Pełnomocnik cesarza śledzi

Transkrypt

Pełnomocnik cesarza śledzi
Anatol Ulman
Pełnomocnik cesarza śledzi
Nie było tego wiele: pół wiadra brudnej ropy i karton pakuł oraz szmat przesyconych smarami.
Bosman przyszedł do kabiny, kiedy Rohatyński był sam. Chłopak ćwiczył na gitarze.
- Praktykant – powiedział bosman – wyjmuj swój worek.
Bosman trzymał w lewej dłoni fajansowy kubek przykryty spodkiem.
- Tak jest – rzekł Rohatyński. Odłożył gitarę i wypełnił polecenie.
- Wypakuj – powiedział bosman. Trochę kiwało, ale bosman stał jakby przykręcony do podłogi.
Jego ręka dzierżąca kubek lekko chodziła w takt prawej dłoni.
- Wypakować – powtórzył chłopak i rozłożył na koi własne rzeczy, wśród nich piękną, białą
koszulę. Właśnie na nią bosman wskazał palcem prawej dłoni.
- Ubierz ją – powiedział.
- Ona – rzekł Rohatyński – nie należy do wyposażenia.
Chciał w ten sposób delikatnie przypomnieć przełożonemu, iż ani szkoła, ani armator, tym
bardziej bosman nie ma prawa koszulą dysponować.
- Właśnie – potwierdził bosman i czekał.
Koszula był hiszpańska. W upalne dni na ulicach Słupska wabiła dziewczyny jak przeczysty
motyl. W kontraście z jej bielą nawet mała opalenizna na ramionach i twarzy Rohatyńskiego
stawała się ciemną miedzią. Bosman czekał bez słowa, więc chłopak włożył koszulę.
- Ładna – ocenił bosman i dodał mocniejszy komplement:
- Jak żagiel.
Prawą dłonią sięgnął do kieszonki na piersi bluzy i odpiął guzik. Wydobył stamtąd
przetłuszczony kartonik w formie legitymacji i podał go Rohatyńskiemu.
- Czytaj – rzekł. Chłopak przejął dokument, podszedł do bulaja i w nikłym świetle przeczytał na
głos:
- „Na mocy artykułu 12 § 1 oraz 2 Kodeksu pelagicznego mianuję bosmana Stanisława Dyląża,
syna Zofii i Kazimierza, urodzonego 1 kwietnia 1930 roku w Żarnowcu, moim pełnomocnikiem
na obszar Bałtyku oraz Atlantyku północnego. Cesarz gatunków śledziowatych”.
U dołu legitymacji widniał delikatny podpis cesarza oraz pieczęć z koroną w kolorze zielonym.
Trzymając dokument w ręku, chłopak zdał sobie sprawę, że kartonik jest nieprzemakalny i
wtedy wybuchnął śmiechem.
- Ma bosman dużą władzę – rzekł rozbawiony.
- Skorzystałem z niej – powiedział bosman bez uśmiechu. Odebrał kartonik, schował go, a
potem wolną już dłonią zdjął spodek z trzymanego w lewej ręce kubka. Zawartość naczynia
wylał spokojnie na ramię Rohatyńskiego, nim chłopak pojął, co się dzieje. Biel koszuli
zbrązowiała od brudnej, śmierdzącej ropy. Płyn pochłaniający łakomie śnieżną jasność materiału
stał się przyczyną zdławienia śmiechu chłopaka. Gdy Rohatyński doszedł do siebie, rzucił
wzburzony i prawie groźny:
- Zamelduję!
- Tak – zgodził się Dyląż pogodnie. - I powiedz, że zanim zdążyłem ci przeszkodzić, bezmyślnie
wylałeś wiadro ropy na gors oraz frak cesarza śledzi. On tam był za burtą, kiedy brudziłeś
morze i nadziewałeś je śmiechem.
Szli do pływającej bazy z pełnymi ładowniami. Statek, brzuchaty niby tłusty śledź, pruł chłodne,
ołowiane fale Atlantyku. Rohatyński obmył ciało z ropy i z wściekłością prał koszulę. Miał
absolutne przekonanie, że już nic nie przywróci jej dziewiczej bieli. Jednocześnie zastanawiał się
nad potrzebną liczbą kolegów, która byłaby zdolna dosunąć rosłemu bosmanowi w
niekoniecznie otwartej walce. Następnie poszedł odbyć swoją kolejkę przy naprawie sieci na
środkowym pokładzie. Godzinę pracował w milczeniu, zanim zapytał sąsiada:
- Co to za bzdura z tym cesarzem śledzi? Bosman…
Tłuścioch podobny do uszatki manewrował palcami jak krawiec w domu mód. Przerwał
nieprawdopodobnie zręczne wiązanie oczek i powiedział:
- A.
Potem potoczył się do relingu z zawietrznej, spojrzał za burtę i zakomunikował:
- Ni ma go już.
- Kogo? - spytał chłopak.
- Mówiłeś o cesarzu śledzi – wyjaśnił inny rybak. - To Baryła sprawdzieł.
- No – potwierdził tłuścioch, wracając do roboty.
Rohatyński stwierdził ze zdumieniem, iż żaden z mężczyzn nie zaśmiał się. Nie dostrzegł
również w ich oczach jakiegokolwiek ukrywanego rozbawienia. Później wdali się w wieczną na
statkach dyskusję o kobietach, ustalając ideał niewieściego wdzięku. Kobieta winna być gładka i
zręczna jak foka w morzu. I żywić się wyłącznie rybami, co obniża koszta utrzymania.
- Jak delfin – wtrącił Rohatyński.
- Wtedy byłaby za mądra – stwierdzili rybacy.
- Żyłem z foką przez trzy tygodnie, jak dryfowałem na tratwie – powiedział rybak o cerze bladej
jak mięso dorsza. - I zostałbym z nią do końca życia, gdyby nie jej wąsy. Kobieta nie powinna
mieć wąsów.
Śmiali się.
- Cesarz… - powiedział Rohatyński.
Przestali się śmiać.
Wyschnięta koszula podobna była do szmaty. Rohatyński zwinął ją w kłębek i postanowił
wyrzucić. Już szedł na pokład, kiedy rozmyślił się i wpakował koszulę do worka. Podczas kolacji
wyłowił w grupie mężczyzn najmłodszego, niewiele starszego od siebie. Pamiętał jego przyjazne
przywitanie, kiedy przedstawiał się załodze przed wyjściem w morze. Po posiłku zbliżył się do
niego i rzekł:
- Słuchaj.
- Marek – powiedział rybak.
- A ja jestem Andrzej. Słuchaj, Marek, czy mógłbyś mnie oświecić?
- Czemu nie. Wiem wszystko o samicach ryb, kaszalotów, krabów, a nawet ostryg.
Wyszli na pokład rufowy. W lekkiej muzyce zachodniego wiatru roztapiał się szum wody
mieszanej przez śrubę statku.
- Dawno jesteś na tej łajbie? - spytał Rohatyński.
- Nie. Po raz trzeci.
- Powiedz mi, co wiesz o Dylążu.
Marek milczał dość długo, zanim odrzekł:
- Bosman z najbielszego z białych statków oceanu.
- Tak – powiedział Rohatyński – Tu jest jak w jakim cholernym szpitalu. Po co tak czyścić łajbę do
łowienia śmierdzących ryb! Bez przerwy mycie, odrdzewianie i malowanie, jakbyśmy byli na
admiralskiej fregacie. Aż się dziwię, że jest komplet załogi. Nie przyszedłbym z własnej woli,
gdybym wiedział.
- Tu – powiedział Marek – jest ten sam skład załogi, co w chwili opuszczania statku na wodę.
Odeszli tylko chorzy, emeryci oraz umarli. I od początku jest bosman Dyląż.
- Pełnomocnik cesarza śledzi – zakpił Rohatyński – musi mieć statek czysty i biały jak dziewica.
- To już wiesz, że pełnomocnik?
- Widziałem legitymację. Dowcip dla dzieci.
- To masz szczęście – powiedział powoli Marek. - Niewielu ją widziało.
- Więc i ty należysz do związku kawalarzy imienia bosmana Dyląża? Sądziłem, że nie straciłeś
poczucia humoru wśród tych staruszków.
- Praktykant – rzekł Marek. - Idź sobie do diabła. - I zniknął w mroku. Rohatyński splunął ze
złością na pokład najczystszego statku. Nagle lewe światło pozycyjne zamrugało nań niebiesko i
przywidziało mu się, że jest to czujne oko bosmana. Drżąc ze wściekłości oraz upokorzenia,
własną chusteczką wytarł przypuszczalne miejsce zabrudzenia. Pokład był wszędzie wilgotny,
statek pocił się od nadmiaru ryb. Światełko pozycyjne jakby złagodniało.
Poczuwszy osamotnienie, wrócił do ludzi.
- Praktykant – spytał nagle Dyląż – jaka ryba jest najpiękniejsza na świecie.
Wszystkie oczy, zarówno tych, co jedli, jak i tych, którzy skończyli obfity posiłek, wpatrzyły się
w Rohatyńskiego. Ale pytanie, choć nagłe, nie było trudne.
- Śledź, panie bosman.
- To prawda – potwierdził Dyląż. - A wiesz dlaczego?
- Śledź. Śmierdząca, smaczna, piękna ryba – powiedział ze wściekłością Rohatyński.
- Pieściłeś kiedyś śledzia?
Dyląż patrzył badawczo. Dziwne, nikt się nie zaśmiał. Chłopak domyślał się dwuznaczności i
odrzekł ostro:
- Nie!
- Szkoda – stwierdził bosman i zastrzegł się: - Mówię o prawdziwym śledziu. Pogładź kiedyś jego
brzuszek.
Zdali rybę, pobrali z bazy prowiant i szli z powrotem na łowisko. Rohatyński bez przekonania
mył wilgotny, czysty pokład. Zimny wiatr od rufy, nieładna ołowianość lekko wzburzonego
morza, a nawet szelest fali burtowej rozdrażniały go. Przyciskał mocno szczotkę do pokładu
jakby chciał zedrzeć skórę ze statku. Myślał o bosmanie sprośnymi określeniami z chłopięctwa.
Pracował za nieporządek, w którym rano pozostawił koję. Czyżby trafił na okręt wojenny, choć
w szkolnym skierowaniu wymieniony był rybacki? Tamtych dwóch wykonywało przypadającą im
robotę, on niepotrzebnie. Zabuczało i w odległości niecałej mili przesunął się idący w
przeciwnym kierunku duży kuter.
- Norweg – zauważył bez patrzenia jeden z pracujących. - To oni tak pierdzą na swoich
świstawkach.
- Nie wie, że mamy tu Dyląża – rzekł drugi. - Zaraz by się Norweg do nas przyczepił i straszył
nasze ryby.
- Oni umieją łowić – stwierdził stanowczo pierwszy. - Ten ich kawałek półwyspu utrzymał przy
życiu śledź. Bosman opowiadał, że jeszcze niedawno temu nie tylko jedli go na sto sposobów,
bo nawet piekli z niego bułki, ale ogrzewali nim mieszkania, paląc w piecach i kuchniach. Robili
z niego pochodnie, używali tłuszczu do palenia w lampach. Leczyli się śledziami i karmili nimi
krowy. Teraz znaleźli ropę na dnie morza, ale ich pierwsze telewizory działały na śledzia. Jeden
tłusty śledź wsunięty w pudło i godzina programu.
- Bosman was ogłupił – wtrącił z satysfakcją Rohatyński.
- Nie – zaprzeczył opowiadający. - Ryba napędzająca telewizor to już mój pomysł.
Rohatyński z zaciekłością obserwował bosmana podczas połowu i z radością nie dostrzegał
żadnej jego szczególnej funkcji. Polecenia szły z mostku, jak powinny, a Dyląż przekazywał je,
choć ludzie słyszeli rozkazy podobnie jak on, poza tym wiedzieli, co robić. Chłopak, pracując,
przy wybieraniu sieci, czuł jednak więź z ludźmi czekającymi na zawartość oraz podzielał
radość na widok olbrzymiego worka wypełnionego śledziami. Leżąc potem na koi śmiertelnie
zmęczony, nie podarował sobie satysfakcji zadrwienia z formalnej roli bosmana podczas pracy.
- Myślałem – rzekł do rybaka z naprzeciwka – że tu łowi się inaczej, niż mnie uczono.
Tamten przestał ssać cytrynę, z której sok ciągnął z przykrymi odgłosami i zaciekawił się trochę:
- A jak myślałeś?
- Że na łowisku kapitan każe wyłączyć echosondę oraz inne maszynki i idzie spać. Na mostku
zostaje tylko bosman Dyląż, który posiadając tajne informacje od cesarza śledzi, naprowadza
statek na współrzędne i rozkazuje rzucać. Cesarz poleca wskoczyć rybom do sieci, a my
wyciągamy.
- Cholera – powiedział rybak – cholera, dobrze, że mamy już prawie pełne ładowanie.
Potem zlazł z koi, mimo że był również nieludzko zmęczony, i wpakował Rohatyńskiemu w
otwarte usta swoją nie dossaną cytrynę. Następnie wrócił na swoje łoże.
- Trochę ci powiem – rzekł łaskawie do plującego chłopaka.
- Nigdy nie mów o pewnej osobistości. Musisz też wiedzieć, że są przerwy między poleceniem z
mostku a powtórzeniem rozkazu przez bosmana. One są krótkie, ale mogłyby trwać trzy
godziny i ludzie czekaliby z zaufaniem na słowa Dyląża, a z mostku nie usłyszałbyś
przynaglenia, choć mają tam nieomylne maszynki oraz znają robotę. Chcę też, żebyś wiedział,
iż pływam na rybackich do czasu, kiedy Afrodyta urodziła pierwszego śledzia. Dziesiątki razy
widywałem puste sieci i daremną wściekłość ludzi bitych po sercu i po kieszeni. Dawniej.
- O – powiedział Rohatyński.
- Masz – rzekł rybak i rzucił chłopakowi dorodną cytrynę – to dobre na wstrzymanie języka.
Rohatyński najpierw popatrzył na owoc ze wstrętem. Później jego kształt przypomniał mu
dorodną pierś dziewczyny, którą uwiodła hiszpańska koszula. Pogładził cytrynę, gładząc
wspomnienie. Wreszcie zjadł miąższ owocu przy pomocy łyżeczki. Znalazł w tym przyjemność.
Sąsiad z naprzeciwka spał słodko. Rohatyński, nim usnął, przyjemnie marzył o jednym mądrym
człowieku, który przejrzał szaleństwo bosmana i pomoże obnażyć przed światem jego nicość.
Człowiek taki był na pokładzie, gdyż każdy ma swojego wroga. Sezon skończył się, szli do portu
w rozluźnionych nastrojach. Okrętowy cieśla Parzydło spijał na pokładzie piątą puszkę piwa,
kiedy dopadł go Dyląż.
- Nie rzucaj – rzekł – pustych puszek do wody, śmieciarzu.
- Panie śledźman – powiedział pogodnie cieśla – w każdej jest łyk piwa dla cesarza rolmopsów.
I smyrgnął nie dopitą blaszankę w morze. Rohatyński, mimowolny świadek sceny, zadrżał z
radości.
- Na lądzie – rzekł spokojnie bosman – znajdziemy powód do pogawędki.
- Jasne – rzekł Parzydło. - Lubię się bić. Niech się pan, panie bosman, wysmaruje pastą
śledziową, żeby mi się pięść ślizgała. I kamizelę ochronną w piklingi uzbrojoną, nałoży.
Zabrał się jednak i poszedł pod pokład do maszyny, gdyż tam rządził. Rohatyński wycyganił pół
kartonu piwa i odszukał Parzydłę.
- Robi z ciebie Dyląż głupka? - zgadł cieśla. - Ciekaw jesteś, jak z tym cesarzem śledzi solonych
oraz wędzonych i jego pełnym nocnikiem? Siadaj.
Otworzył jedną z puszek i pił ze smakiem.
- Bosman – zaczął – bajarz jest i łapie kretynów na ucho od śledzia. Ten fach, bracie, mężczyzn
potrzebuje. Nie tam słuchaczów bzdurnych historyjek. Ot co. Poeta śledziowy, bosman.
Wszystkich ogłupił. A życie rybaka ustalonym korytem płynie: śmierdząca, ciężka harówa dla
grosza i pijana radość na lądzie. Ja tam, bracie, kiedy forsę odliczą, port przestawiam, dziwki
przestawiam, muzykantów w knajpach przestawiam. Żyję. A to bractwo rozbiega się po swoich
domowych lalach i opowiada głupstwa babom, że znów cesarz od śledzi był łaskaw dla załogi,
bo Dyląż, bosman, ma chody u niego.
Słuchając monologu Parzydły, Rohatyński był jednocześnie rad i nierad. Jakiejś niezadowolenie
wewnętrzne kazało mu sformułować uwagę:
- Ale kiedy Dyląż na statku, ładowanie zawsze pełne!
- Tak – potwierdził cieśla. - Na to właśnie się wszyscy nabierają. Nie wiedzą, że to do nich
zależy, a nie od bosmana. Starają się, zgodni są i serce mają do tych śmierdzących rybek. Ot
co. A Dyląż zabobon im w uszy sączy. Nie zauważyłeś, że każdy gębę zamyka, kiedy wspomnieć
o pieprzonym cesarzu? Co za ciemnota, a chłopy przecież twarde i niegłupie. A ty, co ci kazało
w morze?
Chłopak zdumiał się pytaniu, którego mu tak wprost nikt jeszcze nigdy nie zadał. Czasem
nawiązywały do kwestii dziewczyny, ale one sądziły, że przysposabia się do marynarki
handlowej: dalekie, egzotyczne porty, używany mercedes, potem domek. Cieśla otworzył
następną puszkę, nawet nie pomyślał o poczęstowaniu Rohatyńskiego:
- Z miłości do dużej, słonej wody – podpowiedział ironicznie.
- Nie – zaprzeczył chłopak. - Wykombinowałem kiedyś, że tu się można obłowić, a po powrocie z
morza dużo swobody.
Był i nie był pewien, że mówi prawdę.
- Toś swój, prawdziwy – ucieszył się cieśla i od tego momentu ciągnęli piwo razem. Kiedy już
wypili wszystko, co Rohatyński przyniósł, Parzydło powstał i spytał niby uroczyście:
- Zdecydowałeś się łowić ryby. Całe życie łowić ryby. A może zmienisz zawód?
- Chyba nie.
- Może zmienisz. To posłuchaj teraz pierdółek bosmana. Bo mówi teraz do ciebie bosman Dyląż,
którego duch nawiedził zacnego piwosza Parzydłę i szlachetnie przemówił do młodego frajera w
imieniu cesarza śledzi.
- Słucham – uśmiechnął się Rohatyński, choć niezbyt dobrze czuł się z nadmierną ilością żółtego
płynu w żołądku.
Cieśla zadziwiająco dobrze naśladował sposób mówienia Dyląża:
- Staraj się, synu, obrosnąć w morze i ryby jak kadłub statku w zwierzęta i rośliny. Żebyś czuł
się dobrze tylko w wodzie. Żebyś wyłaził z łóżka swojej dziewczyny nie z nienawiścią, że już
znów to cholerne wyjście w morze, śmierdzące ryby i chamska morda bosmana. Żebyś odrywał
się od jej ciepłego brzucha tak, jakbyś miał biec od dziwki przypadkowej do dziewczyny
najładniejszej, kochanej, jedynej, która nosi imię piękna: morze. Po latach twardej służby, kiedy
będziesz już sam śmierdział jak zdechły w tropiku śledź, wezwie cię cesarz podmorski i nagrodzi
dożywotnią funkcją pełnomocnika. A ty zwariujesz od takiego pieprzonego szczęścia i pojmiesz,
że zarówno tobie, jak i ludziom potrzebna jest bajeczka nadająca łowieniu ryb głębszy sens.
- Jaki sens? - Rohatyński nie ze wszystkim pojmował parodystyczne wywody.
- No, widzisz – ucieszył się Parzydło. - My łowimy, by zdobyć pieniądz na życie. Przetwórnia robi
ze śledzi mięso solone, wędzone, mrożone lub konserwy. Naród to pochłania najczęściej jako
zagrychę. Ale dla bosmana to mało, on w fazie zdobywania surowca dodatkowo produkuje
poezję. Po kiego diabła?
Kiedy skończyła się wreszcie cała mordęga, Rohatyński pożegnał się ze wszystkim z wyjątkiem
bosmana i długo deliberował, czy pójść do Dyląża. Przeważało w nim przekonanie, iż
najwyższym wyrazem pogardy jest zapomnieć człowieka i pominąć go nawet w zdawkowym
uścisku dłoni. Pomyślał jednak, że najczęściej schodzimy ludziom z drogi, gdy się ich boimy. Z
zimnym postanowieniem rozsznurował zapakowany już worek i wyszukał w nim pomiętą, nie
dopraną hiszpańską koszulę. Nałożył ją i odszukał Dyląża już na pustym nabrzeżu.
- Panie bosman – powiedział odważnie – najchętniej skułbym panu mordę. Ale jeszcze nie dam
rady.
- Tak potwierdził Dyląż. - Obydwaj musimy poczekać. Aż ty zmężniejesz, a ja się zestarzeję.
- I życzę, żeby Parzydło dosunął panu, ile zdoła.
- To silny chłop – zgodził się Dyląż.
- Na lądzie nie pomoże panu żaden cesarz od śledzi!
- Niech to diabli – zdziwił się bosman – ty wierzysz w jakiegoś cesarza?
- To pan wmawia ludziom!
- Bajki, synu, nieszkodliwe bajki. Albo, jak wolisz, kit do zlepiania ludzi wokół jakiejś sprawy.
- Nie dam się w nic wlepić! - krzyknął chłopak ostro. Już miał odejść bez żądnych grzeczności,
ale pojął, iż w żaden sposób nie potrafił boleśnie Dyląża dotknąć. Zaświta mu pewna myśl
dająca szansę wykazania, iż bosman jest tylko głupim, zarozumiałym kapralem.
- Panie bosman, czy jest pan pewien, że to dzięki panu w każdym zaciągu pełno śledzi?
Dyląż cmoknął, zastanowił się i powiedział po chwili:
- Odpowiem ci, ale po warunkiem. Musisz mi coś przyrzec.
- Coś głupiego, jak zawsze?
- Głupiego.
- Zgadzam się.
- Chodzi mi o to – zaczął poważnie Dyląż – żebyś nie wyrzucał tej zaropiałej koszuli. I żebyś ją
przechował i założył w dniu, kiedy zrobią cię szyprem na jakimś kutrze w Ustce lub Kołobrzegu.
- Po co?
- Bo znajdziesz wtedy w kieszonce koszuli legitymację dającą ci pełnomocnictwo od cesarza
gatunków śledziowatych. Załatwię ci to u cesarza.
Rohatyński, wściekły oraz upokorzony, warknął:
- Zachowam koszulę. Przyjdę w niej dosunąć panu!
- No, to lejem śledźmana!
Obok Rohatyńskiego stanął pijany już, podobny do wypapranego w ropie, ohydnego morsa,
cieśla Parzydło. Trzymał w brudnej łapie niebezpieczny stalowy pręt. Podniósł narzędzie w górę.
Rohatyński pojął błyskawicznie, iż właśnie decyduje o swoim losie. Zwarł dłoń w pięść i z całej
mocy uderzył od góry w staw łokciowy Parzydły. Ręka cieśli bezwolnie wyrzuciła pręt za plecy.
Pobrzeże, nr 10/1987