Polska z dreszczykiem: Ogniem i toporem

Transkrypt

Polska z dreszczykiem: Ogniem i toporem
Polska z dreszczykiem: Ogniem i toporem
© Copyright by Joanna Lamparska, Onet.pl, 2010.
Po Europie jeździły już pociągi, a w Ameryce odbywały się właśnie pierwsze w historii międzynarodowe
regaty. Na dnie kanału La Manche leżał już kabel telegraficzny. Za kilka miesięcy miał powstać pierwszy
sterowiec. W 1851 roku świat stał u progu nowoczesności. Tymczasem na Szubienicznym Wzgórzu w
Świdnicy gromadził się właśnie tłum, żeby oglądać ścinanie głowy.
Nie było w tym nic dziwnego. Jeszcze w XIX wieku, na terenie dzisiejszej Polski, palono przecież czarownice. Ostatnia z
nich oddała życie w 1811 roku.
Ostatnia płonąca czarownica
Gotycki zamek w Reszlu musi zrobić wrażenie na każdym. Wysoka baszta i masywne mury w dawnych czasach budziły
szacunek i podziw.
Dziś w zamku w Reszlu mieści się hotel, jednak turyści zaklinają się, że w starych murach od czasu do czasu słychać,
dzikie niemalże, wołanie o pomoc. Jest jak skowyt.
Każda warownia ma jakąś legendę, ale wołanie z Reszla to echo straszliwej zbrodni, jakiej dokonano tu niecałe 200 lat
temu. Najgorsze jest jednak to, że była to zbrodnia w majestacie prawa.
Lato i jesień 1807 roku nie były najszczęśliwsze dla miasta. W ciągu ostatnich miesięcy mieszkańców nękały bez
przerwy pożary. Jeden z największych, w nocy z 16 na 17 września strawił większą część zabudowy. W płomieniach
zginęły dwie osoby. Podpalenie, zemsta czy wola Boża? Miasto musiało znaleźć winnych.
W tamtych czasach niepokój wzbudzała odmienność, a w Reszlu od pewnego czasu mieszkała kobieta, która
zachowywała się w sposób dla wielu niezrozumiały. Nazywała się Barbara Zdunk, miała czwórkę dzieci i
dwudziestoletniego kochanka. Była od niego o 18 lat starsza. Obydwoje ubodzy, szukali swego miejsca w życiu.
Młody parobek pierwszy zdecydował się na opuszczenie wsi. W poszukiwaniu pracy udał się właśnie do Reszla. Było mu
ciężko. Chłopak gnieździł się w najgorszych zaułkach, a zrozpaczona Barbara chodziła za nim błagając, żeby wrócił.
Ponieważ wcale nie zamierzał, kochanka groziła mu i często krzyczała.
Dzisiaj, być może, korzystałaby z psychoterapii, a jej „nadpobudliwość” byłaby łatwiejsza do zaakceptowania. Ale wtedy
uznana została za czarownicę. A że Reszel potrzebował pokazowego procesu, „Szalona” Barbara została brutalnie
wywleczona z domu i wtrącona do zamkowego lochu.
Aż trudno uwierzyć, że wszystko, co miało się teraz zdarzyć, działo się rzeczywiście na początku XIX wieku. Rzekoma
podpalaczka została poddana okrutnych torturom. Mieszczanie, którzy jej pilnowali, upokarzali kobietę na każdym
kroku. Trwało to prawie trzy, ciągnące się w nieskończoność, lata.
Jeśli Barbara rzeczywiście była nieco niestabilna psychicznie, czas więzienia mógł tylko pogłębić jej stan. Ale mimo
trudnych warunków, ciągle nie przyznawała się do kontaktów z diabłem. Do takiego wyznania nie były jej w stanie
zmusić nawet tortury.
Proces był naciągany, ale nie było już odwrotu. Akta sprawy trafiły w końcu do Izby Sprawiedliwości w Królewcu.
Przeglądał je też pruski król. Nie zrobił nic. W 1811 roku zapadł okrutny wyrok.
Barbara Zdunk została uznana za winną i skazana na... na spalenie na stosie. Było to o tyle dziwne, że tej kary śmierci
nie stosowano już od dawna.
11 sierpnia na Szubienicznej Górze czekał tłum gapiów, potężny stos i kat, sprowadzony specjalnie na tę okazję z
Lidzbarka Warmińskiego. „Czarownica” Zdunk przyjechała na miejsce kaźni na drabiniastym wozie. Weszła na stos.
Wtedy okazało się, że jednak ktoś ulitował się nad nieszczęsną kobietą. Mówiono, że to może sam król, który zdawał
sobie sprawę, że na śmierć idzie niewinna osoba. Przed zapaleniem stosu kat udusił skazaną. W ten sposób skrócił jej
męki. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, był to akt łaski.
41-letnia Barbara była ostatnią spaloną w Europie „czarownicą”.
Małżeństwo morderców
Zaledwie siedemnaście lat po spaleniu Barbary Zdunk odbyła się kolejna, niezwykle widowiskowa dla gawiedzi
egzekucja. Tym razem w Świnoujściu. Historię tę odnalazł i przypomniał dr Józef Pluciński.
Maria i Johann Mohr zostali skazani za podwójne morderstwo. Rzekomo obrabowali i zabili pewną wdowę i jej
siostrzenicę. Specjalnie sprowadzony kat połamał ich kołem. Co ciekawe, z egzekucją czekano, aż Maria urodzi dziecko,
1
tak aby nie wykonywać kary śmierci na ciężarnej oskarżonej. Małżonkowie mieli już zresztą szóstkę potomków.
Łamanie kołem należało do wyjątkowo okrutnych i bolesnych kar. Najogólniej mówiąc polegała na tym, że kat miażdżył
ciało leżącej ofiary ciężkim kołem. Maria, jako, że okazała skruchę, zginęła od razu, co oznacza, że była „łamana od
góry”. W ten sposób już pierwszy cios pozbawił ją życia, oszczędzając bólu. Jej mąż umierał długo. Był „łamany od
dołu”, czyli od kostek nóg.
„Spektakl”, jeszcze dwa wieki wcześniej uznawany za sprawiedliwy, w 1828 roku zrobił już porażające wrażenie. Lawina
protestów sprawiła, że pruski król zakazał stosowania tego rodzaju kary. Najgorsze jednak było to, że – podobnie jak
Zdunkowa - małżonkowie nie przyznali się do winy.
I choć ich egzekucję uznaje się za ostatnią w Prusach, za 23 lata, tym razem w Świdnicy na Dolnym Śląsku, stracono
publicznie kolejną osobę. O tej akurat egzekucji wiadomo niewiele.
Tyle tylko, że jesienią 1851 roku, na Szubienicznej Górze, został ścięty niejaki Pantke, który w miejskim lasu zabił
pewnego krawca. Publiczne ścięcie w 1851 roku? Aż trudno uwierzyć.
Wypił wystarczająco krwi
Ale to jeszcze nie koniec przerażających historii. Niecałe sto lat później, w 1945 roku, podczas porządków w więzieniu
przy obecnej Klęczkowskiej we Wrocławiu, odnalezione zostały: kosz na głowy, ubranie kata, koryta na ciała oraz
gilotyna. Jeszcze w sierpniu 1945 roku polscy i radzieccy żołnierze rozebrali gilotynę. Jej ostrze trafiło do Muzeum
Miejskiego.
Choć dawni kaci mówili, że topór, który ściął 100 głów napił się wystarczająco krwi i nie powinien być dalej używany, to
we Wrocławiu właśnie, w latach 1939-45 stracono na gilotynie 829 osób. Byli to głównie Polacy i Czesi, ale wśród ofiar
znaleźli się również przedstawiciele innych narodowości: Francuzi czy Holendrzy.
Na wrocławskich „Kleczkach” nie sama śmierć była tu najstraszniejsza. Najstraszniejsze było czekanie. Więzień już na
trzy dni przed egzekucją był informowany o jej dokładnej godzinie. Rodzina o śmierci bliskiego dowiadywała się
natomiast dopiero po tygodniu. Wtedy, gdy przychodził rachunek za egzekucję i koszty pobytu w więzieniu.
Ostatnie ścięcie zanotowano 24 stycznia 1945 roku. Dziś ostrze gilotyny wyjątkowo rzadko jest pokazywane w muzeum.
To jeden z jego najbardziej ponurych eksponatów.
14 lipca 1946 roku w Poznaniu odbyła się ostatnia publiczna egzekucja w Polsce. Na stokach cytadeli został powieszony
Arthur Greisler, Reichstatthalter Kraju Warty, nazistowski zbrodniarz. Na miejscu egzekucji sprzedawano lody i ciastka.
Niektórzy rodzice przyprowadzili dzieci.
2

Podobne dokumenty