCH W POLSCE TWÓRCÓW
KINA AUTORSKIEGO. JEGO FILMY, KTÓRE
SĄ OKLASKIWANE NA NAJWAŻNIEJSZYCH
ŚWIATOWYCH FESTIWALACH – W CANNES,
BERLINIE, WENECJI – WYWODZĄ SIĘ Z DUCHA
PROWINCJI, NAZWANEJ OD BOHATERA
JEDNEGO Z DZIEŁ „JAŃCIOLANDEM”.
JAN JAKUB KOLSKI OPOWIADA O SWOIM UZALEŻNIENIU OD KAMERY,
NADCHODZĄCYM KOŃCU ŚWIATA I PYTANIACH,
KTÓRE UPARCIE ZADAJE WIDZOM.
Rozmawia Małgorzata Olszewska
J
esteśmy w pańskim rodzinnym domu, w Rokicinach pod Łodzią,
wsi położonej 5 km od znanych z pana filmów Popielaw…
I w samym centrum Ojczyzny mojej wyobraźni. Popielawy to miejsce, ku któremu wyraźnie ciążę. Przez jakiś czas, jako dziecko
chodziłem tu do szkoły. Mieszkaliśmy z dziadkami w popielawskim dworze, ojciec mamy miał tam pracownię rymarską. W tym
czasie moje starsze rodzeństwo: brat i nieżyjąca już siostra
mieszkali z rodzicami we Wrocławiu. Kiedy wróciłem do miasta
po tej mojej wiejskiej edukacji, okazało się, że jestem kimś
zupełnie innym niż oni, że mamy zupełnie inne wyobraźnie.
To było zabawne odkrycie, bo okazało się, że z tej szczególnej
kombinacji składników wyszedł… dziwak. Więc brat z siostrą
na nowo uczyli mnie miejskiego życia, ale to słabo wychodziło.
Na szczęście dziwak nauczył się robić filmy i… zamieszkał
w nich ze swoją popielawską, prowincjonalną wyobraźnią.
34-37 JJKolski:Makieta 1
2010-09-03
16:28
Page 35
35
Jednak z tą pańską prowincją dzieje się
coś złego… W ostatnim filmie, „Wenecji”,
jest niszczona przez śmierć, wojnę, nawet
modlitwa tu nie pomaga. Miał pan już
dosyć sielskości?
Nie niszczę sielskości. W ogóle się nią nie
zajmuję. Zło powoli detonuje świat, ja to
widzę i dzielę się tą obserwacją. To wszystko.
Artysta ma taki obowiązek. To się mieści
w jego misji, która jest nagrodą, ale zarazem
karą za nadwrażliwość. Chodzi o to, żeby
uprzedzić zagładę, co jest zadaniem zupełnie beznadziejnym. Ale nie wolno się przed
nim uchylić. Dziś nie trzeba się jakoś wnikliwie rozglądać, żeby dostrzec siłę zła.
Pan Bóg śpi, chrapie jak cholera. Dlatego
w „Wenecji” ulokowałem sacrum zupełnie
gdzie indziej, niż to jest przyjęte. Ono nie
mieszka w kapliczce Matki Boskiej, ale żyje
w dziecięcych wyobraźniach i nadziejach.
Bo w moim filmie – tak jak w naszym życiu
– Pan Bóg właśnie się zdrzemnął. Wyobrażam
sobie, że on ma bardzo duże oczy, więc zanim je znów otworzy, to może być po sprawie…
I nie ma żadnego ratunku?
Czy ja wiem… W „Wenecji”, choć substancja
tego filmu jest dość smutna, znajduje się
przecież miejsce dla nadziei. Na końcu
miłość macierzyńska zwycięża, a główny
bohater odzyskuje bliskość z matką. Ona
sama i jej siostry jednają się ze sobą.
Wprawdzie nad grobem najstarszej z nich,
ale jednak. Na przekór temu, co sam myślę
o świecie, dobro w moich filmach triumfuje.
Bo inaczej po co je robić?
Rzeczywistość pana filmów jest utkana
z dziecięcych wspomnień albo historii rodzinnych. Nie boi się pan, że to będzie niezrozumiałe dla widza?
Ależ tak, trzęsę się ze strachu. To jest część
tej roboty. Boję się recepcji moich filmów,
tego, że dla innych mogą być mniej zrozumiałe niż dla mnie, że może słabo trafiają
34-37 JJKolski:Makieta 1
2010-09-03
16:29
Page 36
36 GOŚĆ SPECJALNY
WITTCHEN/jesień–zima 2010
J
do widza, który na co dzień żyje w kulturze
sensacji, komedii romantycznych, gier 3D.
Najbardziej obawiam się, że może już za
późno na moje kino. Ale im bardziej się
boję, tym bardziej jestem zuchwały i szczery.
Szczerość da się odczytać z ekranu. Więc
niech widz się wspina na palce, niech współpracuje. Ja nie obiecuję poprawy. Mimo strachu, będę z uporem robił swoje, bo to jest
najlepsza rękojmia szczerej rozmowy z widzem. A o nią przecież chodzi.
aką cenę płaci pan za tę konsekwencję?
Żyję bez radości. Ostatnim filmem, na planie
którego cieszyłem się z pobytu wewnątrz
ukochanego żywiołu, był „Jańcio Wodnik”
z 1993 roku. Coraz więcej potrafię, więc
jestem w stosunku do siebie o wiele bardziej
wymagający. To również nie czyni mnie
szczęśliwym człowiekiem. Z ekranu też coraz
mniej wraca. Kiedyś krytycy szanowali nas.
Nawet wtedy, kiedy źle pisali o naszych filmach. To się czuło w tonie rozmowy. Teraz
stawiają na eksces, agresję i prymitywną
napaść. Zbyt łatwo jest dzisiaj być krytykiem.
Nad „Wenecją” pracowałem przez siedem
lat, licząc od momentu napisania scenariusza. Obejrzenie filmu i napisanie o nim
druzgocącej recenzji zajmuje dwie i pół
godziny. O „Wenecji” na szczęście dobrze
piszą, więc mam mniej zawałów serca.
W każdym pańskim filmie gra żona, Grażyna
Błęcka-Kolska, wraca pan do tych samych
aktorów, jak Franciszek Pieczka czy Krzysztof
Majchrzak, operatorów, kompozytorów…
To wynika z zaufania do tych artystów
czy wygody?
Wygody? Jeśli ktoś chce w życiu komfortu,
to nie powinien w ogóle rozważać kina jako
zawodu. Powracam do tych samych współpracowników, bo oni tworzą pejzaż ludzki,
który daje mi otuchę i wsparcie. Gdzie tego
szukać, jeśli nie w oczach osób, które się już
trochę zna? Jednak nawet moi stali aktorzy za
każdym razem wymagają ponownego rozpoznania, bo przecież w innej sprawie się z nimi
spotykam. Oczywiście, wcześniejsze kontakty
bardzo się przydają, ale gdy rozpoczynamy
pracę nad kolejnym filmem, trzeba się spotkać i powiedzieć: „Dzień dobry, wprawdzie
mnie trochę znasz, ale będziemy teraz pracować nad zupełnie nową materią, więc spróbujmy na nowo wspólnie oswajać świat”.
Współpracuje pan często z bardzo młodymi
aktorami, a przecież powiedzenie filmowe
głosi: „Od dzieci i zwierząt na planie zachowaj nas, Panie”. Skąd ta odwaga?
To nie jest kwestia odwagi. Zresztą obcowanie z materią opisaną jako „trudna” bardzo
mnie podnieca. I to owocuje satysfakcją. Nie
radością, nie spełnieniem, ale pewnego
rodzaju ukontentowaniem. To też jest sporo
warte. Lubię wyzwania. Poza tym moje filmy
wymagają kompletu składników. Tam muszą
być dzieci i zwierzęta, bo w życiu też są.
A że to jest trudne… Może jest. Nie odcinam
kuponów od sławy, tylko wciąż zmagam się
z kinem innym niż łatwe. Z własnym kinem.
W tym tkwi ryzyko, ale – mam nadzieję
– również sens.
34-37 JJKolski:Makieta 1
2010-09-03
16:29
Page 37
37
Czym jest dla pana kino?
Proszę pani, a czym ono nie jest? Mój
pradziadek sto lat temu miał kino w Łodzi,
przy Piotrkowskiej 15. Jestem prawnukiem
filmowca, wnukiem, synem, bratem, stryjem
i wujem filmowców. Kino to nieuchronność,
ono jest wpisane w moje życie w sposób
immanentny. Wszyte w serce. Ja po prostu
nie umiem nie robić filmów. Wciąż wierzę,
że na nowo odkryję radość z pracy, i ta nadzieja mnie porusza. Ale nawet jeśli tak się
nie stanie, to i tak jestem skazany na kino,
bo w nim mieszkam. To jest mój dom.
Jakie są najważniejsze pytania, które zadaje
pan w swoich filmach?
Kolejne filmy opisują mnie samego w określonym momencie życia. Te pytania zwykle
wynikają z tego, z czym akurat się zmagam
jako człowiek, z wątpliwości dotyczących
świata albo mnie samego. Mam przeczucie, że świat się kończy. Oczywiście, nie
chodzi mi o przepowiednię na rok 2012,
myślę o końcu świata wartości, ostatecznym zwycięstwie zła nad dobrem. To już
nawet widać gołym okiem. Nie zostawiam
sobie wiele nadziei w tej sprawie, więc ton
mojej rozmowy ze światem nie jest jakoś
szczególnie optymistyczny.
Było już parę takich „końców świata” i cały
czas żyjemy…
Tak, ale wkrótce będziemy żyć wyłącznie otoczeni złem. To jasne, że w każdym z nas codziennie zmagają się Bóg i Szatan, ale ten
drugi jest przemyślniejszy, bardziej na czasie,
inteligentny, oswoił sobie narzędzia współczesności. Jego domem jest Internet. Dobro jest
opieszałe, staroświeckie i takie poczciwie
irytujące. Dlatego przegrywa. Oczywiście, staram się uzbroić je w jakąś dynamikę i nowoczesność, ale ono nie nadąża. Mimo to,
właśnie w jego imieniu zadaję te swoje
głupie, uparte pytania. W „Wenecji” pytam
o to samo, co zwykle: o miłość, lojalność, czystość serca, źródła ludzkiej mocy i słabości.
Dworek w Popielawach
W „Historii kina w Popielawach” bohater,
Józef Andryszek V, mówi do syna, że każdy
mężczyzna powinien mieć swoje miejsce
na ziemi. Pan je ma?
Jeszcze nie.
A szuka pan?
Szukam, mam nadzieję znaleźć i czuję, że
jestem blisko.
JAN JAKUB KOLSKI
Reżyser, operator filmowy, scenarzysta. Absolwent i wykładowca łódzkiej filmówki.
Pracę zaczynał jako autor filmów krótkometrażowych i dokumentalnych, jego debiut
fabularny to „Pogrzeb kartofla” (1990). Zrealizował m.in. entuzjastycznie przyjętego
„Jańcia Wodnika” (1993), nawiązującą do rodzinnej, filmowej tradycji „Historię kina
w Popielawach” (1998), adaptację „Pornografii” Gombrowicza (2003), „Jasminum”
(2006), „Afonię i pszczoły” (2008). W 2010 roku na ekrany weszła „Wenecja”.
Jan Jakub Kolski jest również podróżnikiem i pisarzem.
Fot. Archiwum Jana Jakuba Kolskiego
Dzieci w pańskich filmach grają fantastycznie. Trzynastoletni Marcin Walewski, Marek
z „Wenecji”, zdobył na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni nagrodę za debiut.
Miarą sukcesu jest tutaj dobre rozpoznanie
tego mniejszego człowieka. To jest klucz.
Tylko żeby to osiągnąć, trzeba… uważnie
słuchać. Więc może to jest głównie kwestia
słuchu? Obowiązuje ta sama zasada jak
przy pracy z dorosłymi aktorami. Musimy się
poznać, a więc stajemy naprzeciw siebie
jako ludzie: ja – duży człowiek, z ciągle zaciekawionymi oczami chłopca, i on – mały
człowiek, ze swoją wyobraźnią, serduszkiem
płochliwym albo mężnym, skłonnością do
płaczu albo do radości. Patrzymy na siebie
i próbujemy rozmawiać. Jeśli będziemy
słuchać uważnie, bez arogancji, z czystymi
intencjami, to finałem może być wzruszenie
widza, jego łza.