Gazeta Wyborcza, Paweł Smoleński, z dn. 30.06.2012r.
Transkrypt
Gazeta Wyborcza, Paweł Smoleński, z dn. 30.06.2012r.
Sobota–niedziela 30 czerwca – 1 lipca 2012 Gazeta Wyborcza wyborcza.pl magazyn 33 CZYTAMY, BO UWIELBIAMY luminarzy sztuki zaczynałem odczuwać dokuczliwy ból głowy, popadałem w swoiste otępienie, nic sensownego nie potrafiłem powiedzieć”. To zaskakujące słowa, bo przecież Nowakowski, twórca wyróżniający się od początku, jednak bardzo szybko się w tej elicie znalazł. To, że był blisko z rówieśnikami ze swojego pokolenia, z Brychtem, Grochowiakiem, Iredyńskim czy Stachurą, było oczywiste. Ale niebawem jego środowisko naturalne zaczęli tworzyć także Woroszylski, Herbert, Iwaszkiewicz, Kazimierz Brandys, Stryjkowski, Konwicki czy Słonimski. I jego mentor Wilhelm Mach. Dlaczego? Przede wszystkim zaważyła na tym ranga twórczości Nowakowskiego. Jego frapująca osobowość znawcy marginesu społecznego z epizodem więziennym, oczytanie, łatwość nawiązywania kontaktów. Bezinteresowność. A później duża odwaga, gdy w latach 70. wraz z innymi (List 15) zwracał uwagę władz na ciężki los Polaków w ZSRR czy protestował (List 101) przeciw poprawkom do konstytucji, w której chciano zadekretować przewodnią rolę partii i wieczystą przyjaźń ze Związkiem Radzieckim. „Pióro” jest książką barwną, pełną nieznanych szerzej faktów z życia literackiego końca lat 50. i 60. Zaludnia ją tłum rozmaitych postaci – to nie było liczne środowisko i Nowakowski znał wszystkich. Od autorów najważniejszych, o których zresztą nie pisze na klęczkach, po przeróżne figury kręcące się po orbitach redakcji czasopism literackich i wydawnictw, rozgłośni radiowych i zespołów filmowych. Mamy portrety osób wybitnych, ale też wyrobników pióra, kombinatorów, cynicznych karierowiczów i wykolejeńców. Tych, których Nowakowski podziwiał i szanował, i takich, na których – tak jak na Brychcie – się zawiódł. +++ Interesujący jest rytm życia ówczesnych młodych pisarzy. Wiedli oni żywot stadny. To niekończące się wędrówki po mieście zygzakowatym szlakiem lokali gastronomicznych, niekończące się rozmowy i spory, głośne czytanie swoich utworów. Przytuliska w licznych redakcjach. Dla Nowakowskiego takim spokojnym portem była redakcja legendarnej „Twórczości” przy Wiejskiej. „Była prawdziwą oazą i nieraz z nieprzepartej potrzeby tam zachodziłem. Chyba w ten sposób umacniałem się w pisarskim powołaniu. Cieszyłem się, że byłem traktowany na równej stopie przez prawdziwych mistrzów”. W tym miejscu trzeba też powiedzieć o ciągłych wątpliwościach, które dręczyły Nowakowskiego. O znużeniu. „Nachodziło zniechęcenie. Cały mozół zaczerniania papieru, właściwie po co? Kogo to obchodzi? Komu książka zmieni życie? (...) Giełda pisarska odpychała miałkością, biegiem od redakcji do redakcji, głodnym oczekiwaniem na druk za wszelką cenę. A ile z tej makulatury zostanie naprawdę po latach?”. Lecz „Pióro” jest przede wszystkim książką skrajnie przygnębiającą, trenem żałobnym. W miarę lektury zdajemy sobie sprawę, że Nowakowski pisze o duchach. To książka pisarza osamotnionego. Przetrwali nieliczni. Nawet z jego pokolenia żyje tylko parę osób. Starsi odeszli. Innych zabiła wódka, wielu popełniło samobójstwo. Odszedł także w niebyt dawny świat Nowakowskiego – peryferyjne dzielnice, bazary, słynne knajpy, speluny i meliny. Nie ma ferajny, która ten świat zaludniała: złodziei, kombinatorów, dziwek, meneli, oszustów. Jest wrogi i słabo przyswajalny przez autora nowy po 1989 r. światek, który go odpycha i który on sam ocenia w sposób – jak się wydaje – znacznie uproszczony. Duszny światek brudnej polityki, w którym za sznurki pociąga dawna bezpieka i cwane wygi komunistyczne, arena błyskawicznych szemranych karier, wielkich pieniędzy z bezczelnych kombinacji i przekrętów, kłębowisko uświnionych i sprzedajnych osobników bez godności. Cała reszta zaś to wykluczeni przez takich właśnie bezkarnych ciemiężycieli. A przecież Nowakowski nigdy nie był pisarzem, który z pewnością właściwą prezesowi PiS mówiłby swoim czytelnikom: „Żadne krzyki nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne!”. Wprost przeciwnie – nieomylnie wiedział, że białe jest białe, a czarne jest czarne. I że to w zderzeniu daje mnóstwo odcieni szarości. „Pióro” napisał z takim właśnie przeświadczeniem. + Marek Nowakowski „Pióro. Autobiografia literacka”, Iskry, Warszawa 2012 1 Wkroczył w brudnych buciorach i odmienił życie „Mam dwóch ojców, dwie matki, czarnego dublera w kinie, żonę, dwóch synów, jedną córkę. Zawsze miałem kolegów, kumpli, wspólników. Pan Pozzo jest po prostu przyjacielem. Pierwszym. Jedynym” PAWEŁ SMOLEŃSKI To historia zgatunku tych, które mają morał, ana dodatek kończą się bardzo dobrze, choć wcale nie musiały. Bo przecież losy Abdela Sellou, emigranta z Algierii, i francuskiego arystokraty Philippe’a Pozzo di Borgo mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby wolą przypadku nie trafili na siebie. Całość brzmi bajkowo, choć zdarzyła się naprawdę: dobroć (w życiu różnie z tym bywa) zostaje wynagrodzona, złe fatum przekute wszczęście, grzechy odpuszczone. Nie ma tak codziennie na świecie, a w tym wypadku okazuje się, że jest. Nic dziwnego, że film fabularny pt. „Nietykalni”, w którym lekko podrasowane spotkanie Abdela iPozzo stanowi oś główną, obejrzało, bagatela, ponad 40 milionów widzów. Mam wrażenie, że autobiografię Abdela „Odmieniłeś moje życie”, choć już znaną dzięki filmowi, też przeczytają tysiące. Przy tak wielkiej publiczności trudno zdradzić fabułę (zresztą to nie kryminał), więc po kolei. Philippe Pozzo di Borgo, finansista i milioner mieszkający w rezydencji w Szampanii lub zamiennie w najlepszej dzielnicy Paryża, ulega wypadkowi na motolotni. Skutki są dramatyczne: zostaje całkowicie sparaliżowany, sprawnie działa mu tylko głowa. Wtym czasie Abdel Sellou jest drobnym rzezimieszkiem inotorycznym obibokiem zimigranckich przedmieść francuskiej stolicy. Ma gdzieś przybranych rodziców, kradnie od wczesnego dziecięctwa, rozrabia. Często nocuje waresztach dla młodocianych, aż wreszcie trafia do prawdziwego więzienia. Los pod postacią skierowania zurzędu pracy (Abdel musi zgłaszać się do ewentualnych pracodawców, żeby nie stracić zasiłku dla bezrobotnych) kieruje algierskiego T Araba na ulicę Leopolda II. Ma zamiar tylko pokazać się tam, podpisać stosowne papierki izniknąć. Zostaje na dziesięć lat, choć opiekowanie się sparaliżowanym Pozzo z pewnością nie jest łatwą pracą. Nie tylko ze względu na pielęgniarskie obowiązki, których Abdel musi się po prostu nauczyć, lecz przede wszystkim na dystans, jaki zawsze iwszędzie dzieli biednych iprzepotwornie bogatych, wykształconych iprostaków, zasiedziałych obywateli i nowych imigrantów, białych i kolorowych, ale też – zdrowych, głodnych życia młodzieńców i ludzi nieuleczalnie chorych, którzy wegetują zpoczuciem, że już wszystko za nimi, dobre się wydarzyło, a teraz czeka ich tylko ból, strach i cierpienie. Tak więc Abdel w brudnych (przenośnia, ale też dosłowność) buciorach wkracza na miękkie dywany salonów arystokratycznej rodziny Pozzo. Pasuje tam jak pięść do oka, choć –sądząc zopisów –dom to wielce demokratyczny, np. wszyscy jadają przy jednym stole. Lecz manier obowiązujących przy stole Abdel również musi się nauczyć. Musi znosić kaprysy rozpieszczonych dzieci Philippe’a. Uwagi i komentarze jego arystokratycznych znajomych. Tym najbardziej krytycznym momentem jest śmierć żony pryncypała. Pewnie gdyby nie Abdel, Philippe Pozzo nigdy nie wróciłby do życia. Gdyż emigrant zAlgierii ma wsobie, zdaje się, niewyczerpane pokłady empatii. Nie podlizuje się Pozzo, jego żarty bywają grubiańskie, rozbija mu eleganckie samochody, bo jeździ jak wariat. Po prostu jest przy nim. Kiedy trzeba – przez całą dobę. Kiedy indziej w dyskretnym oddaleniu. W przedmowie do książki Pozzo pisze o Abdelu: „Nieprawdopodobnie dynamiczny, szlachetny i zuchwały, był przy mnie przez dziesięć lat. Dodawał otuchy na wszystkich bolesnych etapach życia: wspierał, kiedy umierała moja żona Beatrice, wyciągał z depresji po jej śmierci, a w końcu przywrócił chęć do życia… Podobno odmieniłem jego życie. Tak czy inaczej, jednego jestem pewny: tego, że on odmienił moje”. Prawda jest taka, że obaj odmieniali swoje życie. Dzięki Pozzo Abdel nie tylko wyrwał się zpodparyskich blokowisk. Przede wszystkim nauczył się opowiadać. Jego autobiograficzne wspomnienia, zarysowane bez nadmiernego rozczulania się, to opowieść o najczęściej marnej doli imigranta, o depresyjności osiedli, gdzie mieszkają kolorowi i biedni, co wychodzi na jedno, o szkole, która uczy cwaniactwa, i ulicy – prawdziwym domu młodych łobuzów. Na nic zdałyby się Abdelowi pieniądze zarabiane wrodzinie Pozzo, gdyby nie umiał policzyć się ze swoim dzieciństwem inastoletnią młodością. To chyba ta największa odmiana. Abdel Sellou pisze: „Mam dwóch ojców, dwie matki, czarnego dublera wkinie, żonę, dwóch synów, jedną córkę. Zawsze miałem kolegów, kumpli, wspólników. Pan Pozzo jest po prostu przyjacielem. Pierwszym. Jedynym”. Gdyż książka to oprzyjaźni. Po amatorsku ubrana wwielkie słowa, które okazują się prawdziwe. Abdel mówi, że został zpanem Pozzo, bo „wkońcu jest istotą ludzką”. O mój Boże, jak wzniośle to brzmi. Lecz złapałem się na tym, że wpewnym momencie wzniosłości przestały mnie razić. Po prostu warto uczyć się takiej przyjaźni. + Abdel Sellou „Odmieniłeś moje życie”, przeł. Wiktoria Melech i Joanna Polachowska, Albatros. W formie e-booka książka dostępna wyłącznie na Publio.pl GŁOŚNE myślenie JONASZ Niepokorna W niedzielę mija dziesięć lat od śmierci Krystyny Konarskiej-Łosiowej, mojej przyjaciółki serdecznej z dawnego miesięcznika „Więź”. Nie było to środowisko zapatrzonych w maszynopisy redaktorów, raczej klub dyskusyjny, a w ogóle to zbiór indywidualności. Jako miłośnik tego gatunku literackiego wspominam szczególnie Stefana Bakinowskiego i Józefa Smosarskiego – ich dowcipy zapadły mi w pamięć na wieki wieków. Mazowiecki był szefem urodzonym: „szef-in-szef” – mówił o nim Józek, co było aluzją do tytułu perskiego szachinszacha. Mistrzem teologicznym był mi Julek Eska, precyzyjny jak zegarek elektro- W niczny. Andrzej Wielowieyski, ojciec wielu cudownych córek, płodny również w innych dziedzinach (numery miesięcznika o seksie, kobiecie...). No i była właśnie Krystyna. Starsza od nas o prawie pokolenie pasowała znakomicie mimo innego życiorysu. Panna z ziemiańskiego dworu, pełna kompleksów, bo nie miała uniwersyteckiego dyplomu: chciała studiować – ojciec zabronił, bo i po co? Takie były czasy i klasy... W owo formalne niedokształcenie Krystyny nie mogliśmy jednak uwierzyć, bo była w tamtejszej „Więzi” jednym z najprawdziwszych intelektualistów. Nie znam chyba człowieka, który by tak autentycznie, tak boleśnie przeżywał i przemyśliwał niedolę całej ludzkości – od ludzi sobie najbliższych po kobiety ze Srebrenicy, którym poświęciła wiersz drukowany w „Gazecie”. Była bowiem poetką, z biegiem lat znakomitą. Cicha, subtelna, ni- by to nieśmiała, w swoich wierszach uparcie wadziła się z Bogiem. W porównaniu z nią wydaję się sobie niemal kościelnym oportunistą, „etatowym katolikiem”, jak mnie ktoś nazwał, odganiającym wygodnie swoje wątpliwości religijne, które jej utrudniały praktyki religijne. Stawiała sobie wciąż problem, jak pogodzić bożą miłość i wszechmoc z bezmiarem bólu wszechświata. W tomiku „Niepokorność” jest taki jej wiersz: „Walczę jak Jakub z aniołem/ – nie pamiętam, kto wtedy zwyciężył/ – wiem tylko, że obaj są we mnie/ i że trudno jest wątpić i wierzyć./ Na ziemi gułagów i komór/ nie umiem pokornie klękać/ i walcząc z aniołem nie wiem/ co lepsze – zwycięstwo czy klęska”. + Codzienna refleksja nad Biblią: JANTURNAU.BLOX.PL