W 1988 roku wyemigrowała do Republiki Federalnej
Transkrypt
W 1988 roku wyemigrowała do Republiki Federalnej
W 1988 roku wyemigrowała do Republiki Federalnej Niemiec część rodziny mojej żony. Najpierw dokonali tego jej siostrzenica i siostrzeniec, którzy pozostali na zachodzie nie wracając z wycieczki. Następnie wyjechała siostra żony wraz z mężem w wyniku otrzymania zezwolenia władz na bezpowrotny wyjazd. Naturalnie, zgodnie z panującą wówczas tradycją, zaczęli oni przysyłać paczki żywnościowe pokrewieństwu żyjącemu na Śląsku. Paczki te robiły ogromnie pozytywne wrażenie, a i wiadomości zawarte w przysyłanych listach pozwalały nam na tworzenie przekonania o godnych warunkach życiowych panujących w tym bogatym zachodnim kraju. Zresztą bardzo wielu ludzi na Śląsku potwierdzało te optymistyczne opinie. Zaczęliśmy więc w rodzinnym gronie zastanawiać się nad możliwościami osobistego obejrzenia sobie tego wszystkiego. Z początkiem 1989 roku zdecydowaliśmy się więc złożyć w komendzie miejskiej policji podania o wydanie nam paszportów. Był to już czas, w którym paszporty stały się osiągalne. Trzeba tylko było na komendzie wystać parę dni w kolejce w celu oddania wymaganych wniosków. Po upływie trzech miesięcy otrzymaliśmy wszyscy (ja, żona i córka) upragnione paszporty, uprawniające nas do przekraczania granic wszystkich krajów świata. Paszporty te ważne były na dwa lata. Dowodów osobistych nie trzeba już było jak wcześniej na komendzie oddawać przy odbiorze paszportów, które też już mogły pozostać do dyspozycji w domu. Zwróciliśmy się z listownym pytaniem do mieszkającej we Frankfurcie nad Menem siostrzenicy żony, czy nie moglibyśmy jej odwiedzić na parę dni w ramach letniego urlopu 1989. W odpowiedzi przysłała nam ona zaproszenie. Na kopalni miałem zaplanowany urlop wypoczynkowy na dwa tygodnie miesiąca lipca. Ponieważ nigdy jeszcze nie byliśmy za granicą, to nie mieliśmy żadnych sprawdzonych przesłanek do podjęcia już teraz w domu konkretnej decyzji w sprawie ewentualnego stałego pozostania w Niemczech zachodnich. Lecz marzenia w nas tkwiły, więc w wyniku rodzinnej narady postanowiliśmy, że jak na pierwszy raz, to pojadę ja w towarzystwie córki, a żona pozostanie na razie w domu. W tym układzie chciałem naturalnie rozeznać szanse naszego ewentualnego nowego startu życiowego w Niemczech i zdecydować się na miejscu, czy wracać do domu, albo pozostać na nowym. W przypadku pozostania, żona rozwiązałaby nasze stare gospodarstwo domowe i dołączyłaby do nas. Pozostał jeszcze problem załatwienia obowiązkowych wówczas wiz wjazdowych do Republiki Federalnej Niemiec. Pokazała się możliwość uzyskania wiz turystycznych. Aby takie otrzymać, trzeba było wykazać się posiadaniem konta walutowego w banku i mieć na nim 50 marek zachodnich na każdy dzień ważności wizy. Założyliśmy więc sobie takie konto i wpłacaliśmy na nie walutę, kupując ją przy rożnych nadarzających się okazjach. Sprzedałem nawet w tym celu nasz odtwarzacz wideo “Otake” zakupiony parę miesięcy wcześniej w PEWEX-ie. Tak zgromadziliśmy na koncie sumę pozwalającą nam na zawnioskowanie dwutygodniowych wiz wjazdowych. Podróż do Frankfurtu nad Menem postanowiłem zrealizować naszym samochodem “Fiat 126P” zwanym popularnie “maluchem”. Mieszkająca we Frankfurcie siostrzenica żony przysłała nam plan tego miasta z zaznaczoną trasą do jej adresu, dla ułatwienia nam orientacji, bo z językiem było u nas bardzo kiepsko. W czerwcu oddaliśmy w biurze podróży “Orbis” nasze paszporty do wizowania. Po paru dniach otrzymaliśmy je z powrotem razem z przyznanymi nam wizami na 11-to dniowy pobyt w RFN. Wykupiłem też wymagane talony paliwowe na przejazd tranzytowy przez Niemiecką Republikę Demokratyczną oraz odpowiednie ubezpieczenie na zagranicę dla nas i samochodu. Byliśmy więc formalnie do wyjazdu przygotowani. Nadszedł miesiąc lipiec. Poprosiłem na kopalni o dwa tygodnie urlopu zgodnie z planem. Główny mechanik wyraził jednak zgodę tylko na 10 dni, ponieważ mieliśmy termin wymiany lin nośnych na urządzeniu wyciągowym szybu “Poręba Va”, które to roboty miałem osobiście nadzorować. W pierwszym dniu urlopu, to znaczy 10 lipca załadowałem się razem z 16-to letnią córką do naszego “malucha” i o 4-tej nad ranem ruszyliśmy w kierunku granicy z NRD w Zgorzelcu. Po paru godzinach jazdy w pięknej pogodzie, ale po dość złej jakości drogach dotarliśmy do przejścia granicznego, gdzie musieliśmy ustawić się w długiej kolejce posuwających się bardzo wolno samochodów. W końcu przyszła kolej i na nas. Nie kontrolowano nas specjalnie, sprawdzono tylko nasze dokumenty, a celnik po stronie NRD zapytał mnie, kim jestem z zawodu i gdzie jadę. Tak znaleźliśmy się na trasie tranzytowej, na terenie socjalistycznych Niemiec wschodnich i kontynuowaliśmy naszą podróż w kierunku granicy z Niemcami zachodnimi w Wartha obok Eisenach. Musieliśmy obowiązkowo jechać tylko wyznaczoną trasą tranzytową. Nawet krótki zjazd do jakiejkolwiek miejscowości był surowo zabroniony. Za Zgorzelcem nie zaczynała się jeszcze niestety autostrada A4. Przejeżdżaliśmy więc najpierw normalnymi szosami przez parę mniejszych miejscowości, między innymi Löbau i Bautzen zanim do tej autostrady dotarliśmy. Początkowy odcinek tranzytowej A4 był w bardzo opłakanym stanie. Był to odcinek z kostki brukowej, z głębokimi muldami i dziurami w nawierzchni, a na poboczu stały znaki drogowe ograniczające prędkość do 20-tu kilometrów na godzinę. Mimo tego, enerdowskie Trabanty i Wartburgi gnały tam i wyprzedzały nas dość szybko. Myślałem, że nasz “maluch” rozpadnie się na tej drodze. Dudnienie było tak potworne mimo wolnej jazdy, że powodowało ból głowy. Z czynnikiem bardzo złej drogi sumował się czynnik praktycznie zerowego komfortu jazdy naszym „maluchem“. Ale od tej namiastki samochodu z głośnym, chłodzonym powietrzem dwucylindrowym silnikiem o pojemności 650 centymetrów sześciennych i mocy 26 koni mechanicznych nie można było niczego lepszego wymagać. Do tego dochodziły jeszcze takie negatywne właściwości jak: ciasnota, twarde małe siedzenia, spartańskie i twarde zawieszenie oraz maksymalna prędkość w granicach 90 kilometrów na godzinę. Tak musieliśmy niestety przejechać około 400 kilometrów do granicy z Niemcami zachodnimi. Odczuliśmy nikłą ulgę, kiedy po przejechaniu parudziesięciu kilometrów nawierzchnia autostrady zaczęła sprawiać trochę lepsze wrażenie, ponieważ zaczął się odcinek asfaltowy o dziwnym po wyglądzie, którym koła też dość intensywnie dudniły. Mimo dobrej pogody, warunki jazdy były tak okropnie uciążliwe, że podjąłem decyzję o robieniu co najmniej półgodzinnych przerw po przejechaniu każdych 100 kilometrów, aby dojść do dostatecznej równowagi umożliwiającej dalszą bezpieczną podroż. Zatrzymywaliśmy się więc regularnie po każdych 100 kilometrach na napotkanych spartańskich, przybocznych postojach. W czasie tych naszych odpoczynków rzucało nam się w oczy to, że prawie na każdy postój wjeżdżała policja enerdowska, która kontrolowała niektóre samochody oraz zaglądała do pojemników na śmieci stojących przy parkingach. Miało się więc wrażenie, że na tej trasie tranzytowej jest się pod stałą obserwacją oraz kontrolą. Późną popołudniową porą dojechaliśmy jednak szczęśliwie do przejścia granicznego w miejscowości Wartha. Zastaliśmy tam bardzo długą kolejkę samochodów, ponieważ każdy był kontrolowany przez enerdowskich celników. Wszyscy oczekujący otrzymali numerki i musieli czekać na swoją kontrolę według wyznaczonego porządku. Wreszcie przyszła i nasza pora przeprawy. Oprócz kontroli dokumentów skontrolowano dokładnie nasz samochód. Celnik kazał wszystko pootwierać, to znaczy drzwi, klapę bagażnika z przodu oraz klapę silnika z tylu. Patrzył dokładnie wszędzie, a nawet wkładał rękę pod siedzenia. Było trochę śmiesznie, bo pod moim przednim fotelikiem miałem starą maszynkę do mięsa, którą wiozłem na życzenie krewnych. Celnik jednak nic negatywnego nie stwierdził, oddał nam więc dokumenty i pozwolił przejechać granicę. Cała ta procedura łącznie z oczekiwaniem w kolejce zajęła jednak około półtorej godziny. Znaleźliśmy się szczęśliwie na terenie Niemiec zachodnich. Paręset metrów dalej znajdowało się stanowisko zachodniej służby granicznej, do którego zbliżaliśmy się teraz powoli. Przed budynkiem kontrolnym stał celnik z pistoletem zawieszonym przy boku podobnie jak w amerykańskim westernie. Przejeżdżaliśmy obok niego powoli, a ten ani nas nie zatrzymał, ani też na nas dokładnie nie spojrzał. Kiedy byliśmy około 100 metrów za nim, zacząłem mieć wątpliwości czy aby dobrze zrobiłem, że jechałem nie zatrzymując się przy nim do kontroli. Zwróciłem się więc do córki tymi słowami: „Ola popatrz, on nas wcale nie skontrolował! Mnie się w to normalnie wierzyć nie chce.” Moja niepewność, czy aby dobrze robię, że tak normalnie dalej jadę, wywołała to, że zatrzymałem się i spojrzałem w lusterko wsteczne, czy aby ten celnik nie przywołuje nas z powrotem. Ten po zauważeniu, że się zatrzymałem, pomachał mi jednak ręka nakazując kontynuowanie jazdy. Ruszyłem więc do przodu i powiedziałem do córki: „Ola my jesteśmy w RFN“. Była piękna słoneczna pogoda i nawierzchnia drogi stała się nagle równa jak stół. Pierwszy raz w życiu widziałem drogę w tak idealnym stanie. Nawet nasz „maluch“ stał się w tych warunkach spokojnym samochodem. Po paru kilometrach autostrada urywała się nagle i trzeba było dalej jechać normalnymi szosami przez parę mniejszych miejscowości. Po raz pierwszy w życiu zauważyłem tam wielkie okna wystawowe sklepów, w których stały piękne samochody znane mi wcześniej tylko z fotografii widzianych czasem przypadkowo w zachodnich prospektach firmowych. Wywarło to na mnie ogromne wrażenie. Po pewnym czasie trzymając się kierunku wyznaczanego przez doskonałe oznakowanie dróg, wjechaliśmy na autostradę prowadzącą do Frankfurtu nad Menem. Uderzyła mnie na niej błyskawiczna prędkość wyprzedzających nas zachodnich samochodów, które znikały szybko w oddali. Wiadomo, że ja mogłem naszym „maluchem“ momentami tylko niewiele ponad 80 kilometrów na godzinę jechać, a pod górkę tylko 60 na godzinę, podczas gdy inni pędzili teraz obok nas 200 na godzinę. Wyglądało na to, że jesteśmy przeszkodą na drodze, ponieważ trąbiono na nas często. Wywoływało to u mnie poczucie strachu. Szczególnie szybko zbliżały się od tylu i znikały w dali „Mercedesy“. Do Frankfurtu mieliśmy jeszcze do pokonania około 200 kilometrów, ale aby odsapnąć, musieliśmy sobie zrobić przerwę na pierwszym napotkanym postoju. Po półgodzinnym odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, bo zbliżał się wieczór. Kiedy dojeżdżaliśmy do Frankfurtu, zaczęło zmierzchać. Ruch pojazdów na autostradzie A5 był tak gęsty, że my naszym „maluchem“ musieliśmy stale jechać prawym pasem, którym poruszały się przede wszystkim ciężarówki. Prędkość osiągana przez nasz pojazd nie pozwalała na bezpieczne wyprzedzenie którejkolwiek z nich. Tak dociągnęliśmy się do skrzyżowania z autostradą A66, na którą wjechaliśmy i poruszaliśmy się ostrożnie w kierunku zjazdu do dzielnicy Frankfurt-Höchst, gdzie według zaznaczanej na posiadanym planie trasie mielimy zjechać do miasta. W momencie naszego opuszczenia autostrady zbliżała się godzina 22-ga i było już ciemno. Ponieważ ruch pojazdów w mieście był bardzo intensywny, to w celu spokojnego zorientowania się w sprawie dotarcia do celowego adresu, zatrzymałem się na pierwszej napotkanej stacji benzynowej. Popatrzyłem na mój plan Frankfurtu z zaznaczoną flamastrem trasą wiodącą do punktu celowego i doszedłem do wniosku, że przy tym nasileniu ruchu ulicznego i panującej już ciemności, moje szanse dotarcia do wyznaczonego adresu bez zewnętrznej pomocy są dość marne. Wysiadłem więc z samochodu, podszedłem do tankującego piękny sportowy samochód młodego mężczyzny i pokazałem mu na planie punkt, do którego muszę dotrzeć. Słowami nie mogłem się porozumieć, ponieważ mój język niemiecki był prawie zerowy. Mój „rozmówca“ zastanowił się chwilę i pokazał mi rękami, że mam wsiąść do mojego pojazdu i jechać za nim. Tak też zrobiliśmy. Zaprowadził on nas dokładnie pod drzwi wejściowe budynku, w którym mieszkała siostrzenica mojej żony. Podziękowałem mu za jego uprzejmość tak jak tylko potrafiłem, a ten wsiadł do swojego auta i odjechał. Tak późnym wieczorem po godz. 22-giej zakończyliśmy wreszcie naszą długą, około 1000 kilometrową podroż „maluchem“ z Zabrza do Frankfurtu nad Menem. Siostrzenica żony oczekiwała nas już od dłuższego czasu. Niestety nie można było wcześniej z trasy porozumieć się, bo telefony komórkowe jeszcze wtedy nie istniały. Mieszkanie witającej nas krewnej okazało się ciasnym skromnym dwupokojowym mieszkankiem na parterze dwupiętrowego starego bloku. Uzupełnienie do tych małych pokoi stanowiły mała kuchnia, ciasna łazienka oraz przedpokój. Właścicielka tego lokum egzystowała bardzo skromnie, ponieważ po roku pobytu w Niemczech była jeszcze osobą bez pracy i na zasiłku dla bezrobotnych. Razem z nią mieszkał jej młody przyjaciel, który znajdował się w fazie nauki zawodu. W momencie naszego przybycia spakował on niespodziewanie niektóre swoje rzeczy i przeniósł się do swojej mieszkającej w pobliżu babci. Przyjmująca nas krewna narzekała na brak zatrudnienia i związane z tym niedostatki. Nie chcąc być dla niej ciężarem, dałem jej 200 marek. Zjedliśmy kolację, porozmawialiśmy trochę i zmęczeni ciężką podróżą położyliśmy się spać. Rano następnego dnia postanowiłem z wielkiej ciekawości i w blasku dnia pospacerować trochę po okolicy. Wyszedłem więc po śniadaniu z mieszkania i udałem się wolnym krokiem w kierunku głównej drogi, na którą zjechaliśmy wczoraj o zmroku z autostrady. Okazało się, że odległość do tej drogi nie była duża. W jasności dnia zobaczyłem tam teraz rzeczy, które mnie zdumiewały. Nawierzchnia dróg była w doskonałym stanie i chodniki dla pieszych też. Nie było w nich żadnych dziur czy nierówności, a czystość i porządek panowały idealne. Ulicami w intensywnym ruchu pędziły piękne samochody, które zatrzymywały się zaraz jak tylko stanąłem przy przejściu dla pieszych z zamiarem przejścia na drugą stronę. Doszedłem do tej stacji benzynowej, na której zatrzymaliśmy się wczoraj wieczorem i zaskoczyła mnie tam piękna kolorystyka oraz idealna czystość. Nie wierzyłem własnym oczom, że na stacji benzynowej może panować tak idealny porządek, a ludzie tankują osobiście swoje samochody i nie ma kolejek. Pełen zachwytu wróciłem do mieszkania i nie oszczędzałem słów pozytywnej oceny. Gospodyni oświadczyła, że to jeszcze nie wszystko, bo ona pokaże nam duże, znajdujące się w pobliżu zachwycające sklepy. Południową porą udaliśmy się więc do centrum handlowego o nazwie „Mein Taunus Zentrum“. Jest to wielki kompleks handlowy w dzielnicy Frankfurt- Höchst, w bezpośredniej bliskości autostrady A66. Przed kompleksem rozpościera parkingowa dla się klientów. duża powierzchnia Poszczególne duże, wielopiętrowe sklepy zrobiły na mnie oszałamiające wrażenie z powodu swojego architektonicznego wyglądu, wyposażenia technicznego, zaopatrzenia w towary i wreszcie panującego w nich porządku, przyjemnych perfumowych zapachów oraz uprzejmości sprzedawców wobec klienta. Jako już 40-to letnia istota ludzka zacząłem zadawać sobie pytanie: „Dlaczego ja wcześniej nie mogłem czegoś takiego oglądać i dlaczego tu można, a u nas nie można było? Dlaczego jedni mogą, a inni nie?“ Panował też w tym czasie w Niemczech taki zwyczaj, że każdy odwiedzający przybysz z zagranicy otrzymywał od urzędu miasta tak zwany „Begrüßungsgeld”, to znaczy pieniądze powitalne w wysokości 100 marek zachodnich na osobę. Goszcząca nas krewna postanowiła więc następnego dnia udać się z nami w tym celu do magistratu miasta. Towarzyszył nam w tym jej brat, który też już od roku mieszkał we Frankfurcie. Przyjechaliśmy środkami komunikacji miejskiej pod budynek urzędu miejskiego, siostrzenica żony wzięła do ręki nasze paszporty i udała się z nimi do urzędu meldunkowego w celu zameldowania nas i uzyskania tych sum powitalnych dla nas. Po pół godzinie wyszła z urzędu i powiedziała, że urzędnik nie wypłacił nam pieniędzy, ponieważ nie miał podstaw do pewności, że my wrócimy z powrotem do Polski. Oznajmił on, że być możne postanowimy pozostać w Niemczech i wtedy powinniśmy udać się do granicznego obozu przejściowego we Friedlandzie w okolicach Getyngi w celu załatwienia formalności, gdzie w przypadku pozytywnej decyzji zostaną nam wypłacone przysługujące pieniądze. Mimo, że w tym momencie nie byliśmy jeszcze zdecydowani na pozostanie tutaj, musieliśmy Naturalnie się z odmową byliśmy tym urzędnika trochę pogodzić. zawiedzeni, bo siostrzeniec żony znający już dość dobrze miasto, postanowił miejscowych oprowadzić centrach nas po handlowych najokazalszych i moglibyśmy poczynić sobie jakieś zakupy. Posiadanymi drobnymi sumami musieliśmy na razie gospodarować oszczędnie ze względu na zaplanowany 11-to dniowy pobyt, wynikający z okresu ważności wiz jak również na ewentualną podróż powrotną. Oczywiście obejrzeliśmy sobie z wielką ciekawością i zadowoleniem te niesamowicie okazałe sklepy jak również samo miasto oraz zakupiliśmy pewne drobnostki. Trzeciego dnia postanowiliśmy odwiedzić rodziców naszych „przewodników“, czyli starszą siostrę żony i szwagra przebywających jeszcze czasowo w przejściowym hotelu dla przesiedleńców w miejscowości Bad Nauheim około 40 kilometrów na północ od Frankfurtu, a przybyłych do Niemiec w poprzednim roku. Obaj oni byli już rencistami w Polsce i osobami starszymi, to znaczy zbliżali się do wieku sześćdziesięciu lat. Tu oczekiwali teraz na przydział właściwego mieszkania i na decyzje rentowe. Żyli na razie z finansowej pomocy socjalnej, którą musieli później zwrócić po otrzymaniu rent. Pojechaliśmy do nich pociągiem z frankfurckiego dworca głównego. W Bad Nauheim z dworca kolejowego nie było daleko do ich kwatery, więc doszliśmy tam porządnymi chodnikami pieszo. Miejscowość ta jest miejscowością uzdrowiskowo-sanatoryjną o dużej ilości zieleni i wzorowej czystości. Miasto sławne jest również z tego, że kiedyś odbywał tu służbę wojskową Elwis Presley. Hotel, w którym mieszkali szwagrowie wyglądał z zewnątrz okazale jak piękna, duża i zadbana willa. Stanowił on teraz kwaterę przejściową dla przesiedleńców pochodzenia niemieckiego przybyłych do Niemiec z terenów Polski i Związku Radzieckiego. Ludzie ci mieszkali tu oczekując na kompletne załatwienie formalności związanych z dokumentami osobistymi i przyznaniem im obywatelstwa oraz już normalnego miejsca zamieszkania. Nazywali oni potocznie „obozem przejściowym“ albo „lagrem“ to tymczasowe miejsce ich pobytu. Moi szwagrowie zajmowali tam mały pokoik na trzecim piętrze. Pokój ten dawał tylko możliwość noclegu, przechowywania rzeczy osobistych oraz zjedzenia posiłków. Były w nim tylko łóżka, szafa i stół z krzesłami. Wspólne kuchnie oraz sanitariaty znajdowały się w specjalnie przygotowanych odrębnych pomieszczeniach budynku. Każdy mieszkaniec miał więc możliwość ugotowania sobie posiłku we wspólnej kuchni. Oczywiście każda rodzina starała się we własnym zakresie poprawiać sobie komfort poprzez nabycie jakiegoś używanego telewizora, radia, lodówki czy też kuchenki elektrycznej, bo mieszkanie w tych biednych warunkach mogło trwać nawet rok, a w niektórych przypadkach jeszcze dłużej. Szwagrowie bardzo ucieszyli się z naszych odwiedzin. Byli oni pełni entuzjazmu i zadowolenia z tego jak tu fajnie w tych Niemczech jest. Byli oni też pełni pozytywnej nadziei na lepszą przyszłość. Szwagier zaproponował mi wspólne pójście do sklepu z napojami i nie było końca jego zachwytu powodowanego wielką ilością różnych marek piwa. Mnie to zaopatrzenie sklepu też poważnie zaskoczyło, bo u nas w Zabrzu można było dostać tylko zabrzańskie albo tyskie lub ewentualnie żywieckie po znajomości w Beskidach i to jeszcze nie każdego dnia. Muszę przyznać, że nie wierzyłem własnym oczom widząc w jednym pomieszczeniu tyle rożnych gatunków tego lubianego trunku i w takich ilościach. Kupiliśmy więc po dwie butelki z paru rożnych nazw firmowych, aby popróbować oraz cieszyć się różnicami w smaku i ocenić jakość. Wróciliśmy do pokoju i wypiliśmy po dobrym piwku. Szwagrowie namawiali mnie, abym do Polski nie wracał, bo tam przecież nic nie ma w porównaniu z tym, co tu jest. W ciągu trzech ostatnich dni przekonałem się sam, że oni niestety mają rację. Drogę powrotną z Bad Nauheim do Frankfurtu pokonaliśmy uprzejmości samochodem. przyjaciela Skorzystaliśmy siostrzenicy żony, z który przyjechał po nas wieczorem swoim „Oplem Rekordem“. Był to jego pierwszy samochód, który sprawił on sobie po rocznym pobycie w Niemczech za dość niską cenę pojazdu używanego. Z zewnątrz i wewnątrz było widać ślady zużycia, a przebieg kilometrów był dość wysoki. Mimo tego auto funkcjonowało bardzo dobrze i jazda nim sprawiała dużo uciechy. Szczególnie u mnie wywoływało to duże zainteresowanie, ponieważ pierwszy raz w życiu miałem okazję jechać zachodnim samochodem dość dobrej marki. Jechaliśmy autostradą z prędkością, z którą jeszcze nigdy wcześniej nie miałem możliwości się poruszać. 160 czy 170 kilometrów na godzinę sprawiało ogromne wrażenie i wzbudzało momentami strach, bo nie było się do tego przyzwyczajonym. Ale tu było to normalne i tak jeździli wszyscy. Na trzypasmowej autostradzie nie było ograniczenia prędkości. Niektórzy pędzili z prędkością około 200 kilometrów na godzinę. Po tygodniu naszego pobytu we Frankfurcie byliśmy tak zdruzgotani tymi wielkimi pozytywnymi wrażeniami i różnicami w stopach życiowych między zachodem i wschodem, że w wyniku telefonicznego uzgodnienia z żoną przebywającą jeszcze w Polsce, postanowiliśmy spróbować szczęścia i udać się do granicznego obozu przejściowego we Friedlandzie w celu złożenia prośby o zezwolenie na stałe pozostanie w Niemczech. Z decyzją nie mogliśmy dłużej zwlekać, ponieważ wizy mieliśmy tylko na 11 dni, a nie wiedzieliśmy jak długo mogą potrwać formalności w obozie przejściowym i nie można też było przewidzieć ich wyniku. Spakowaliśmy się i wsiedliśmy wczesnym rankiem do naszego “malucha“, aby pokonać te około 230 kilometrów z Frankfurtu do Friedlandu w pobliżu Getyngi w celu zameldowania się w tamtejszym obozie zaraz w pierwszych tego dnia minutach jego urzędowania. Pogoda była dość ładna, więc podróż przebiegła bez zakłóceń. Podjechaliśmy do obozu i zaparkowaliśmy samochód na dużym parkingu obok. Był to dokładnie dzień 17-tego lipca 1989 roku. Wzięliśmy z samochodu nasze dokumenty osobiste oraz kopie starych niemieckich dokumentów mojego ojca, mogące mi posłużyć jako dowód mojego niemieckiego pochodzenia i udaliśmy się na poszukiwanie obozowego punktu przyjęć. Oryginały niemieckich dokumentów posiadał mój zamieszkały w Zabrzu ojciec, który nie chcąc ich wypuszczać z ręki, dał mi tylko kopie. Zauważyliśmy dość duży tłum ludzi przed jednym z obozowych budynków. Jak się okazało, był to właśnie ten szukany punkt przyjęć i zdążyliśmy jeszcze przed porannym otwarciem drzwi. Po podejściu do tłumu zorientowaliśmy się, że ludzie kotłują się tak już przed otwarciem, bo będą rozdzielane numerki, według których przyjmowani będą później interesanci i może się zdarzyć, że w danym dniu nie wszyscy chętni będą przyjęci z powodu ich nadmiaru. W momencie otwarcia przez urzędnika drzwi, zrobił się przed nimi tak mocny tumult, że urzędnik musiał przerwać wydawanie numerków i stanowczym poleceniem “raus” przywołać ludzi do porządku. Z późniejszego mojego rozeznania wynikało, że pojawia się tu tylu chętnych każdego dnia. Muszę przyznać, że ta duża ilość ludzi twardo zdecydowanych na opuszczenie swych stron Przysłuchiwałem rodzinnych, się dodała niektórym mi otuchy. rozmowom tego towarzystwa i słyszałem w słowach tych ludzi optymistyczny entuzjazm i wielką nadzieję na poprawę warunków życia w wyniku pozostania tutaj. Ci ludzie posługiwali się też często przykładami swoich krewnych i znajomych, którzy już tu sobie nowe drogi życiowe w krótkim czasie uregulowali i przekonali się o znacznej poprawie stopy życiowej. Opowiadania te dodawały nam dużo odwagi. W końcu i my otrzymaliśmy nasz numerek w kolejce przyjęć. Następnie doczekaliśmy się też momentu naszego wejścia do biura meldunkowego. Urzędnik siedzący za biurkiem kazał nam zająć miejsca siedzące przed nim i poprosił o przedłożenie naszych dokumentów. Zwracał się do nas po niemiecku i od razu zauważył, że nasze umiejętności językowe są prawie zerowe. Przeglądał nasze papiery i jednocześnie dyktował do swojego dyktafonu. Następnie zaczął mi zadawać pytania. Jednak moja głuchota językowa sprawiła, że odezwał się nagle czysto po polsku. Zapytał między innymi o moje wykształcenie. Odpowiedziałem, że jestem magistrem inżynierem. Zareagował jakby niedowierzająco pytaniem: “Pan jest magistrem inżynierem?“ Odpowiedziałem: „Tak“ i pokazałem mu odpis mojego dyplomu, który miałem też na wszelki wypadek przy sobie. Następnie otrzymaliśmy dość obszerne, składające się z kilku stron formularze do wypełnienia po niemiecku. Musieliśmy je w korytarzupoczekalni wypełnić i później w biurze oddać. Wypełnienie tych formularzy okazało się dla nas prawie niemożliwe, ponieważ ze względu na braki językowe nie rozumieliśmy ich treści. Na szczęście ludzie w poczekalni wykazywali zaskakującą solidarność i chęć pomocy bliźnim. Znalazła się i przy nas taka wspomagająca osoba, która przyczyniła się wydatnie do wypełnienia i oddania naszych druków. Jak się później okazało nie był to koniec formalności, bo wręczono nam coś w rodzaju karty obiegowej, z którą musieliśmy jeszcze załatwiać wymagane sprawy w rożnych pomieszczeniach tego obozowego urzędu działającego w imieniu Rządu Republiki Federalnej Niemiec. Przejście tej całej procedury wymagało paru dni. Zostały nam więc przydzielone miejsca noclegowe na terenie obozu oraz otrzymaliśmy darmowe kupony żywnościowe wykorzystania w dużej obozowej stołówce............. do