MUZEUM HISTORII FOTOGRAFII
Transkrypt
MUZEUM HISTORII FOTOGRAFII
MUZEUM HISTORII FOTOGRAFII Marta Miskowiec Dokument Istnienia Przesyłam ci swój cień Brązowa okładka z płótna, przy dolnej krawędzi wytłoczony motyw roślinny – bliżej nieokreślone pnącze – w duchu secesji. Widać, że w wielu rękach był ten album. Jest niewielki, zaledwie osiem kart, na każdej po jednym zdjęciu, tylko na ostatniej dwa. Otwieram: Wklejka z ozdobnego papieru zielona i złocona. Błyszczy się, gęsty wzór chce wyglądać bogato, kółeczka-wiatraczki trochę roślinne, podoba mi się. Wpatruję się dalej: papierowe tło szare z drobnymi niteczkami, zabrudzone na krawędzi, a tam, gdzie strony połączone są płótnem, można obserwować życie plam, przebarwień wilgoci, rdzy i klejów. Gnijąca materia jest najbardziej zajmująca (być może zawsze w ostateczności skupiamy się na życiu). W prawym górnym rogu fioletowym ołówkiem napis: Zelczyna 1913, 1914, 1915, 1916. Gdzie ta Zelczyna? Patrzę na mapę, tuż za Krakowem nieopodal Woli Radziszowskiej, wielkością może konkurować z Facimiechem i Kopanką. Nic szczególnego ten album. Akurat! Przecież wtedy była Wielka Wojna. Ale nie ma się co ekscytować. W albumie nie ma po niej żadnego śladu... albo nie, właściwie ślad jest i to jaki. Każde zdjęcie to występek przeciwko powadze sytuacji. Codzienność, zwyczajność, wieś, no i lato. A gdzie odzyskiwanie Niepodległości? Czemu tak bardzo uwikłani jesteśmy w lekcje historii? W czasie wojny robiło się rodzinne zdjęcia – z wakacyjnych wyjazdów, wycieczek, biesiad przy stole, wygłupów na łące. Ale na żadnej twarzy nie da się wymalować „historycznych” wydarzeń, choćby tak ważnych jak te pomiędzy niewolą a niepodległością. Tutaj ważne jest to, co nie jest ważne. Czyżby te fotografie i inne do nich podobne wyciągnięte z domowych pieleszy były „pochwałą zwyczajności”? Czy to hasło-klucz do pewnego popularnego wyobrażenia o życiu prywatnym oznacza cokolwiek więcej niż cały szereg gotowych obrazów (nomen omen „klisz”) i mitycznych przedstawień szczęścia rodzinnego. Mechanizm skojarzeń działa w ten sposób, że możemy wpisać każde zdjęcie rodzinne w poetycko-nostalgiczną narrację, ale to tylko jedna z wielu możliwości. Są też inne. Czy na przykład portrety nie są dowodnym przykładem, jak bardzo jesteśmy sami dla siebie niezwykli? Czy każde odbicie w lustrze (a więc i zdjęcie) naszej twarzy nie przynosi nam zdziwienia nad własnym istnieniem? Może kolekcjonowanie własnych portretów nie jest jedynie zachwytem nad sobą lub chęcią prezentacji w reprezentacyjnej formule przemyślanego i zakomponowanego zdjęcia? Fotografia amatorska jest najbardziej popularnym i dostępnym dla każdego sposobem autoreferencji. Jest to sposób, w jaki ludzie pozostawiają pamięć o sobie następnym pokoleniom. Być może w przeciwieństwie do fotografii z ko- munii, ślubów i innych dużych uroczystości rodzinnych większość tych zdjęć nie jest zaplanowana tak perfekcyjnie. Sporo ich powstaje mimochodem, pod wpływem impulsu chwili, ale ten impuls wypływa często z naszych skojarzeń, których jesteśmy nauczeni. Tak powstaje fotografia turystyczna, tzw. „zdjęcia na tle”, fotografie biesiadne, portrety narzeczonych i zdjęcia z pierwszych wakacji z dzieckiem. Te typy można by jeszcze mnożyć. Niektóre z nich, jak fotografie ze zmarłymi dziećmi, zdjęcia grupowe w bryczce, „portrety” stołów wielkanocnych, przepadły w przeszłości. Wciąż powstają nowe tematy, jak na przykład autoportrety z blogów internetowych. Te starsze charakteryzuje pewna ociężałość i konserwatyzm, wynikające z wierności spóźnionym modom estetycznym, te nowe, robione aparatami cyfrowymi, cechuje uwolnienie od graniczącej z namaszczeniem powagi, z jaką wykonywano wcześniej zdjęcia, i wynikająca z tego spontaniczność i dowolność w wyborze „tematów”, nie mówiąc o ignorowaniu jakości technicznej. Wraz ze wszelkimi uzależnieniami od estetyki, mód społecznych, języka obrazu fotografia amatorska jest solidnym dokumentem, a raczej świadectwem społecznym. Tym, co odróżnia – a właściwie wyróżnia – ją we wszelkiego rodzaju dokumentacjach i fotoreportażach społecznych, jest jej tożsamość ze światem przedstawianym. Całkowity brak dystansu między fotografującym a fotografowanym powoduje, że „język” konstruowania obrazu fotograficznego jest językiem przestrzeni ontologicznej, z której pochodzi obraz. Nawet zdjęcia wykonywane na zamówienie przez zawodowych fotografów lub w zakładach fotograficznych są przecież w dużej mierze wyborem klienta i powstają wedle jego gustu, upodobań i aspiracji. Wróćmy jeszcze do wielkiej historii. Są takie albumy rodzinne, gdzie widać zdjęcia wojskowych w koszarach, żołnierzy na przepustce i w okopach, fotografie tankietek, wszelakiego sprzętu wojskowego, nawet wybuchy frontowe, a wszystko to pomieszane na tych samych kartach z fotografiami cioć, stryjów i psów. Rodzi się pytanie, jak się ma rodzina przy wigilijnej wieczerzy do przyklejonego obok zdjęcia mężczyzny w mundurze Wehrmachtu biesiadującego z kolegami w wojskowej ziemiance? Albo golenie Żyda na ulicy getta do portretu kobiety przy bukiecie róż. Dlaczego porządek wojny i zbrodni łączy się tak niefrasobliwie z rodziną i miłością. Te przykłady stały się nie tylko dobrym powodem do przewartościowania pozytywnej i usprawiedliwiającej żołnierzy opinii o dobrych szeregowcach i złych dowódcach (wystawa Wojna Eksterminacyjna. Zbrodnie Wehrmachtu 1941–1945 , Hamburg 1995), ale też zasugerowały, że w albumach rodzinnych „zabalsamowane” jest, być może wbrew intencjom właścicieli, zarówno dobro, jak i zło występujące w ich codziennej egzystencji. Fotografia uchodzi za niedoskonały sposób dokumentowania rzeczywistości. Zbyt wiele jest w niej niekontrolowanych elementów; bywa, że za dużo mówi i jest niekonkretna, jest dziełem otwartym, niepozostawiającym złudzeń, co ogranicza możliwości interpretacji (wystawa 36 fotografii które ocaliły świat ). Robiąc zdjęcie, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, ani kontrolować, kto je znajdzie i jak zostanie odczytane. Na dodatek panuje opinia, że pojedyncza nieopisana fotografia, wyrwana ze kontekstu, w którym powstała, jest niemym przedmiotem (Roland Barthes), czyli jest niemożliwa do zrozumienia. A odczytywanie minionej rzeczywistości przypomina historyjkę wymyśloną przez Leszka Kołakowskiego pt. Mit o cesarzu Kennedym , kiedy to po wielkiej katastrofie w siódmym tysiącleciu naszej ery, ludzkość próbuje odtworzyć wydarzenia z przeszłości na podstawie zaledwie kilku ocalałych książek. To, co udało się au- 2 torowi wysnuć z pieczołowicie przez niego wymienionych tytułów, oddaje – w przerysowanej, ale za to bardzo obrazowej formie – komizm i beznadziejność wszelkich prób rekonstruowania przeszłości. Raymond Depardon, fotograf i filmowiec, którego pracom nieustannie towarzyszy refleksja nad tym, co wykonuje, mówi, że jedynym sposobem umożliwiającym opisanie świata jest opisanie go poprzez własne przeżycia oraz że to właśnie owe słabe chwile mówią o nas i o naszym życiu więcej niż mocne momenty , które dawniej były wyłącznym tematem jego zawodowej pracy fotografa reportera („Fotografia” nr 3/2000, s. 43). Nie da się w pełni odtworzyć rzeczywistości z jej śladów. Można jednak je oglądać, badać i wciąż na nowo opisywać. Fotografie domowe zachowują „słabe” i „mocne” momenty przeszłości. Mogą być fantastycznym źródłem historii, chociaż przeważnie gniją i rozkładają się gdzieś w jej zakamarkach. P S Ktoś mi ostatnio powiedział, że ci, których najbardziej w życiu kochaliśmy, a już ich nie ma, mają najgorsze zdjęcia i są one nieliczne . Jakby były jakieś odwrotne proporcje miłości i materialności. 3