Płomień i mrok - Reszel moje miasto

Transkrypt

Płomień i mrok - Reszel moje miasto
Płomień i mrok
Władysław Ogrodziński
Minął trzeci dzień Zielonych Świąt. Stateczni obywatele reszelscy zabierali się do
snu, słuchając jak porywisty wiatr świszcze w kominach podpupadłego miasteczka.
Starsi reszelanie nie bez słuszności mogli utrzymywać, że illo tempore lepiej,
weselej i spokojniej bywało na Warmii w świątek i piątek. Pod pruską władzą popsuły się
interesy i stosunki między ludźmi.
Słyszał kto kiedy o tylu złoczyńcach zapełniających więzienia i areszty, o tylu
występkach i złych zamysłach? Dawniej na cały kraj wystarczał jeden karcer w starej
olsztyńskiej ruderze. Dość tam było miejsca dla bezdomnych włóczęgów, psotnych
przygłupków i natrętnych żebraków. Siedizało ich zwykle po kilku, czasem kilkunastu...
Teraz lochy reszelskiego zamku pękały od wywłoków, nieszczęśników,
kajdaniarzy i pomyleńców. Trafiało się ich na raz po dwustu i trzystu. Co raz to
wynoszono któregoś z zamku i grzebano pod cmentarnym płotem, a przez potężne mury
przedzierał się wrzask szaleńców trzymanych razem z więźniami. Żelazną obrożą
dławiono siewców zła i nieporządku. Mimo to strach było pomyśleć przed nocą, ile to
jeszcze zasadzek groziło ludziom osiadłym, zacnym i poczciwie urodzonym. Mocno
znieprawiły się obyczaje pod pruskim rządem.
Całe Świątki upłynęły w tej świadomości. Nie dalej jak w pierwsze święto, gdy
ludzie słuchali kazania na sumie, ktoś wzniecił pożar przy ulicy Zamkowej. Nie pierwszy
raz tego roku: w niedzielę palmową i wielką środę zbrodnicza ręka usiłowała również
posiać nieszczęście. Pożary wybuchały, gdy ludzie słuchali sumy, albo kładli się na
spoczynek.
Dobrze, że złapano jakiegoś niecnotę, który bez przyczyny plątał się między domami.
Pozna jeszcze smak zamkowego czyśca...
Nad cichym miasteczkiem zapadała noc. Gasły światełka w oknach. Odpływały w
mrok obłe, barokowe szczyty, facjatki z bialymi okienkami, wyniosłe dachy, wśród
których świszczał wicher. Kto spóźniony wychylił głowę, aby zmiarkować pogodę, mógł
dostrzec po raz ostatni wsiąkające w nicość miasto.
Zegary wydzwoniły godzinę pół do jedenastej, gdy na podzamczu, w dzielnicy
stajen i szop, buchnął płomień. Rozlał się szeroko i biegnąc po strzechach, przerzucił się
na domy w środmieściu. Wicher roznosił płonące żagwie – łuna rozświetliła niebo nad
Reszlem.
Tylko pięć godzin trwała zagłada miasta i nie w mocy ludzkiej leżał jego ratunek.
Nawet, gdy zbrodzień nie był zamknął stawideł wodociągu miejskiego, cóż znaczyła
zawartość drewnianych rur wobec gnanego wichrem żywiołu. Ludzie biegali bezradnie,
oszaleli ze strachu, sami zajmowali się ogniem. W zamku wybuchały z grzmotem kufry
spirytusu zmagazynowane przez wojsko.
Ranek zastał tylko zgliszcza i bezmiar pogorzelczej niedoli. Z wyjątkiem trzech
czy czterech budynków spłonęło wszystko. Jeszcze dwa dni po pożodze jarzyły się
różowym blaskiem wypalone mury. Nocami wieża fary świeciła nad okolicą niczym słup
ognisty.
Od dnia 27 maja 1806 roku ogień stał się w oczach zbiorowości reszelskiej
najcięższą i najbardziej znienawidzoną z plag nękających człowieka. W ślad za jedną
klęską pojawiły się inne: głód, chłód, choroby i mory. Padali ludzie i zwierzęta. Nędza
niby pleśń pokryła pogorzelisko. Z głebi serc, z całym przekonaniem śpiewali reszelanie
suplikacje, które im samym niewiele mogły pomóc. Śpiewali po cudzych kościołach,
swoje bowiem stracili pamiętnej nocy.
Mór, głód i wojna nie dawały się odpędzić modłami sytych i zamożnych, a co
dopiero zaklęciami biedaków z nieszczęsnego miasta. Na przełomie lat 1806 i 1807
pojawiły się w okolicy wojska napoleońskie, które od – Jeny i Aeuerstädt kroczyły
zwycięsko ku Frydlądowi i Pruskiej Iławie. Dewiza ich wodza utrzymywała, że wojna
winna żywić wojnę. Podobne zasady wyznawali i „swoi” – Prusacy oraz sprzymierzeni z
nimi Rosjanie.
Francuzi nie bawili się w hohenzollernowskich Prusach w żadne księstwa
warszawskie. Przejrzysta sytuacja polityczna ułatwiała tu walnie prowadzenie wojny.
Kraj był nieprzyjacielski, a więc musiał opłacić koszty własnej klęski i francuskich
zwycięstw. Niewiele, zgoła nic, znaczyła w tej rzeczywistości obecność przybyłych „z
ziemi włoskiej do Polski” oddziałów Zajączka i Dąbrowskiego. Na udręczonej Warmii
nie próbowano nawet rozpalać entuzjazmu do sztandarów narodowych, tym bardziej że
wojskom tym nikt nie uświadamiał, po czyjej właściwie stąpają ziemi.
21 czerwca 1807 roku nad Reszlem znowu zaświeciła łuna. Tym razem w ogniu
stał zamek.
Katownia ocalała przed rokiem dzięki zabiegom straży, a jeszcze bardziej dzięki
kierunkowi wiatru, który ogień i żar skierował na miasto. Obecnie pożar wzniecili
więźniowie, trzymani w nieludzkich warunkach sanitarnych, dziesiątkowani przez
choroby, głód i katorżną pracę. Z dwustu tych nieszczęśników ogromną większość
stanowili Polacy z ziem zagrabionych przez Prusy przed i w roku 1795 – ludize z tak
zwanych Nowych Prus Wschodnich. Dla nich wieść o pułkach polskich, stacjonujących
wokół spalonego miasta, oznaczała bliskość wybawienia. Ogniem rozkruszyli
znienawidzone mury i wprost z więzienia przeszli w szeregi walczących.
Ten czyn rozpaczy i nadziei nie mógł wzbudzić sympatii w zrujnowanym Reszlu.
W mieście tym twarde, bezpośrednie doświadczenie ukształtowało jednolite poglądy na
plagę ognia, Francuzów i kryminalistów. I właściwie trudno dziwić się owym ciemnym,
niejasnym strachom, podejrzeniom, odrazom, tęsknotom do krótkich, a skutecznych,
śrdokó zaradczych, pragnieniom pomsty i odwetu tam, gdzie los sprzysiągł się tak bardzo
przeciw ludziom i miejscu. Zresztą komu się dziwić? Od roku 1797 nie istniało w Reszlu
nawet kolegium jezuickie, jedyne po zaborach ognisko oświaty.
Stanowczo zbyt gwałtownie przeżyło miasteczko swój upadek. W roku 1772
składało się jeszcze ze stu pięćdziesięciu domów, nie liczac przedmiejskich chałup. Żyło
w nim z górą trzy tysiące mieszkańców. W roku 1810, kiedy zliczono ludność, brakowało
tu nawet koscioła i ratusza, a po lepiankach i norach gnieździło się zaledwie tysiąc
pięciuset nędzarzy. Z trzeciego miejsca wśród najludniejszych miast warmińskich stoczył
się Reszel na szary koniec. Biada było każdemu, kto by w jakikolwiek sposób usiłował
narażać te ostatnie resztki, powiększać miarę przeżytych utrapień, ściągać na miasto
dopusty wyliczone w suplikacyjnym lamencie. Szczególnie ogień...
Tymczasem wojna „z Francuzem” wstrząsnęła do głębi światem i ładem. Pruskie,
rosyjskie, francuskie przemarsze, kontrybucje, grabieże i swawole wymiotły dobytek i
ludzi z miast i wsi. W ciągu niespełna roku ludność Warmii spadła do liczby 68500 głów;
przed czterdziestu laty było jej 96500. Zimą patrole wojskowe trafiały na wymarłe wsie,
gdzie po chałupach leżały trupy pomarzłe na kamień. Wiosną i latem uchodźcy
wypełniali niedostępne lasy lub zajmowali opustoszałe domy w niby to spokojniejszych
okolicach. Ludzie wędrowali jak piach niesiony wichrem. Przychodzili i odchodzili, a w
ślad za nimi aż nadto często zjawiało się nieszczęście i niepokój. Za odmowę noclegu, za
złe słowo, za własną bezsilność i poniewierkę tułacze płacili nienawiścią i szkodą.
Nie inaczej działo się w Reszlu. W końcu lata w jendym z najuboższych zaułków
pojawiła się niezwyczajna para. On miał lat dwadzieścia dwa, ona trzydzieści osiem. Byli
ludźmi najniższeo stanu: pasali bydło i co jakiś czas zmieniali służbę. Mężczyzna, Jakub
Auster, pochodził spod reszla, z Grzędy. Tam spotkał się z kobietą, nazwiskiem Barbara
Zdunk, po czym razem wywędrowali do pobliskiej pasterni w lasach pod Pleśnem. Z
pasterni przybył Auster do Reszla, gdzie co jakiś czas odwiedzała go Barbara Zdunk. Ze
spotkań tych brały początek kłótnie i pogróżki...
Barbara Zdunk, z domu Urban, była córką pasterza i pochodziła spod bartoszyc.
Jakkolwiek trudniła się pasterstwem, trudno by w jej życiu dopatrzeć się czegokolwiek
sielankowego; postaci tej nie łączyło nic z ckliwą literacką konwencją. Od dziecka tułała
się po obcych i mając lat kilkanaście została dwukrotnie żołnierską żoną. Z krótkich
epizodów małżeńskich wyniosła nowe nazwisko i dwoje dzieci. Mężowie odchodzili od
niej szybko, ona słuzyła dalej u obcych.
Pod Reszlem poznała młodego Austera, z którym łączył ją jeden krąg
pochodzenia i zajęć – pozornie tylko bukolicznych. I tym razem pozycie nie trwało
długo. Młody kochanek wyniósł się do miasta i tam to ludzie dowiedzieli się, jak
niedobraną parę tworzy tych dwoje, tak bardzo różnych wiekiem włóczęgów.
Tyle dało się ustalić po nowym pożarze, który nawiedził ubogi reszelski zaułek w
nocy z 16 na 17 września 1807 roku. Znowu na skraju miasta zapłonęły strzechy na
domkach, zwanych pospolicie „kaluppen”. Wiatr rozrzucił płonące wiechcie; ogień
pochłonął sześć domostw i dwoje ludzi.
Tak oto zawiązał się tragiczny węzeł i sprawa, której finał wydaje się
postronnemu obserwatorowi kapitulacją prawa wobec koniunkturalnego okrucieństwa.
Nigdy zapewne nie dowiemy się, co w nieszczęściu Barbary Zdunk było prawdą
obiektywną, a co (sprowokowanym być może) zbiegiem okoliczności. Wersja
powszechna umoralizowała wydarzenie w znany od wieków sposób – sprowadziła
dramat do dwóch wątków: winy i kary. Nic dziwnego... Bohaterka opowieści zajmowała
tak niskie miejsce na drabinie społecznej, tak była bezbronna w swoim upośledzeniu
intelektualnym i psychicznym, że los jej dał się bezkarnie nagiąć do potrzeb ponurej
dydaktyki moralnej. Z odległości czasu wydaje się jednak niewątpliwe, że sprawa
trzeciego na przestrzeni roku podpalenia Reszla wiąże się z istotą pod każdym względem
zaniedbaną w rozwoju.
Ale klęska Barbary Zdunk nie sprowadza się tylko do cierpień jednego człowieka,
do okrucieństwa środowiska i oportunizmu przedstawicieli prawa. Jej obyczajowospołeczny tragizm ujawnia się dopiero w porównaniu dwóch sąsiadujących blisko epok:
czasów polskich i czasów pruskich na Warmii, przedzielonych datą 13 września 1772
roku.
W ostatnich trzydziestu latach rządów polskich ani Adam Grabowski, ani Ignacy
Krasicki nie aprobowali żadnego wyroku śmierci. W ich kraju zapomniano od dawna o
torturach śledczych, o procesach czarownic i bestialskiej represji sądowej. Pod rządami
tych ludzi, z których jeden wyprzedzał, a drugi reprezentował Oświecenie polskie,
dramat Barbary Zdunk był nie pomyślenia. W monarchii pruskiej...
Nazajutrz po pożarze nie znaleziono w Reszlu Jakuba Austera – wyniósł się dwa
dni przedtem. Śledztwo szybko przeszło nad nim do porządku dziennego. Świadkowie
ustalili, że wygnał Barbarę Zdunk i że ta groziła mu podpaleniem. Mówili o tym sąsiedzi,
zaś właściciel pasterni spod Pleśna miał widzieć podpalaczkę, jak wśliznęła sie ranem do
domu.
Sprowadzona na pogorzelisko Barbara opowiedziała, jak doszło do zemsty i
zbrodni. Czyż w tej sytuacji mógł obchodzić kogoś los Jakuba Austera, jakiegoś parobka
i obieżyświata?
Wobec przyznania się winowajczyni, nie zaprzątano sobie głowy formalnostkami.
Nie zaprzysiężono świadków, a samej winowajczyni nie spytano nawet, czy wiedziała, że
wiarołomnego kochanka nie ma od dwóch dni w podpalonym domu. Nie zastanawiano
się również nad charakterystyczną powolnością Barbary Zdunk w stosunku do otoczenia.
Dlaczego tak zgodnie przytaknęła oskarżycielom.
Cóż, był to początek dziewiętnastego stulecia. W półtora wieku później śledztwo
nie prześliznęłoby się tak łatwo nad tymi okolicznościami. Sąd nie przepuściłby tych
symptomów, bez względu na to, czy Barbara Zdunk podpaliła, czy nie podpaliła zaułka.
Dochodziłby przede wszystkim przyczyn zniknięcia Austera. Zbyt wielu ludzi pozbywało
się dotąd Barbary Zdunk w sposób wygodny i niekłopotliwy. W jej psychice istniał jakiś
podejrzanie szeroki margines naiwności i łatwej rezygnacji.
Lecz czas by taki, jaki by. Złapano podpalaczkę niemalże in flagranti – jej życie
warte było odtąd tyle. Ile wart jest smak odwetu społecznego na występnej jednostce.
Życie było zresztą niezwykle tanie w roku 1807. W samym Reszlu zmarło tego roku od
epidemii ponad pięćset osób. Tym surowsza i bardziej odstraszająca kara należała się
zbrodniarce. A że sprawiała wrażenie przygłupawej, że potakiwała śledztwu i upraszczała
procedurę? Małoż to przygłupków po żarły zamkowe mury?
Barbarę Zdunk umieszczono w osmalonym po niedawnym pożarze zamku, gdzie
zachowały się jakieś lochy i nory. Pilnowało ją po sześciu mieszczan reszelskich,
skracając sobie czuwanie grą w karty i niewymyślnymi rozrywkami. Nie nudziło się
straży obywatelskiej.
13 listopada 1807 roku Barbara Zdunk wypatrzyła chwilę, kiedy dozorcy zajęli
się kartami i wyszła niepostrzeżenie z więzienia. Naiwan, upośledzona wyobraźnia
kazała jej skierować się w stronę Klewna, w dobrze znane środowisko pasterskie.
Doścignięto ją szybko i sprowadzono z powrotem na zamek. Widać nie była zdolna
wymknąć się prześladowcom, skoro nawet tak łatwa sposobność okazała się dla niej nie
dość dogodna.
Następstwem nieudanej ucieczki stała się choroba, podobno z przeziębienia. Na
długie miesiące uczyniła ona aresztantkę nie przydatną dla śledztwa. Niezbyt wyraźnie
układają się nam daty z tego okresu, przekazane w późniejszych relacjach. 16
października miał badać Barbarę chirurg reszelski, a 24 odbyła się rozprawa (zaoczna?)
przeciw podpalaczce, której bronił obrońca z urzędu. Kiedy więc nastąpiła ucieczka –
przed, czy po rozprawie? Co było przyczyną dalszej zwłoki w procesie: rozwój choroby
po ucieczce czy opieszałość obrońcy, który przez wiele miesięcy formułował tezy
obrony? A może władze sądowe umyślnie przewlekały kłopotliwy proces, korzystając z
niespokojnych i niepewnych czasów?
W każdym razie dopiero 22 czerwca 1808 roku zebrał się ponownie sąd miejski w
Reszlu i postanowił zgładzić zbrodniarkę za pomocą ognia. Lecz sprawa Barbary Zdunk
musiała przejść jeszcze przez królewiecką Izbę Sprawiedliwości. Tam okazało się, że
śledztwo nasuwa szereg poważnych wątpliwości proceduralnych. Zarządzono
poszukiwanie nie zaprzysiężonych świadków i zaginionego bez śaldu Austera. Wsyzscy
oni bezpośrednio lub pośrednio obciążali oskarżoną.
Tymczasem w spalonym zamku, pod mieszczańską strażą upływało życie
skazanej kobiety. W małym miasteczku tkwiła przedziwna klatka dla ucieleśnionej
zbrodni, strzeżona dzień i noc przez uzbrojonych mężczyzn. W klatce tej siedział
człowiek, samotny człowiek – mijały doby, działo się coś i nie działo sięnic. Była to
jakby mysia nora, u wylotu której czatowały czujne koty.
15 listopada 1809 roku uchyliła sięnieco zasłona, skrywająca dni powszednie
reszelskiego lochu. Oto niebezpieczna podpalaczka, pozostająca pod strażą uczciwych
obywateli, urodziła dziecko za sprawą mistrza piekarskiego Hirscha. Wezwany do
zapłaty alimentów Hirsch odmówił z oburzeniem. Jak to, płacić miał tylko on? Przecież
nie jemu jednemu stręczyli dozorcy Barbarę Zdunk! Do zamku chadzali i inni obywatel...
Sama zaś Barbara miała na sumieniu morderstwo innego, nowo narodzonego dziecka.
Zamkowy dom publiczny wydał jedną ze swych ponurych tajemnic.
Wszystko to przewlokło dochodzenia. Sąd zbadał sprawę dzieciobójstwa i oddalił
ją z braku dowodów winy. Znowu pozostały do rozstrzygnięcia tylko kłopoty z nie
zaprzysiężonymi świadkami i poszukiwanym daremnie Austerem. Trwało to do 18
sierpnia 1810 roku.
Minęły trzy lata od pamiętnej zbrodni. Trzy lata, o których tak niewiele wie
historia podpalaczki z Reszla. Trzy lata niemej udręki w opsustoszałej warowni
średniowiecznej, na łasce bezkarnych łyków.
18 sierpnia 1810 roku królewiecka Izba Sprawiedliwości postanowiła przeciąć
wątpliwości. Zatwierdziła wyrok sądu miejskiego, pozostawiając skazanej możność
apelacji do króla. Odtąd wypadki potoczyły się raźniej. 9 października wurok uzyskał
zatwierdzenie królewskie. Mimo to obrońca z urzędu założył jeszcze raz apelację; akta
sprawy pozostawiały przecież nadal wiele do życzenia.
Był to przedostatni akt, ciągnącego się od lat, ponurego dramatu sądowego. 27
lipca 1811 roku Izba Sprawiedliwości w Królewcu orzekła ostatecznie prawomocność
wuroku zapadłego przed trzema laty. Barbarę Zdunk czekał już tylko stos.
W ciągu dwóch dni odesłano wyrok do Reszla, dołaczjąc doń odpis reskryptu
pruskiego ministra sprawiedliwości. W tym wlaśnie miejscu dramat dosięgnął szczytu.
Sam pruski minister sprawiedliwości zadał sobie trud rozstrzygnięcia, w jaki
sposób należy pozbyć się jakiegoś tam nic nie znaczącego życia prowincjonalnej
podpalaczki. Trudził się nie tylko dlatego, że w jakimś tam Reszlu mieszczanie uwzieli
się, aby spalić na stosie człowieka i mieli po temu swoje powody. Tylko, że...
Mijał początek XIX wieku i stosy, do tego podpalane z mocy prawa, wyszły
dawno z użycia. Czterdzieści lat temu jakiś zwariowany szlachcic w Poznańskiem
oskarżył wprawdzie o czery i spalił kilka „czarownic”. Narobiło to jednak niemało
hałąsu. Sam król polski wyraził w tej sprawie swe oburzenie; umocniono bezwzględny
zakaz podobnych praktyk. Na Warmii dawno wymarli ludzie, którzy pamiętali
krwiożercze wyroki sądów. Były więc powody, aby minister i Izba Sprawiedliwości w
Królewcu zastanowili się nad ostatecznym losem Barbary Zdunk. I oto właśnie owocem
tego namysłu był reskrypt, nakazujący, aby przed zapaleniem reszelskiego stosu
kat...”nieznacznie” zadusił skazaną.
Reszta sprawy należy już do historycznej anegdoty, czy jak kto woli, relacji,
tradycji, wersji...
29 lipca odczytano Barbarze Zdunk uprawomocniony wyrok. Przyjęła go z
właściwą swej naturze uległością.
Potem wyłoniło się nieco trudności z katem, którego trzeba było zaprosić aż z
Lidzbarka. Mistrz nie miał czasu w pierwszym terminie, 7 sierpnia, poza tym stawiał
szczegółowe warunki żądania. Życzył sobie tyle a tyle suchego, miękkiego drzewa, taki a
taki pal, określoną ilość łańcuchów, łopat, pomocników...
Trzystu ludzi zmobilizowano do pilnowania miejsca kaźni. Miejsce wyznaczono
na wzgórzu, zwanym szubienicznym, opodal drogi na Korsze.
21 sierpnia 1811 roku o godzinie 5 rano ponury pochód opuścił zamek reszelski i
przeciągnął przez odbudowujące się, po pięciu latach zastoju, miasto. Barbarę Zdunk
wieziono drabiniastym wozem, przykutą ciężkimi łańcuchami. Za wozem kroczyli
sędziowie, dwaj duchowni i chmara gapiów. Jakże inaczej wyglądały przed laty
korowody uczniowskie, tłumne obchody i igrzyska z czasów księcia Adama Stanisława i
księcia Ignacego...
Wkrótce było po wszystkim. Gdy przygasł stos na wzgórzu szubienicznym, z
dymu żaru wyłonił się tylko osmalony sosnowy pal i zwisający na łańcuchach szkielet
ludzki. Poza tym wszystko odbyło się zgodnie z życzeniem pruskiego mnistra
sprawiedliwości, który pragnął okazać się bardziej humanitarny niż reszelski motłoch.
***
Sprawę Barbary Zdunk znamy dziś z wtórnych przekazów niemieckich, które
nazwisko „der Mordbrennerin” piszą Sdunk. Obojętne, czy jest to zniekształcone
nazwisko polskie, jak to utrzymują poniektórzy, czy nie. Ważniejsze, że także dzisiejszy
Reszel zna historię swej „czarownicy”, że słuchają jej z przejęciem miejscowi i
przybysze.
W zamku przewodnik opowiada o tym, jak kat „przycisnąwszy trochę mocniej”
zgładził łańcuchem bohaterkę przejmującej opowieści – ofiarę ostatniego stosu na
warmińskiej ziemi.
Prosta i uwolniona od ciężaru cierpienia jest logika krwawych podań. Ważna w
nich jest tylko zbrodnia i kara, niezapomniana sceneria zemsty prawnej, odległy dreszcz
zgrozy i bezpieczny dystans opowieści.
Za taką cenę przeszła do historii z najgłębszych nizin nędzy i bezimienności
upośledzona pasterka spod Bartoszyc – ofiara okrutnego czasu. Mijało wówaczas
trzydzieści dziewięć lat od pruskiego zaboru...
Władysław Ogrodziński, W cieniu samotnych wież, Pojezierze 1962

Podobne dokumenty