szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Makulatura
Jako księgarniany magazynier przebywałem w rozległej suterenie, zapchanej regałami, na
których piętrzyły się książki. Otwór w suficie łączył podziemie z ulicznym chodnikiem. Tą drogą
dostarczano paczki z książkami, które zsuwały się po pochylni na stół.
Rozpakowywanie było połączone z segregacją. Sąsiedni stół pokrywał się stopniowo stosami
wydawniczych nowości, zaś w osobnym pudle lądowały kłębki zdjętego z paczek sznurka. Papier,
którym były owinięte książki, miał także swoje miejsce składowania – na podłodze. Gdy warstwa
odkładanego papieru pakowego (były to przeważnie próbne arkusze drukarskie) dostatecznie
zgrubiała, rolowałem ją i wiązałem. Powstawały tym sposobem toboły; one też miały osobne
miejsce w magazynie. Co pewien czas zjawiał się zatrudniony przez przedsiębiorstwo kierowca,
niejaki Zegartowski, i taszczył toboły do furgonetki. Zawoził je do punktu skupu makulatury.
Dochód ze sprzedaży szedł po połowie do jego i do mojej kieszeni.
Zmieniło się kierownictwo księgarni i nastały nowe porządki. Pewnego dnia dotarło do moich
uszu miarowe dudnienie na schodach. Po tym odgłosie poznałem, że nowa kierowniczka,
stukilogramowa baba, złazi do sutereny. Przyszła zakomunikować mi swoją wolę. W sprawie
makulatury. Ona też, jako kierowniczka, chce coś z tego mieć. Zysk ma być teraz dzielony nie na
dwie części, lecz na trzy, a jedna trzecia – dla niej.
Nie powiem, żeby to brzmiało jak wojskowy rozkaz, o nie. Oznajmiono mi to tonem delikatnej
perswazji. Mruknąłem coś, co oznaczało przyjęcie nowiny do wiadomości.
Moje reakcje, reakcje typowego melancholika, są powolne. Nie od razu wzbiera we mnie
oburzenie. Przypuszczam, że polega to na pewnej ospałości, jaką wykazuje mój wydzielający
adrenalinę gruczoł. W końcu jednak powstaje stan, w którym krew jest wystarczająco nasycona
owym hormonem.
W pół godziny po tym, jak babsko wyłuszczywszy swoją sprawę odeszło, poczułem się
podminowany. Przerwałem swoją magazynową krzątaninę i sięgnąłem po arkusz czystego papieru.
Nie odrywając długopisu od karty machnąłem list.
„Pani kierowniczko, zdaję sobie sprawę ze swojej śmieszności. Oto piszę list zamiast przyjść
po prostu do pani gabinetu i ustnie przekazać swoje myśli. Ja jednak lepiej piszę niż mówię, wobec
czego proszę o przeczytanie tego, co następuje.
1. Rzadko chyba spotyka się taki zakład pracy, jak ten, w którym jestem zatrudniony. Na ogół
bywa tak, że za sprawą szefa lub szefowej dochody pracownika z biegiem czasu rosną. Tutaj
maleją.
2. Jeśli ktoś wyciąga rękę po pieniądze przez siebie nie zarobione, nie można tego nazwać
inaczej, jak tylko wymuszaniem haraczu.
3. Ani mi się śni dzielić się z panią zyskiem ze sprzedaży makulatury. Zegartowski będzie pani
przynosił wszystko. Niech się pani nachapie, skoro tak bardzo lubi pani pieniążki.”
Wywaliwszy, co mi leżało na wątrobie, skierowałem się z listem w ręku ku schodom
prowadzącym na wyższe kondygnacje księgarni. Zatrzymał mnie łomot od strony włazu. Ktoś tam
na ulicy walił obcasem w żelazną klapę zamykającą otwór w suficie. Był to znany mi od dawna
sygnał: nowy transport książek. Zawróciłem.
Po pochylni spłynęło kilkadziesiąt paczek. Chwytałem je i układałem w stosy. Po zakończeniu
1
owego spływu trzeba było paczki poroznosić tu i ówdzie, ulokować po kątach, by nie zawadzały.
Słowem, od napisania listu minęły dobre dwa kwadranse wypełnione dźwiganiem.
Uporawszy się z najgrubszą robotą sięgnąłem po jedną ze świeżo dostarczonych paczek.
Zaczęły się rutynowe czynności: rozplątywanie sznurka, układanie książek na stołach, rzucanie
papieru pakowego do makulatury. W pewnym momencie, podczas zwijania sznurka w kłębek,
przypomniałem sobie o liście. Skonstatowałem, że mój bojowy nastrój, stan, który psychologowie
określają terminem raptus melancholicus – ulotnił się. Adrenalina najpierw powoli, powoli
wzbierała, potem w równie wolnym tempie opadła. Miała czas: dwa, trzy kwadranse, a może nawet
cała godzina...
List sfrunął do makulatury.
2