Wyniki - Archiwum - Urząd Marszałkowski Województwa Kujawsko
Transkrypt
Wyniki - Archiwum - Urząd Marszałkowski Województwa Kujawsko
Urząd Marszałkowski Województwa Kujawsko-Pomorskiego WYNIKI KONKURSU „CZŁOWIEK NAJLEPSZA INWESTYCJA” Zwycięzcą konkursu został: Zbigniew Piechocki z Chodcza (pow. włocławski) Doświadczenia i zyski, które otrzymałem będąc beneficjentem Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki są wypadkową kilkudziesięciu lat mojego dzieciństwa i młodości, pracy w pomocy społecznej i ostatnich kilku, które wzbogacały mnie szkoleniami, warsztatami i możliwością nauki. Hasło Człowiek to najlepsza inwestycja jest osadzone w mojej karierze zawodowej: na drodze od szeregowego pracownika socjalnego do szkoleniowca kadry pomocy i integracji społecznej, a może nawet jeszcze wcześniej – od dzieciństwa. Czy w latach 70. ubiegłego wieku była wtedy pomoc społeczna? Nie wiem. Na pewno było harcerstwo, były Zuchy, była akcja „Niewidzialna ręka”, a szkoła wpajała mi zasady dobrego zachowania, pomagania i pracy na rzecz wspólnego dobra. Odwiedzałem, podobnie jak moi koledzy i koleżanki emerytowanych nauczycieli, dopytywałem, czego potrzebują, składałem życzenia imieninowe i na Dzień Nauczyciela. Po lekcjach często pracowaliśmy na rzecz szkoły: było sprzątanie z miotłą w ręku, budowanie fontanny, ławeczek. Prawie każda klasa uprawiała zespołowo swój ogródek warzywny. Popołudniami „uprawialiśmy” Ogródek Jordanowski, a tam, po zabawie sami sprzątaliśmy wiaderka, szpadelki i skakanki. Były też sąsiadki - panie Ujazdowska i Rucińska, którym przynosiłem wodę ze studni. Wieczory to spotkania sąsiadów przed domami, by poplotkować, wspomóc znajomą w potrzebie, bo mąż odszedł... To również był czas spotkania z miotłą – każdy sprzątał przed swoim domem, podlewał kwiaty, grabił. My, dzieciaki robiliśmy festiwale piosenki, podchody, bawiliśmy się w „chowanego”, państwa – miasta, klasy, a potem długo siedzieliśmy na rowie, pod rozłożystymi topolami. Chyba najbardziej dumny byłem z tego, że ja – kilkunastolatek mogłem uczestniczyć w życiu starszych kolegów. Pamiętam moją dumę z możliwości przysłuchiwania się ich ważnym, życiowym rozmowom. Wakacje u babci na wsi to wspomnienia zabaw tanecznych, które organizowali sami mieszkańcy: stroili w kwiaty miejsce w pobliskim lasku, sami włączali płyty lub ustawiali przyczepę ciągnika umajoną gałęziami jako scenę dla zespołu. Taki z pozoru inny, nieznany dziś świat: integracja, świadomość odpowiedzialności za siebie i za miejsce, w którym żyję. Prawie dorosłość, to czas dużej aktywności w moim życiu: praca społeczna w Klubie Prasy i Książki Ruch – pięknym obiekcie wybudowanym w czynie społecznym przez naszych rodziców. Tam zdobywaliśmy szlify obywatelskie przygotowując „wieczory poezji miłosnej”, „teatry przy kawie”, wygrywając konkursy wojewódzkie, organizując dyskoteki, dyskutując o filmie obejrzanym na jedynym w okolicy „kolorowym telewizorze”. Wszystko przygotowywaliśmy sami, pod okiem pani Tereni pracującej w naszej namiastce domu kultury. Do tego kuligi, ogniska, sadzenie krzewów, grabienie liści. Przygotowywaliśmy to niewielką, kilkuosobową grupą zapaleńców. Spotkania były dla wszystkich mieszkańców, a imprezy gromadziły tłumy. To była niezwykła satysfakcja i poczucie bycia potrzebnym społecznie. Kilka tygodni po ukończeniu szkoły (czemu technikum chemiczne? nie wiem) nie miałem kłopotu, by wybrać zawód; kiedy ponad 30 lat temu otrzymałem propozycję pracy w pomocy społecznej – decyzję podjąłem niemalże natychmiast. W końcu podrzucona staruszce choinka na Boże Narodzenie, czy przynoszenie wody ze studni zobowiązuje nie tylko „niewidzialną rękę”! Z perspektywy lat, moje pierwsze kroki pomagania to niezwykle amatorskie podejście do wspierania: brak narzędzi i technik, a także specyfika funkcjonowania pomocy społecznej w strukturach służby zdrowia: jedno biurko, trzech pracowników, kontrole Sanepidu. Taki „medyczny” pracownik socjalny w białym fartuchu. Na szczęście - bez pielęgniarskiego czepka. Wówczas pracownikiem pomocy społecznej mógł zostać każdy, a to znaczyło, że każdy pracował tak, jak potrafił, jak czuł, jak umiał, jak mu pokazano... Szlify miało dawać studium zawodowe, już wówczas nazywane - o ironio! „szkółką pracowników socjalnych”. Zmiany nastąpiły rewolucyjnie w 1990 roku; niestety, przemiana nie wyposażyła pracowników socjalnych w wiedzę o narzędziach, metodach, modelach, technikach pomagania. Pojawił się natomiast nowy pracodawca – samorząd terytorialny oraz nowe kategorie wspomaganych i model rozdawnictwa, wyręczania podopiecznych. Niezwykły przełom - po blisko dwudziestu latach – przyniosły środki Europejskiego Funduszu Społecznego. Pozwoliły mi zdobywać warsztat pracy: zdobywać, a nie doskonalić, bo warsztatu, jak pokazywało życie - jeszcze nie miałem. To była dla mnie rewolucja zupełnie nowa jakość i nowa wartość merytoryczna szkoleń. Nawet nie przewidywałem, jak bardzo wpłynie na moje życie zawodowe, na sposób pomagania, na relację z innymi ludźmi, wreszcie - na nabywanie przekonania, że moja intuicja nie jest ani metodą, ani warsztatem. Pierwsze doświadczenia zdobyłem już w 1997 roku w ramach PIW EQUAL. Szkolenie Skuteczny pracownik socjalny” w Instytucie Psychosomatycznym w Warszawie w sposób dynamiczny i nowoczesny pokazało mi, czym powinna być praca socjalna. Pierwsze warsztaty, dyskusje, doświadczanie asertywności, praca w grupie, a nawet – dziś to wiem – elementy superwizji. Tam przyjeżdżali pracownicy socjalni z całej Polski! Absolwenci kilku edycji spotkali się później w Szczyrku, by razem z niesamowitymi, natchnionymi wykładowcami podsumować kilka miesięcy nauki, dowiedzieć się, co nowego przed nami w programowaniu 2007 – 2014. Wielkiego „boomu” nabywania umiejętności doświadczyłem pierwszy raz na szkoleniu „Praca z rodziną metodą Konferencja Grupy Rodzinnej”. Akademia Pomocy i Integracji Społecznej Wsparcie Kadr - projekt Regionalnego Ośrodka Polityki Społecznej w Toruniu – zadbała, bym poznał efekt „wow!” Zupełnie nie przewidywałem, co przyniesie to szkolenie dla mnie - pracownika socjalnego i dla rodzin, które wspierałem, ale czułem, że to jest ten moment: wspaniali ludzie na szkoleniu, świetni trenerzy, poczucie niezwykłej misji i... warsztaty, warsztaty, warsztaty! To wtedy poczułem, że można wywoływać w rodzinach zmiany, które są korzystne nie tylko dla nich. Także dla mnie, jako pomagacza. Kontakt z Fundacją Nadzieja dla Rodzin, która była wykonawcą szkolenia, zaowocował propozycją współpracy przy realizacji niezwykłego zadania – wdrożenie metody na terenie kraju. Rozpocząłem pracę jako koordynator metody i jako doradca koordynatorów. To były dla mnie niezwykłe doświadczenia w pracy z rodzinami, z pracownikami pomocy i integracji społecznej. Metodę wdrażaliśmy w śląskim, pomorskim, kujawsko – pomorskim, świętokrzyskim, warmińsko – mazurskim, zachodnio – pomorskim… Najbardziej utkwiły mi w pamięci niezwykłe przypadki wspierania dzieci w rodzinach zastępczych. Sukcesy, jak wyremontowanie mieszkania przez społeczność sołectwa, aby dzieci mieszkające w domu dziecka mogły odwiedzać rodziców biologicznych, na zawsze pozostają w pamięci. Wspierałem wtedy pracę koordynatora i udało nam się wspólnie doprowadzić, by mieszkańcy wsi i dalsza rodzina nie tylko naprawili podłogi w dwóch pomieszczeniach, doprowadzili wodę do mieszkania i wyposażyli w meble, ale również by wyznaczyli pośród siebie dyżury na dni odwiedzin dzieci. Czasami sukcesy przyćmiewała porażka; to właśnie podczas Konferencji Grupy Rodzinnej w jednym z powiatów na północy Polski okazało się, że 16 latka w rodzinie zastępczej doświadczała upokorzeń, poniżania, niszczenia jej poczucia wartości. Porażka? Tylko pozorna, bo przecież zaistniała szansa pokazania prawdy. Być może nawet tych „porażek” było więcej niż sukcesów, jednak każda z rodzin dostała szansę wspierania swoich własnych decyzji, zgodnych z przekonaniami, wartościami, możliwościami, a instytucje pomocowe – obraz rodziny. Przygotowanie warsztatowe, które dostałem dzięki finansowaniu szkolenia z Unii Europejskiej pozwoliło mi na przestrzeni blisko trzyletniej współpracy z Fundacją wspierać kilkudziesięciu koordynatorów KGR, którzy pracowali, by dać szansę ponad 150 rodzinom. To była zupełnie nowa perspektywa, nowy obszar pracy dla mnie – zwykłego pracownika socjalnego. W tym czasie z wielkim zaciekawieniem mogłem obserwować pracę metodą KGR w holenderskiej organizacji pozarządowej Eigen Kracht, zobaczyć jak pracują ludzie, w których kraju Konferencje są jedną z podstaw pomagania. Mogłem też napisać pracę licencjacką o ciekawych doświadczeniach pracowników socjalnych pracujących tą metodą. To wszystko było jak domino: jedna kostka pociągała kolejną. Tylko ja nie przewracałem się – ja wstawałem! Przyszedł czas, na który czekałem od Skutecznego pracownika socjalnego. To wtedy pierwszy raz usłyszałem, razem z rzeszą pracowników z całej Polski, że będziemy mogli studiować pracę socjalną! Najpierw niezwykła radość, dopytywanie, telefony, wręcz „nękanie”, którego dopuszczałem się wobec pracowników Regionalnego Ośrodka Polityki Społecznej, by wreszcie - po dwóch latach oczekiwania - być studentem! Bardzo dojrzałym studentem. Pamiętam wielki niepokój, gdy toruński ROPS opublikował listę zakwalifikowanych. Pewnie wtedy pojawiła się niepewność czy studia są dla mnie? W moim wieku? Młodzież na uczelni bacznie przyglądała się czterdziesto, pięćdziesięciolatkom – studentom. A jednak inwestowano we mnie, a ja starałem się najbardziej, jak potrafiłem. Studia licencjackie to czas odkrywania kolejnych, nowych obszarów pomagania. Chyba nawet mogę powiedzieć: natchnienia pracą socjalną, które udzielało się od szczególnych, niebanalnych wykładowców. To owocowało wzmocnieniem pomysłów: nieczytająca klientka, która ma opanować modlitwy, by mogła wziąć ślub kościelny? Żaden problem. Po prostu „niewidzialna ręka”. Udało się nagrać płytę CD z lektoratem różnych modlitw: po jednym, prostym wyrażeniu, jednym zdaniu, z poleceniami „powtórz” i pauzami na powtórki. Klientka słuchała w domu, powtarzała, a później zdała egzamin i przyjęła sakramenty. Ja też zdawałem kolejne egzaminy: na uczelni, jako pracownik socjalny i jako koordynator metody KGR. W tym samym czasie – zupełna nowość. Kolejna nowość, kolejny duch czystej pracy socjalnej: kurs technik skoncentrowanych na rozwiązaniach. Moment głębokiej pracy na własnych emocjach, doświadczeniach, budowaniu warsztatu; najpierw pierwszy, potem drugi stopień Terapii Skoncentrowanej na Rozwiązaniach. Nawet zastanawiałem się, kiedy mnie będą mieli dość w Regionalnym Ośrodku? Nieustannie telefonowałem i dopytywałem o szkolenia! Łącznie blisko 200 godzin TSR przynosiło doświadczenia, poznawanie siebie, przyjmowanie informacji zwrotnych, uczenie się pomagania, bez brutalnego, „nakazowo – rozdzielczego” ingerowania w cudze życie. Trenerzy – dla mnie mentorzy - uczyli nie zmieniania tego, co działa i robienia tego więcej, a nie robienia tego, co nie działa. Jakie to wszystko było proste i trudne jednocześnie! Do tego jeszcze superwizowanie pracy warsztatowej, obowiązkowe nagranie sesji z klientem. Do dziś pamiętam tę sesję: poznałem ówczesną moją klientkę, matkę samotnie wychowującą dzieci, z licznymi problemami, jako kogoś zupełnie nowego. Zobaczyłem osobę, która posiada wiele umiejętności, która dostrzega, czego potrzebują jej dzieciaki i wie, co zrobić, by rozwiązywać kolejne, niełatwe życiowe problemy. Poza tym, wartość dodana: na szkoleniu poznałem ważnych dla mnie ludzi, a umiejętności „teeserowe” okazały się przydatne w pracy wspierającej Konferencje Grupy Rodzinnej, w przygotowywaniu pracy dyplomowej, w codziennych rozmowach z klientami pomocy społecznej. Codziennych rozmów, w których wykorzystuję techniki motywowania są dziesiątki; w ostatnich latach jednymi z ważniejszych były te, które motywowały do udziału w projektach współfinansowanych przez Unię Europejską w zakresie treningów kompetencji i umiejętności społecznych, szkoły rodzica, czy doradztwa zawodowego oraz pracy w specjalistycznych grupach wspierania: dla współuzależnionych, dla doświadczających przemocy, dla pozostających w żałobie. Rozwijanie warsztatu pracy, „opanowywanie” siebie, poznawanie własnych możliwości, podniesienie wykształcenia; to wszystko dostałem dzięki udziałowi w działaniach realizowanych w ramach Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki. Po pracowniku socjalnym ze „szkółki” stałem się szkoleniowcem dla kadr pomagających rodzinom doświadczającym przemocy. Wiele godzin doświadczeń, a także własnych szkoleń w Stowarzyszeniu Partnerstwo Społeczne CISTOR Akademia Trenera, również realizowanego w ramach POKL, czy poza programem – szkolenie dla trener z treningiem interpersonalnym w Grupie Trop. Mobilizacja, którą dawała mi współpraca z Regionalnym Ośrodkiem Polityki Społecznej była ogromna i stanąłem przed kolejną szansą: w rok po obronie licencjackiej pracy dyplomowej okazało się, że mogę jeszcze być studentem: wystarczyło tylko wygrać „wyścig” składania dokumentów do Centrum Rozwoju Zasobów Ludzkich, znaleźć się w grupie stu pięćdziesięciu szczęśliwców z całej Polski, którzy jako pierwsi ukończą studia drugiego stopnia na kierunku praca socjalna, specjalność superwizja w pomocy społecznej. Ten zapał przez kolejne dwa lata dzieliło ze mną kilkoro wspaniałych przyjaciół, jeszcze z czasów licencjatu; wzajemnie wzmacnialiśmy swoje siły. Dwa światy: ja – pracownik socjalny z przeszłości i dzisiaj – już z nową szansą zawodową. Przynoszenie wody i poszukiwanie wzmocnień w rodzinach. Pomaganie sobie w sąsiedztwie i dzisiejsze pobudzanie społeczności. Dawna spółdzielczość i dzisiejsze spółdzielnie socjalne, programy aktywności lokalnej i stosowanie nowych technik, które wywodzą się z pierwotnych idei pracy socjalnej. Osamotnienie w poszukiwaniu rozwiązań i praca w zespole interdyscyplinarnym. Ponad trzydzieści lat doświadczeń w pracy socjalnej i… zmiany zawodowe. Może to jednak nie koniec, a początek drogi z moim kapitałem? Wyróżnienie otrzymała: Ilona Wilińska z Włocławka Człowiek to najlepsza inwestycja bo człowiek to: C centrum Z zapału Ł łączącego O odpowiedzialność W w działaniu ii E efektywną K kreatywność Opracowanie: Biuro Prasowe Urzędu Marszałkowskiego Czerwiec 2015 r.