Anna Bogucka-Skowrońska senator pierwszej kadencji Pani senator
Transkrypt
Anna Bogucka-Skowrońska senator pierwszej kadencji Pani senator
1 Anna Bogucka-Skowrońska senator pierwszej kadencji Pani senator, chciałabym, żebyśmy zaczęły od czasów sprzed Senatu pierwszej kadencji, od tego, co Panią ukształtowało, co Pani robiła przed 1989 rokiem? Przed 1989 rokiem już wykonywałam zawód adwokata w Słupsku. Natomiast moja droga do parlamentu wiodła przez „Solidarność", przez rożnego typu instytucje kościelne, także byłam jakby osobą, która spełniała różne kryteria wyboru na kandydata do parlamentu. Ale wracając do tego pytania, pochodzę z rodziny inteligenckiej, gdzie mówiło się dzieciom prawdę historyczną od początku. Mój ojciec był adwokatem, studiował w Wilnie. Tam chciał mieszkać z rodziną. To Wilno i w ogóle kresy były kochane w rodzinie. Ja to, jak twierdzi moja mama, miałam już w genach. Natomiast urodziłam się i mieszkałam w Radomiu. Studia odbyłam na Uniwersytecie Adama Mickiewicza i tak naprawdę zamierzałam się poświecić pracy naukowej, ale nie było jeszcze wtedy odpowiedniej liczby miejsc, bo ja się specjalizowałam w socjologi prawa, a byłam seminarzystką słynnego profesora Zygmunta Ziembińskiego. Zresztą w uznaniu tego w zeszłym roku Uniwersytet zaproponował mi wygłoszenie takiego expose na konferencji poświęconej jego dorobkowi. Był on profesorem bardzo niepokornym, kontestującym rzeczywistość i osobą o wielu zasługach. Grupował wokół siebie właśnie takie osoby, które potem, okazało się, znalazły się w ruchu „Solidarność". Ja tam na seminarium doktoranckim poznałam właśnie starszego studenta Jacka Tajlora. Potem spotkałam się z nim, nie wiedząc o tym, że się spotkamy, w Gdańsku, wtedy, kiedy postanowiłam iść na aplikacje adwokacką, ponieważ chcąc się zatrzymać w Poznaniu, rozpoczęłam aplikacje sądową w Poznaniu, no i chciałam to po prostu skończyć. Potem wyszłam za mąż i przeniosłam się tutaj i powoli mimo różnych interwencyjnych działań profesora Ziembińskiego nie zajęłam się pracą naukową. Okres powstania „Solidarności" zastał mnie, kiedy już miałam kontakty z opozycja. Mój dalszy wujek Józef Rybicki był taką postacią regionalną. Był szefem okręgu warszawskiego, nie był bezpośrednio ze mną spokrewniony, ja byłam spokrewniona z ciocią. Drugi wujek był powstańcem warszawskim. Ciocia była powstańcem warszawskim, także można by powiedzieć, że byłam przygotowana w sensie takim psychologicznym do pełnej akceptacji idei „Solidarności". Już wówczas byłam znana jako kontestatorka rzeczywistości z uwagi na to, że się deklarowałam jako człowiek obrony praw człowieka i ideolog praw człowieka w wymiarze sprawiedliwości. Dlatego od razu kiedy rozpoczęły się strajki, wyjechałam z dziećmi do Gdańska. Tam zresztą mój szwagier, obecnie profesor na politechnice, Piotr Dominiak już też był zniżony do tego ruchu, bo siostra już nie żyje w tej chwili, i tam pod bramą stoczni spotykałam mnóstwo ludzi, których potem już poznałam w tej działalności typowo politycznej. Współtworzyłam „Solidarność" w Słupsku. Już przed 1980 rokiem miałam pierwszy kontakt z Bezpieką. Nie wiedziałam o tym, że był to kontakt oficjalny, w tej chwili to wiem, bo są to materiały ujawnione, że rzekomo przeprowadzono ze mną jakąś rozmowę ostrzegawczą. Rozmowa ostrzegawcza odbyła się na ulicy, gdzie wprost mówiono, że jeżeli nie przestanę działalności (nie wiedziałam, o co im chodzi w ogóle), to oni wiedzą, do których szkół chodzą moje dzieci. Próbowałam tę sprawę wyjaśnić, kiedy już legalna „Solidarność" powstała, to mówiono, że nikt ze mną nie przeprowadzał żadnej rozmowy. A powodem było to, że byłam obrońcą w sprawie Marka Kozłowskiego, a ta sprawa wyszła do porozumień gdańskich. Z uwagi na tę rozmowę zresztą przyjechał do Słupska Zbyszek Romaszewski i postanowiono, bo się bano, że rzeczywiście zrealizowana zostanie jakaś groźba, żeby mnie, jak to się mówi, zdystansować do tej sprawy i ja pod byle pretekstem nie stawiłam się na sprawę, stawił się Jacek Tajlor i bodajże, już teraz, nie wiem, czy był to Siła-Nowicki prawdopodobnie. Jak ta sprawa się skończyła, „Solidarność" już powstała. Ja ją, że tak powiem, współtworzyłam od pierwszego pisemka. Mieliśmy jeszcze taki jeden pokój blisko policji, bo komenda była wówczas na ulicy Reymonta w Słupsku, i potem już byłam doradcą wszystkich struktur „Solidarności". A ponieważ w tych strukturach, powiedziałabym, takich, które na co dzień funkcjonowały, brak było ludzi z wyższym wykształceniem, mających jakąś umiejętność, powiedziałabym, szybkiego redagowania 2 tekstów czy przemyślenia pewnych kwestii, po prostu służyłam we wszystkim. Pisałam projekty uchwał, łącząc oczywiście to z pracą zawodową. Także poświęcałam temu wszystko, cały swój czas zupełnie bezinteresownie. Potem próbowano dociekać, ile ja na tym zarobiłam, ale nic nie zarobiłam, ja byłam szczęśliwa, że mogłam w tym ruchu działać. Jednocześnie powstawały takie ruchy odnowy w samej adwokaturze. Byłam też członkiem założycielem takiego stowarzyszenia adwokatów i aplikantów adwokackich, które zostało rozwiązane z chwilą wprowadzenia stanu wojennego. Powstało w Łodzi i skupiało też takich, powiedziałabym, adwokatów, którzy potem stanowili również trzon. Między innymi i ci warszawscy takiej wyodrębnionej grupy adwokatów politycznych. Myśmy się wzajemnie wspierali w różnych sprawach. Na przykład w przypadku zastępstw czy konieczności przekazania do innej instancji, żeśmy to przekazywali innym kolegom. Naszym takim seniorem był adwokat Siła-Nowicki, takim starszym też pokoleniowo od nas był mecenas de Virion, który występował z nami w procesie obrony KOR-u na przykład, prawda. I to było w czasie legalnym, że już powstawały te struktury. Ja sądziłam, że moja działalność w tej „Solidarności" służy jakby idei tej nowej Polski. To znaczy wiem, że tak było, natomiast już nie wiedziałam, że wówczas byłam już jedną z osób uważanych za najbardziej niebezpieczne w całym regionie. A to z uwagi na to, że nie byłam w takim środowisku, które oni byliby w stanie dobrze infiltrować. Jakby wymykałam się im, bo miałam mnóstwo znajomych już wówczas i w Warszawie, i w Gdańsku, bo tam to miałam to szkolenie, jeśli chodzi o aplikacje adwokacką. Więc po prostu należałam do pewnych sfer, które dla nich były niedostępne. A mimo że ja sama nie należałam do KOR-u, że nie tworzyłam tu i nie nakłaniałam nikogo do KOR-u, potem przeczytałam materiał, że ja nakłaniałam sekretarki w sądzie do wstępowania do KOR. A sama nie należałam oczywiście do KOR-u, miałam kontakty z tym środowiskiem, ale nic więcej. Te kontakty czy z Jackiem Kuroniem, no, to byli typowi znajomi, myśmy wówczas jeszcze nie przewidywali, przed powstaniem tej legalnej „Solidarności", że po prostu mogą nastąpić jakieś zmiany. Przynajmniej ja o tym w ogóle nie myślałam, że może to nastąpić za naszego życia. I dopiero powstanie tego ruchu to było coś tak jak potem komitety obywatelskie, takie zachłyśnięcie się szansą tej wolności, prawda. Więc ja w tej „Solidarności" działałam, byłam gościem pierwszego zjazdu. No, po prostu działałam, współpracowałam z prasą, pisząc czasem różne artykuliki dotyczące spraw innych troszeczkę, żeby też niekoniecznie były same takie związkowe, żeby było coś do czytania, czasem coś naszkicowałam, jakiś satyryczny rysunek, czyli po prostu byłam z tymi ludźmi cały czas. I w momencie, kiedy uprzedzano nas, że może dojść do rozbicia ruchu, uprzedzano mnie, bo był jeszcze w międzyczasie w 1981 roku taki głośny zjazd adwokatury i ja wówczas dysponowałam zupełnie innym językiem niż moi koledzy adwokaci, bo już byłam, powiedziałabym, takim mówcą „Solidarności", czyli osobą, która stawia prawdę ostro. No i ja wyszłam na tym zjeździe w Poznaniu i powiedziałam: „Co tu robią ludzie, którzy mają ręce we krwi?", wskazując wprost, co robi tu minister sprawiedliwości? No to sala w pewnym momencie po prostu zamilkła, a potem burza oklasków. Stałam się jakby wielkim bohaterem, mimo że ja nic takiego nie mówiłam. Ale mówiłam w zupełnie inny sposób niż oni, prawda. I to tak sobie po prostu już rosła ta moja kartka przewin wobec socjalizmu. I wtedy mimo tych uprzedzeń, ja nie wierzyłam w to, że ruch dziesięciomilionowy zostanie rozbity. Chociaż oczywiście „uderz w pasterza, a rozbiegną się owce" i to nas właśnie spotkało. Zostałam internowana jako jedyna kobieta w regionie i jako jedyna z dwóch w ogóle w naszym regionie, bo potem jeszcze koleżanka nauczycielka była internowana, jak była ta akcja bojkotowania telewizji, zapalania świateł i chodzenia po ulicy. Ona już była w Gołdapi. Ja byłam jako jedna, jako pierwsza prawie że internowana. Opisałam tą całą historie w książce, to jest rodzaj takiego pamiętnika, trochę może nie jest dopracowany redakcyjnie, ale na tyle, ile wówczas w 2005 roku, chciałam po prostu coś wydać, żeby były materiały na dwudziestopięciolecie „Solidarności" w Słupsku. I tam opisałam takie swoje doświadczenia, ale nie z punktu widzenia, powiedziałabym własnych doświadczeń. Jeśli pisałam o internowaniu, to dlatego, że dla mnie to też było zupełnie nowe doświadczenie i coś w rodzaju, powiedziałabym, takiego pasowania trochę na bojownika, dlatego że ludzie gdzieś zawsze boją się czegoś 3 nieznanego, prawda. Skoro już zostałam w taki sposób, że tak powiem poniżona, chociaż nie dałam się ani rozebrać do naga, ani kucać nad lusterkiem, mimo że takie propozycje mi składano, to mimo wszystko w pewnym stopniu się ze mną liczono w czasie tego internowania, mimo że na święta zostałam wypuszczona. Ponieważ ja dysponowałam argumentami, do których oni się nie umieli odnieść. Na przykład prosiłam o zastosowanie wobec nas konwencji genewskiej o ochronie jeńców wojennych, a oni w ogóle nie mieli pojęcia, o co chodzi. Ja też nie znałam tej konwencji, ale wiedziałam, że taka jest, w związku z tym chciałam, żeby wobec nas ją stosowano. Poza tym pokusiłam się o stosowanie regulaminu więziennego, bo twierdziłam, że on ma pewne aspekty resocjalizacyjne, no a my nie jesteśmy więźniarkami, bo nie przedstawiono nam zarzutów. Walczyłam o tożsamość, no, walcząc o to, to jest śmieszne, ale to było dla mnie bardzo ważne, że oni spisują moje rzeczy i piszą „majtki bawełniane", a ja mówię „białe w czerwone różyczki". I żądałam, żeby to zapisać. To znaczy taka identyfikacja, bo wtedy my byliśmy nie „pan", „pani", tylko „wy", per „wy", prawda. Także staczałam z nimi takie boje o, powiedziałabym, pewne drobne rzeczy, ucząc również w tym więzieniu jakiegoś takiego szacunku, mimo że to było kilka dni, z materiałów IPN-u wynika że pięć, ja wiem, że siedem. I dlatego rozumiem, że nie dostałam decyzji o zwolnieniu, bo ona podobno zapadła, zanim mnie odnaleźli w Polsce, bo już byłam w Hordonie, bo byłam w Gdańsku i potem z całą komisją z dziewczynami z komisji krajowej zostałam w Hordonie i stamtąd zostałam, bo tu poręczyła za mnie okręgowa rada adwokacka. Notabene w prasie i w książce Henia pisze, że jakąś tam lojalkę rzekomo podpisałam. Ja tego nie widziałam, gdzieś prasa rzekomo podała. Nikt nie wymagał ode mnie podpisania, że tak powiem, lojalki w ogóle, nikt nigdy nie próbował mnie werbować. Prawdę mówiąc, dla nich, jak sądzę, uosabiałam, bo się zastanawiałam, dlaczego nie próbowali tego, dlatego że ja byłam dla nich tak niebezpieczną osobą, że oni uwiarygodniali swoje działania represyjne przez to, że jak gdyby nie ruszali takich osób. W tej chwili ja mówiłam, że IPN prowadzi śledztwo w sprawie właśnie zbrodni komunistycznej. Ona polegała na tym, że oni od początku próbowali ze mną walczyć i znaleźć jakieś materiały procesowe, posuwając się do fałszywych świadków, że na przykład namawiałam ludzi do rzucania kamieniami w ZOMO. W 1986 roku był w ogóle donos, że ja kradnę pieniądze w Kościele, prawda, bo ja prowadziłam ten biskupi komitet. Ale to do tego dojdziemy. Więc wracamy do czasów „Solidarności", prawda. Zostałam po prostu internowana po tym, jak zostałam zwolniona. To było dla mnie jakby takim moralnym zobowiązaniem do walki o tą wolność dla innych. I temu się poświęciłam, ponieważ już wiedziałam, mając kontakty z Warszawą, że tam jest komitet prymasowski pomocy na Piwnej, więc natychmiast nawiązałam z tym łączność. Potem jak pojechałam do księdza biskupa, dowiedziałam się, że już Gabriela Cwojdzińska u niego była i po prostu taka struktura już tam zaczęła działać. Ale w listopadzie-grudniu była ta bramka wojskowa i koledzy pojechali i ja próbowałam się z nimi skontaktować, powoływałam się na to, że reprezentuję Kościół i nie chciano mnie wpuścić do miasta, zatrzymano mnie na obrzeżach miasta. Ksiądz biskup postanowił nam dawać taki glejt jeden. Co roku dostawaliśmy taki glejt, miał on dla nas przede wszystkim znaczenie psychologiczne, bo w sytuacji na przykład łapania nas gdzieś tam, prawda, ucieczki, myślę że w każdym kościele udzielono by mi schronienia. Zawsze przy sobie nosiłam te glejty. Poza tym nawet w przypadku zatrzymania myślę, że niektóre osoby widząc pismo biskupa, z pieczęciami biskupimi, jednak zawahałyby się, gdyby miały przeprowadzać jakąś prymitywną interwencje czy jakąś zwykłą złośliwość. Także to jest ten okres, prawda, po internowaniu. Na początku 1982 roku panowie oficerowie siedli grzecznie przy stołach i zaczęli pisać anonimy do władz kościelnych, ponieważ ja już wtedy działałam w tej strukturze Kościoła, że skoro ja jestem na wolności, to prawdopodobnie jestem współpracownikiem SB. I o tym wprost piszą, bo są znalezione materiały. Natomiast ja próbowałam znaleźć, chociaż księża się nie przyznają, żeby ktoś dostał taki anonim. Być może otrzymał to biskup Jerzy, ten, który jest kardynałem, bo on w sposób szczególny lubił mnie. Nie wiem, czy lubił mnie z uwagi na pewne cechy, których nie znajdował u innych, to znaczy pewną taką niezależność merytoryczną Kościoła. Ja nie należałam do ludzi pokornych, tylko mówiłam wprost o oczekiwaniach, byłam partnerem w dyskusji, a nie jak bywa w zwyczaju ludzi takich 4 związanych z Kościołem, prawda, którzy natychmiast wycofują się ze swoich racji w przypadku jakiegokolwiek sprzeciwu. Być może dlatego mnie tak lubił. Ale myślę sobie, że może właśnie dlatego, że wiedział, jak na mnie polują, prawda, oni i że otrzymywał tego typu jakieś anonimy. Potem w 1982 roku próbowano mi zrobić sprawę karną. Ja uzyskałam informację z prokuratury, żeby się ukryć, to stwierdziłam, że ja się nie będę ukrywać, bo nic złego nie zrobiłam. Zresztą nie wiedziałam, nawet nie łączyłam tego z uczestnictwem w mszy świętej, chociaż mnie tego dnia wezwano, przesłuchiwano, najpierw na okoliczność sprawy jakiegoś tam wywiadu, jakiegoś kolegi, już nie pamiętam nawet o co chodziło. W każdym razie chodziło im o to, żebym nie poszła na mszę, bo inaczej będę aresztowana. Ja na mszę nie tylko poszłam, ale poszłam ubrana w biało-czerwony skafander, natomiast wszyscy twierdzili, że ja byłam na czarno ubrana, bo chodziłam na czarno. Oczywiście, byli wściekli, bo ich zdaniem ja symbolizowałam żałobę narodową. Ja nosiłam oczywiście emblematy symbolizujące, nosiliśmy krzyżyczki czarne na wierzchu, nosiliśmy tak jak Lechu, ja mam te znaczki z Matką Boską. Ale po prostu tak było, że ten kolor lubiłam, bo ciągle umierali mi jacyś bliscy w dużej rodzinie i ja prawie ciągle byłam w żałobie. Potem wszyscy mówili: „dobrze ci w tym czarnym", bo uważali, że to taki styl, prawda. A dla nich to była akcja protestu przeciwko stanowi wojennemu. Ale potem ci wszyscy świadkowie, którzy twierdzili, że ja na tym placu, nakłaniając innych, byłam na czarno ubrana, kiedy ja właśnie w biało-czerwony skafander, żeby im pokazać, że to jest święto patriotyczne i żeby im pokazać, że ja się ich po prostu nie boję. Więc próbowano to zrobić. Skończyli na wykroczeniu. Zostałam uniewinniona, bo przedstawiłam swoich świadków, prawda, i kolegium po prostu widziało. Tamci się bardzo niepewnie zachowali, bo ja im zadawałam pytania, gdzie ja na przykład stałam, prawda? Nie umieli tego powiedzieć i tak dalej. Zresztą byli fałszywi świadkowie. W tej chwili właśnie prokurator będzie przesłuchiwał te osoby i w IPN-ie. Na jakiś czas przestali, to znaczy przestali mnie nękać w taki sposób, prawda. Bo ja staram się nie robić nic, co by uniemożliwiło mi wykonywanie zawodu. Dlatego, że było bardzo trudno, jeśli chodzi o obronę kolegów w sprawach politycznych u nas, po prostu się wszyscy bali. A moi koledzy nie chcieli obrony w tym stylu, że oni za bardzo się nasłuchali zachodniej propagandy, prawda, tylko chcieli, żeby ta obrona ludzi była obroną wartości. Dlatego ja sprowadzałam kolegów z innych miast, na przykład kolegę Mietka Hebla z Lęborka, bo on tu u nas odbywa aplikację, ma braci księży, znam jego poglądy, czy Jacka Tajlora. W tym pierwszym okresie nawet nie mógł być moim obrońcą, bo się ukrywał, prawda. Dopiero potem. Już on mnie wciągał do tych obron innych, także w końcu byłam w tych największych procesach w kraju. Bo byłam obrońcą Wałęsy, mam pełnomocnictwo księdza Jankowskiego. Tam szykowano mu jakąś sprawę, no bo na Borusewicza, do tego nie doszło po tym słynnym procesie KOR-u. Dla tego procesu przerwałam studia teologiczne, bo stwierdziłam już, że nic się w tej Polsce nie da zrobić, w związku z tym zrobię doktorat z teologi, bo teologia zawsze mnie pociągała. No ale przerwałam te studia, bo spędzałam po prostu całe soboty na jeździe po różnych więzieniach, karmiąc Zbyszka Romaszewskiego. No, Zbyszek dla mnie jest jakąś postacią kultową, podobnie jak Bogdan Borusewicz, prawda. Bo pozostał mi ten stosunek pewnego nabożeństwa do nich, w tamtym okresie, kiedy oni dawali, no, po prostu wyraz takiego, powiedziałabym, wielkiego heroizmu, a jednocześnie świadomość ta nas wspierała tutaj. No więc w tym procesie KOR-u byłam jednym z obrońców Zbyszka, tam nie figuruję nawet w akcie oskarżenia, bo na tamtych obrońców po kolei po prostu znajdywano jakieś powody, żeby ich wykluczyć ze sprawy. Więc w końcu ja byłam tym obrońcą i byłam już na procesie Zbyszka tym obrońcą. Także nawet nocowałam u nich w domu, żeby nie spotkała mnie żadna prowokacja. No i w tych kilku dniach procesów, które były zresztą w świetnym otoczeniu, bo nas chyba z kilkanaście razy sprawdzano, zanim dotarliśmy do sali. Ale tylu ludzi, tylu intelektualistów z Warszawy, ilu ja tam spotkałam w otoczeniu tego procesu, to było dla mnie wartością jakby nadrzędną. We wszystkich sprawach Anię Walentynowicz broniłam, nawet w tym procesie w Katowicach, gdzie Kazik Świtoń, też się z nim zaprzyjaźniłam. Zaprzyjaźniłam się też ze wszystkimi księżmi, poznałam księdza Popiełuszkę, ale byłam tylko na jednej mszy i miałam go 5 odwiedzić z Anią Walentynowicz. Potem postanowiłam go zaprosić do Słupska i w tym czasie właśnie został zamordowany. W związku z tym zaprosiłam księdza Małkowskiego i też się z nim zaprzyjaźniłam. Także z tymi wszystkimi, z księdzem Małkowskim przez kilka lat utrzymywałam kontakty. Z księdzem Sylwestrem Zychem się poznałam przez to, że była wtedy moda pisania w tym trudnym czasie listów do osób, które siedzą, żeby po prostu władza widziała, że one są we wspólnocie ludzi, którzy o nich pamiętają. Więc ponieważ ja bardzo zawsze lubiłam pisać, w związku z tym pisałam listy do wszystkich. Ostatni pisałam do Walendziaka, nawet nie wiem, czy on kojarzy, że to ja, bo on jeszcze siedział, prawda, jak już się rozpoczynały obrady okrągłego stołu. Ksiądz Zych miał sporą paczkę, w ogóle żaden list do niego nie dotarł, ale w momencie, kiedy wychodził, wręczono mu całą paczkę listów ode mnie i on potem koniecznie chciał mnie poznać. Przyjechał tu do Henia, bo on siedział z Heniem w Braniewie, a ja do Henia jeździłam. W związku z tym potem ksiądz Zych tu przyjechał i potem już ze mną prowadził korespondencję, nie wiem, czy z innymi prowadził, ale ze mną prowadził. Właśnie jeden z tych listów też dałam jako rodzaj takiej historycznej pamiątki. Mam też, ale już z późniejszego okresu, korespondencję z Janem Nowakiem Jeziorańskim, który mnie uważał, jak twierdził, za tak zwaną bohaterkę pozytywną, ponieważ w pierwszej kadencji Senatu byłam sekretarzem generalnym wspólnoty, a w związku z tym jak nawiedzona witałam tych wszystkich przyjeżdżających do Polski, wygłaszając wielkie patriotyczne wystąpienia, które na wszystkich robiły ogromne wrażenie. Przede wszystkim wiedzieli, że ja w to wszystko po prostu, że ja to tak właśnie przeżywam. I wszyscy mnie z tego po prostu pamiętają, ci wszyscy Polacy, z tego, że przyjeżdżają właśnie do wolnej Polski i ich się wita takimi, powiedziałabym, jakimiś wielkimi słowami, które oddają im właściwą cześć po tylu latach takiej pogardy, odrzucenia przez Polskę komunistyczną. No, wracam, bo ciągle mam te dygresje, wracam do czasów stanu wojennego i lat osiemdziesiątych. Działałam w różnych strukturach, prowadziłam Słupski Ośrodek biskupiego Komitetu Pomocy, były takie trzy: diecezjalny, ogólny - to Gabriela Cwojdzińska stała na jego czele i biskup Jeż, tutaj stałam ja i ksiądz Miratowicz. Tych księży takich zasłużonych było u nas więcej, aczkolwiek było też bardzo tchórzliwych, którzy zamykali przed nami drzwi kościołów do różnych spraw za ojczyznę, żeby czasem ktoś tam się nie ukrył, żeby nie mieli problemów. Ale było kilku takich bohaterskich księży. U księdza Miratowicza na pewnym etapie, w jego parafii, był jakby ulokowany ten biskupi komitet pomocy, ja byłam przewodniczącą cywilną ze strony świeckiego laikatu, on był jako osoba kościelna i myśmy mieli stały kontakt z księdzem biskupem. Spotkania tego komitetu u księdza biskupa Jeża początkowo odbywały się w salkach kościoła, koło biblioteki kościelnej. Także ja już „Żywoty świętych" przeczytałam dokładnie. To był taki jakby skrawek wolności, bo tam ubecy jednak bali się wejść do tego komitetu. Potem to było przeniesione do salek katechetycznych na Kościelną, tam, gdzie jest plebania sama. No, kościół świętego Jacka to był kościół podominikański, zamkowy kościół koło zamku książąt pomorskich. Taki najstarszy, że tak powiem, kościół katolicki w Słupsku. Nie, najstarszy to świętego Ottona, tam, gdzie nasz błogosławiony ksiądz Popustkowski był w tym kościele, parafii, ale to też tylko dygresja. Ksiądz Gdziejatowicz, kościół księdza Małkowskiego, tam od razu były represje, bo wyłączano mu światła, odcięto telefony i nawet ksiądz w pierwszym momencie chciał zerwać te rekolekcje. Ksiądz Małkowski mi się wpisał nawet do jednego pamiętnika: „na pamiątkę niedokończonych rekolekcji w Słupsku" czy nawet w tym... Ale ksiądz się zdecydował i dokończył jednak te rekolekcje. Ksiądz Małkowski miał taki specyficzny sposób mówienia, z akcentem na ostatniej sylabie, a nie przedostatniej, co wprowadza niezwykłą zupełnie dramaturgię, jak on mówi z tym akcentem na końcówce. No i mówi w sposób, no, może, powiedziałabym, ja jak to oceniam, jako taki domorosły, niezupełnie zgodny z egzegezą Kościoła, na temat, no, Apokalipsy przede wszystkim, Czym jest ta bestia? Czy to na pewno komunizm, prawda, ta bestia? Ale ksiądz Małkowski to mówił, a my myśmy rośli po prostu, że ktoś takimi słowami mówi, że po prostu nie nazywa rzeczy po imieniu, ale jednak mówi to w taki sposób, że wszyscy wiedzą, o co chodzi. I dlatego myśmy się zaprzyjaźnili z księdzem Małkowskim. Zresztą byłam też zaprzyjaźniona z księdzem Teofilem Boguckim z tamtej parafii świętego Stanisława Kostki w Warszawie, nawet dochodziliśmy 6 wspólnych korzeni, prawda. No, ale potem ksiądz Bogucki zmarł, o czym zawiadomił zresztą ksiądz Zych, od razu po jego śmierci, zanim się dowiedziałam skądinąd. Działałam w KIK-u, powiedziałabym, że już byłam członkiem zarządu tego KIK-u. Ten KIK grupował z kolei, powiedziałabym, inteligencję, bo to był Klub Inteligencji Katolickiej. On organizował różnego typu dni kultury chrześcijańskiej, czasem też wykłady tam jakieś miałam, jak się nie znalazło jakiegoś referenta, przyjeżdżali wspaniali ludzie na te dni. Ja organizowałam również w kościołach kulturę chrześcijańską, ponieważ w czasie internowania spotkałam Halinę Kiszkis-Winiarską, aktorkę. Ona z Jurkiem Kiszkisem przyjeżdżali tu do nas. Polubiliśmy się, też korespondencje z nimi mam. Przyjechała Halina Mikołajska, stąd ten wpis, prawda. I próbowaliśmy, żeby po prostu ten nurt kultury tej, powiedziałabym, większej kultury, bo oni przyjeżdżali na przykład z Gdańska - to jest taka poezja piękna, ale nieznana, a jednocześnie pełna ekspresji. Więc w różnych kościołach to było, żeby była jakaś oferta kulturalna również dla inteligencji. Klub Inteligencji Katolickiej był zbliżony jakby do tych grup solidarnościowych, bo myśmy istnieli w rodzajach grup. Właśnie ja z Heniem byłam identyfikowana w pismach esbeków jako grupa Żołędziewskiego i Skowrońskiej albo odwrotnie: Skowrońskiej i Żołędziewskiego. A z kolei grupa tych młodszych działaczy była skupionych jako grupa Millera, tam należała między innymi Jola Szczepińska, wówczas Joachim, jako była posłanka, która była bardzo młodą dziewczyną jeszcze. I ta pierwsza grupa, ta jakby moja i Henia, rekrutowała się jakby z tych byłych działaczy tej legalnej „Solidarności". Tamci jak gdyby pojawili się już w czasie stanu wojennego. Myśmy nie byli z nimi tak zżyci, prawda. Poza tym mieliśmy troszkę inną filozofię działania. Ja powiem o swojej filozofii. Moja filozofia była taka: jak najmniej struktur, najwięcej działania organicznego, przetrwać ten okres represji. Natomiast w grupie Milera, u nich były przede wszystkim struktury, prawda. Nam się wydawało, że struktury to jest takie pokazywanie powodu do różnego typu działań i interwencji. Bo wiedzieliśmy o tym, że przecież mogą mieć różnych, że tak powiem, donosicieli. Chociaż mieliśmy ustalony sposób wyzwalania się z zależności. Bo jeżeli na przykład księża przysyłali do mnie ludzi spod konfesjonałów, którzy na przykład podpisali jakieś zobowiązanie do współpracy, więc ja natychmiast występowałam z oficjalnym pismem, że ten ujawnił ten fakt, prawda, i że wszelkie następne jakieś kontakty z tą osobą będą po prostu upubliczniane. I nigdy nie próbowali, powiedziałabym, takiej niepewnej osoby drugi raz werbować, nigdy. Wiec istniała pewna możliwość wyłączenia się z tego. W tej chwili ponieważ już znamy dużo prawdy w tych czasach, to te osoby, które współpracowały, one nie były zbliżone do nas ani do Kościoła. Także w najbliższym otoczeniu tego nie było. Na przykład taki kolega, który tam pisał, że ja rozwieszałam w kościele transparent „Solidarność żyje". To jest nawet w internecie, tam, gdzie osoby publiczne czy represjonowane, bo jestem w tym katalogu. Ale wszyscy wiedzieli, że ja sama robiłam te transparenty, a ta osoba tylko pisała, że rozwieszałam, czyli nie wiedziała, że ja to robiłam, czyli nie miała z nami takiej styczności, bo przecież ja robiłam po parę takich różnych transparentów. A to stąd, bo już kiedyś miałam iść do Akademii Sztuk Pięknych i po prostu namalowali dla mnie transparent. To jest kwestia tylko pędzla i farby, a niczego więcej, prawda, natychmiast. Więc do domów pisałam, prawda, na chusteczkach sobie, wszędzie, różne napisy „Solidarność", to było oczywiste. Także nie mieliśmy blisko siebie żadnego takiego agenta czy człowieka i to było dla nich trudniejsze. Poza tym jak powstał Okręgowy Komitet Oporu, to koledzy postanowili po prostu mnie izolować. No, sami doszliśmy do tego. Ja po prostu musiałam im do czegoś służyć, byłam adwokatem, który podejmuje natychmiast działania. Miałam ich wszystkie pełnomocnictwa, prawda. Ja już mam pełnomocnictwo, już działam, prawda, nie czekam, czy ktoś przyjdzie z rodziny, czy opłaci. Ja sama w tym pierwszym okresie przez parę lat wpłacałam sobie jakieś minimalne kwoty, czyli dopłacałam, żeby mnie nie złapała kontrola finansowa, bo wiedziałam, że tu do tej kancelarii, prawda, to również oni tu wchodzą. Zresztą już po wyborach zdejmowali podsłuch. Tylko że ja tu nigdy z kolegami się nie spotykałam, oczywiście, ale wiem, bo się zgłosili ludzie, że był podsłuch w telefonie, taki sam jak w biurze wyborczym, czyli taka zwrotnica, która przez telefon, kiedy był nieużywany, nadawała to, co się dzieje w gabinecie, a tam ktoś raz na dobę 7 to przesłuchiwał po prostu i ewentualnie... No, ale tutaj mogli się dowiedzieć nawet historii moich klientów, prawda, co jest niedopuszczalne zupełnie, bo to jest tajemnica. No, ale to było bezprawie, prawda. I dlatego ten mój pamiętnik się nazywa „Raport o stanie bezprawia". To znaczy ja wtedy zamierzałam opracować „Raport o stanie bezprawia" i wysłać go. Ja dużo zresztą wysyłałam takich rzeczy, nie wiem, gdzie one są, jakieś sprawozdania z procesów. Nie tylko przez Komitet Helsiński, ale w ogóle przez osoby, które mówiły, że gdzieś tam przewiozą zagranice czy gdzieś. Prawdopodobnie one trafiały. Nie trafiały do SB. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. To były już takie opracowania, powiedziałabym, bardziej profesjonalne, wskazujące... No, jako prawnik wiedziałam dobrze, co komu zarzucono, prawda, jakiego typu to jeszcze i mogłam to w taki sposób podać. No, byłam obrońcą Bogdana Lisa w słynnym procesie gdańskim. Tam wszczęto też sprawę o zbrodnię komunistyczną przeciwko Zieniukowi, który wówczas sądził do sprawy, był prezesem sądu okręgowego, wojewódzkiego. A żeby było zabawniej, był to kolega z mojego roku. Ja byłam taką, no, znaną studentką, więc on mimo wszystko traktował mnie lepiej od innych, to znaczy nie pastwił się nade mną. Przemówienie końcowe przerwał mi tylko siedem razy i pewnych rzeczy po prostu żałuje, bo jak mnie spytał „Jakiego imienia stocznia?". Bo chciał koniecznie, żebym powiedziała „imienia Lenina". Powinnam odpowiedzieć, że nie wiedziałam, że sąd tego nie pamięta, prawda, czy coś w tym sensie. Ale to potem przychodzi do głowy. Ja natomiast nie chciałam się dać sprowokować zupełnie. Więc to były takie procesy, które spowodowały, że byłam jakby osobą, no, predestynowaną, no... Z Lechem Wałęsą zresztą ciągle rozmawialiśmy, aż przejmiemy władzę. W ogóle nie wierzyliśmy, prawda. To jak będziemy rządzić w tym kraju? Także wtedy, kiedy powstał Komitet Obywatelski, to było najpierw... Może nie powinnam o tym mówić, ale.. Ale powiem, bo myślę że to było też w kraju, prawda. Ponieważ sygnał był najpierw ze środowisk KIK-owskich, więc istniała obawa ze strony działaczy „Solidarności", że po prostu jak gdyby Kościół, którego lojalizacja, jak to słusznie w tej chwili Jan Żaryn w tej książce o księdzu Jerzym pisze... Myśmy zauważali tę lojalizację. A ja już w sposób szczególny, bo widziałam, jaki był los księdza Małkowskiego, któremu prymas Glemp nie pozwolił wygłaszać kazań na terenie Archidiecezji Warszawskiej. I myśmy się bali, że po prostu... Ja się cały czas identyfikuję przede wszystkim z tą wspólnotą „Solidarności", prawda. Myśmy się bali, żeby po prostu, jak gdyby „Solidarność" mogła się wyrażać w tych komitetach, prawda. No i ja jak gdyby byłam osobą, która te wszystkie środowiska reprezentowała, prawda. Prowadziłam tan Biskupi Komitet Pomocy, tu byłam w zarządzie KIK-u, tu z kolegami byłam w stałej grupie, inwigilowana w rozmowy ostrzegawcze. Jak tylko przychodzili, ja wstawałam. Nigdy nie doprowadzałam do tego, żeby siedli, prawda. Od razu wychodziłam, „ja akurat wychodzę", prawda. Rozmowy nawet jak nagrywali, to się odbywały właśnie w taki sposób zdawkowy. I ponieważ byłam starsza jednak od moich kolegów, Heniu był jeszcze młody, od tych, że tak powiem, więźniów politycznych, to przede wszystkim młodzi byli tacy tu odważni. Zresztą bardzo odważne były kobiety też, tylko potem one już po tych doświadczeniach na przykład więziennych, na przykład Teresa Zawada, u nas była taka... Broniłam też w Koszalinie, no Gabrieli Cwojdzińskiej też byłam jej obrońcą, ale nie doszło do sprawy, prawda. Bo Gabriela, zresztą razem wracałyśmy, ona wiozła sztandar i z tym sztandarem ufundowanym przez Mazowieckiego została zatrzymana, a tam miała trzy ulotki czy coś, no i ją zatrzymali. Ja potem pisałam w odwołaniu, żeby uwolniono Gabrielę z więzienia razem z Matką Boską, prawda, na sztandarze była. Specjalnie używałam takiego właśnie języka, żeby wskazać na absurdy tego, co oni robią, prawda. Zawsze jak coś się działo w Koszalinie, to mnie zamykano na ten dzień. Nie wiedziałam, ale potem się dowiadywałam, że tam była impreza. Oni sądzili, że ja na pewno na tę imprezę pojadę. A mnie na tą imprezę nikt tam na przykład nie zaprosił, prawda. Także to był okres, lata osiemdziesiąte, powiedziałabym, takiego niepokoju, takiej ciągłej mojej walki o to, żeby rozszerzyć ten czas, żeby wszędzie być. Bo ja jeździłam i tu, i tu, jednoczenie musiałam pracować na chleb, prawda. Także po prostu jednak widać, że ludzie młodzi mają większe siły, bo potrafiłam jakoś temu wszystkiemu sprostać. I w tym pamiętniku piszę o tym wszystkim. Nie piszę o wielu rzeczach, bo na przykład mniej poświęcam temu, co się działo w 8 Koszalinie, chociaż piszę o tych więźniach, których broniłam w tych procesach. Poza tym broniłam kilkudziesięciu osób. A poza tym podejmowałam szereg innych działań interwencyjnych, o których tam zupełnie nie pisałam. W tej chwili na przykład, wynikła taka sprawa zamordowanego. Nie zamordowanego, no, chłopca, który się rzekomo powiesił sam, prawda. Były podejrzenia w Darłowie, że nie. Akurat w zeszłym tygodniu pisano na ten temat. Dziennikarz ujawniał pewne materiały z IPN-u, prawda. Jak to oni uważali, że ja i Gabriela jako przedstawicielki Komitetu zmierzamy do wywołania niepokoju publicznego i rozruchów. Przez co? Przez to, że chciałyśmy wyjaśnić, okoliczności śmierci, prawda, byłam pełnomocnikiem rodziny teg. Że pisałam o Antonowiczu i o Przemyku w swoich pismach wprost, prawda, byłam także obrońcą Piotra Siedlińskiego, który razem z Adamem Chodyszem w ramach, że tak powiem, dintojry, za to, że ujawniono zabójców księdza Popiełuszki. Ja pamiętam, jak się o tym dowiedziałam, to znaczy wtedy, kiedy mówiono, że ujęto zabójców, to podano, że jednocześnie aresztowano funkcjonariuszy SB, którzy współpracowali z „Solidarnością". No i już wiedziałam, że to jest chwyt propagandowy i zresztą podnosiłam ten argument ciągle. Wkrótce byłam obrońcą Piotra Zielińskiego, tego, który zresztą wsadził Chodysza, bo tam przesłuchiwano go codziennie po parę godzin i to był prawnik młody i załamał się i przyznał w końcu, że razem z Chodyszem ich działanie na rzecz „Solidarności" polegało na tym, że ujawniali osoby zatrzymane, żeby można było zorganizować im pomoc prawną i w ogóle, że są zatrzymane przez SB, prawda. No, Chodysz, prawda Adam ich zna, był potem szefem Urzędu Ochrony Państwa i ten proces najpierw miał być w Gdańsku. Ja już tam byłam zgłoszona, potem przekazano go do Słupska. Sala nabita esbekami, prawda. Wyłączono, że tak powiem, w ten sposób jawność, wyłączano wszędzie, bo i na procesie KOR-u. W Warszawie działo się to samo, wyłączono wszystko. Jawność jakiejś tam osoby, jedna z rodziny mogła się najwyżej dostać na ten proces. Także dla mnie to był jeden ciąg, prawda, tych wszystkich działań. I mnóstwo ludzi już poznałam, ta że jak już weszłam do parlamentu, to w parlamencie co najmniej jedną trzecią osób znałam osobiście, prawda. Z wieloma byłam zaprzyjaźniona. Jeżeli chodzi o kandydowanie, było tak naprawdę naturalnym następstwem... Było naturalne. Ja nawet nie pamiętam, czy myśmy prowadzili, jak to się, mówi peleton, prawda. Używając, powiedziałabym, takiego języka, może niekolokwialnego, ale trywialnego. Bo byliśmy ciągle na czele, prawda. Ja jako, powiedziałabym, ta osoba, która udziela wszelkiej pomocy prawnej, innej, tu związana z Kościołem, tu z KIK-iem, tu więźniowie polityczni i aktywni Heniu Grządzielski i Edek Miller, prawda. Wiadomo było, że przyślą nam jedną osobę z Gdańska i to był Janek Król przysłany, przez którego ja też już znałam. No i znałam mnóstwo już ludzi, bo z KIKów, znałam ze zjazdów marszałka Stelmachowskiego, Andrzeja Wielowieyskiego. Z komitetu na Piwnej znałam doskonale Zosię Kuratowską, prawda. No, Bogdana Lisa znałam, Lecha Kaczyńskiego znałam już z Gdańska. Myśmy się tam wszyscy znali, wszyscy na różnych mszach, spotkaniach się spotykali. Czy za legalnej „Solidarności", czy potem już w sytuacji stanu wojennego czy różnych procesów. Też myliłam początkowo Jarka i Lecha, prawda. Z Lechem Kaczyńskim zawsze miałam lepsze relacje, po prostu znaliśmy się z tamtych czasów, prawda. Z Jarosławem, który do mnie mówi per pani teraz, to, no nie wiem, jakie to były relacje. Wydawało mi się, że wtedy dobre, potem jak otworzył to Porozumienie Centrum, a ja postanowiłam zostać z tymi ludźmi, z którymi już byłam, chociaż wiadomo było, że że oni dawali szansę tym politykom, jak to się mówi, z prowincji, bo ta pierwsza ławka była zawsze zajęta. Ja postanowiłam zostać z tymi, z którymi się związałam w tamtych latach. A to był właśnie Władek Frasyniuk, Bogdan Lis. No, bardzo sobie skomplikowałam stosunki z Wałęsą, bo się opowiedziałam w tym konflikcie po stronie Mazowieckiego. Mało tego, tłumaczyłam Lechowi, że on doszedł już do roli proroka, że cofanie się do prezydentury... Poza tym myśmy po prostu nie mogli go wybrać na prezydenta, bo on mógł polec w tych wyborach. Nie mogliśmy tej kandydatury wystawić. I przed światem, jaki byłby sygnał? Że on w wyborach parlamentu, który w jakiejś części został w wolny sposób wybrany, prawda. Bo w Zgromadzeniu nie mieliśmy większości. Jeszcze nie było tej koalicji, która potem 9 była rządowa. Ja mówię, dlaczego Lech Wałęsa nie mógł być przez nas najpierw proponowany na prezydenta. I jeżeli nie było to zmienione, prawda. Ja sobie tak to już przyswoiłam, że potem uważałam, że on po prostu już historycznie jest prorokiem, prawda. Przeszedł wszystko, już wchodzi do legendy, prawda. Sama mu zacytowałam wiersz Norwida, że już wchodzi w kręgi tajemne, w tę legendę, że jego pamięć staje się obrzędem, itd. I on miał mi to bardzo za złe, że ja się opowiedziałam po stronie Mazowieckiego, który znał mnie, po prostu mnie znał, ale z Lechem ja byłam silniej związana. Znałam całą jego rodzinę. Danusia załatwiała mi czasem margarynę dodatkową czy coś, prawda. To jest zupełnie inaczej. Teraz inaczej to oceniam. Powinnam jednak stać po stronie Lecha. Miałam takie skrzywienie inteligenckie, które zdaniem Bogdana Borusewicza ważyło, prawda, na stosunku kolegów. Bogdan Borusewicz, który diagnozował, mówił, że niektórzy koledzy „Solidarności" mają takie antyinteligenckie kompleksy, że po prostu bali się ludzi może lepiej wykształconych. Chociaż myśmy absolutnie nie, myśmy uważali, że po prostu każdy ma jakąś swoją rolę. No, oczywiście ja też byłam dotknięta, powiedziałabym, takim sposobem myślenia, że jak pierwszy raz byłam na tych wyborach i Wałęsa startował chyba na przewodniczącego regionu i Andrzej Gwiazda, to ja byłam po stronie Andrzeja Gwiazdy. No, wykształcony i on wszystko tak potrafi. Ale jak zaczął Andrzej Gwiazda mówić, czyli tak mamrotać, a potem jak zaczął Lechu mówić do tych ludzi, ja patrzyłam, jak oni dosłownie rośli, to stwierdziłam, no, on jest urodzony trybun ludowy. On mówi ich językiem, on go akceptuje. I po prostu od tego momentu stwierdziłam, że ma taki ogromny talent Wałęsa. Jednocześnie zawsze stawałam w jego obronie, bo ja wiem, jaką jego rodzina płaciła cenę za to, że on był tak po prostu bez przerwy inwigilowany. A będąc jego obrońcą w tej sprawie właśnie, akt oskarżenia tu przekazuje do Senatu, wiem, jakie o nim były opinie, prawda. Że jest na pasku w roli propagandy, prawda, że na temat, powiedziałabym, poniżający. O takich rzeczach się nie pisze o ludziach, na których się liczy po prostu. Takie rzeczy się pisze o wrogach. Tworzy się taką postać wroga. Odstraszającą, prawda, wszystkich. I tak to robiono w tym procesie. Dlatego ja tu stanęłam po stronie Lecha i dlatego uważam, że ujawnianie części prawdy, tak jak piszą ci młodzi historycy, którzy nie rozumieją chyba tych czasów i stosunku, że tak powiem, ludzi do legalnej w końcu dla tamtego okresu władzy, jakim byli różnego typu milicjanci czy esbecy, prawda. No niektórzy adwokaci nawet z nimi prowadzili normalne rozmowy, bo uważali, że mają obowiązek, skoro oni przychodzą, prawda, do nich. A tym bardziej jacyś tam robotnicy. Tak samo Kościół. Teraz jak, prawda, się ujawnia o księdzu Heniu, no przecież ja bywałam u księdza Henia Jankowskiego i wiem, jaki to był oddany człowiek od początku, jak się narażał. A jeżeli nawet rozmawiał... Przecież ja bywałam tam ciągle. Nawet jak rozmawiał z nimi w czasach legalnej „Solidarności", to pewnie sądził, że musi z nimi rozmawiać i powiedzieć, jak on tę sytuację widzi. Przecież wtedy była współpraca. Myśmy tu w zarządzie regionu podejmowali uchwałę o poparciu dla Jaruzelskiego jako premiera. Na sto dni spokojne, prawda, bo się wydawało, że to się da. A ja nawet pisałam jakiś idiotyczny tekst o tak zwanym przeklętym murze. Wykorzystując jakiś w gazetce tekst Jaruzelskiego, że trzeba zburzyć przeklęty mur, uznając, że rzeczywiście jest to rodzaj tej drogi, że powoli „Solidarność" nastąpi, prawda. Przecież powstawały jakieś komisje rządowosolidarnościowe, że powoli, jak to się mówi, ten ustrój się zhumanizuje po prostu. Ja też w to wierzyłam. Nam do głowy nie przychodziło badanie ustroju. Jak ja potem słyszałam, że tu niektórzy wstępowali do „Solidarności", żeby obalić ustrój, to miałam podstawę, żeby twierdzić, że mówiłam po prostu nieprawdę. Myśmy w ogóle nie wierzyli. A w 1989 roku było takie nastawienie, pamięta Pani, że wchodzicie do parlamentu, żeby obalać ustrój? Jakie były wtedy nastroje? Pamięta Pani oczekiwania? No właśnie takie. Właśnie takie, tak? Tak. My, można powiedzieć, przez cały ten okres lat osiemdziesiątych, wiedzieliśmy, że trzeba czekać na jakieś zmiany na wschodzie. Mówił o tym Adam Michnik i mówiła Jadwiga 10 Staniszewska, prawda, było wiadomo, że bez jakiegoś ruchu na wschodzie nic się u nas nie dzieje, wojska u nas są, prawda. Poza tym wiadomo było, że nasi jeżdżą, prawda, bez przerwy tymi samolotami, spowiadać się, co tu się w Polsce dzieje i rady odbierać. Też nie mieli żadnego pewnie manewru, bo wiadomo, na co było stać. Ja też przeszłam te wszystkie etapy, bo też brałam udział w konferencji w Mistrzejowicach w 1988 roku była konferencja. Mimo że za mną jechała jakaś czujka ubecka i koledzy musieli mnie przesadzać z pociągu do pociągu. Nie wiedzieliśmy, czy jak ja potem pojadę sama do Słupska, czy na tej trasie nie zniknę im, prawda, nagle. Wszystko było możliwe. Przed okrągłym stołem grożono mi śmiercią. Będzie IPN to wyjaśniał. Z reguły po południu jak tu siedziałam, były telefony „Obejrzyj się za siebie. Tam będziesz ty solidarko płynąć w tej Słupi". Bo tu widać Słupię, prawda, przez okno. Nie wiem kto, być może jakiś kryminalista, ale to był, okres kiedy księży zabijali, wszystko, a ja tu trwałam i to wszystko było możliwe. Myśmy chcieli już zmieniać ustrój. Po to szliśmy do parlamentu. Te zmiany, które ten program wprowadzał, prawda. Ja oczywiście opracowałam własny program „Podmiotowość człowieka", bo to była ideologia wyniesiona trochę już ze studiowania różnych, powiedziałabym, dokumentów społecznej nauki Kościoła. Potem była idea reformowania, ale wiedzieliśmy, że musi być idea samorządności. I ta idea samorządności się sprzeciwiała głównie ustrojowi totalitarnemu. W tym akcie oskarżenia, w którym zarzucono korowcom, w tym właśnie Jackowi Kuroniowi, Romaszewskiemu, Wójcowi, Romaszewskiemu, którego ja broniłam, zarzucono im usiłowanie obalenia ustroju przemocą i całe to uzasadnienie i akta... Tylko że niestety w niewyjaśnionych okolicznościach notatki z akt, jakie ja jedyna z obrońców robiłam, zginęły. No, wiadomo, że zostały skradzione, bo trzymałam je w kancelarii. Tylko nie wiem kiedy one mi zniknęły. Natomiast akt oskarżenia trzymałam w domu i on jakby został. Mimo że część rzeczy mi zniknęła, bo moi synowie zakopali w lesie pod charakterystycznym drzewem, a na drugi rok już nie było żadnego charakterystycznego drzewa, także wszyscy jak coś zakopują, to wiedzą, jak to jest, że to trzeba, nie wiem jakie rzeczy, żeby potem trafić. A jeszcze w lesie, a nie we własnym ogrodzie, to groza. Ja pamiętam jak cały ogród mój był przekopany przy naszej kamienicy w Radomiu, kiedy próbowano znaleźć złoto zakopane przed wojną. Cały przekopany. Był w zupełnie innym miejscu znaleziony niż tam, gdzie wszyscy wskazywali. A było przy wszystkich zakopywane, żeby każdy wiedział, kto przeżyje, żeby tutaj w odpowiednim czasie to wyjąć. Także te materiały zginęły i w temacie oskarżenia już tam pisze. Więc ta idea samorządności była czymś bardzo ważnym, ale to już przechodzę chyba dalej do tego Senatu. Przełomową ustrojową rzeczą była inicjatywa Senatu, to był rodzaj powinności o samorządzie terytorialnym. Ja osobiście nie mogłam, jak to się mówi, całym sercem się temu poświęcić, bo już wcześniej całym sercem poświęciłam się idei przywrócenia Senatowi funkcji opieki nad Polakami zagranicą. Prawdę mówiąc, sama na to nie wpadłam, bo ja najpierw chciałam być w tych komisjach i byłam w tych inicjatyw ustawodawczych. Prowadzili w końcu też to wszystko moi koledzy, których znałam. Ale zwrócił się do mnie Edmund Osmańczyk, ponieważ ja byłam od porządku aktywna, ponieważ miałam śmiałość wypowiadania się. A część kolegów po prostu, zwłaszcza tych związkowców, bała się wypowiadać na forum Senatu, bo mieli jakby takie poczucie jakiegoś lęku, tremy, prawda. Ja od początku stawałam w obronie na przykład Leszka Moczulskiego. Oni byli poza parlamentem, tam manifestowali, więc ja w ich obronie jakąś tam ustawę przygotowałam... To znaczy byłam dosyć aktywna. No i pamiętam, jak zwrócił się do mnie Edmund Osmańczyk chyba razem z Rysiem Reiffem, z którym byłam zaprzyjaźniona już chyba wtedy, z racji Janka Króla to była już taka znajomość bliższa, żebym wstąpiła do komisji emigracji, Polaków zagranicą, bo będzie im potrzebny prawnik, bo będzie trzeba jakoś regulować zarówno sytuację tych Polaków, jak i coś zrobić z tą organizacją, którą była tak zwana Polonia, prawda, na Krakowskim Przedmieściu. No więc ja się poświęciłam tej pracy oczywiście z pełnym zaangażowaniem. Powołaliśmy tę nową organizację, do komitetu założycielskiego wprowadziliśmy mnóstwo ludzi, znaczące osoby z Kościoła, znaczące z życia społecznego i marszałek Stelmachowski, który miał stanąć zgodnie z tradycją drugiej Rzeczpospolitej, bo my tą trzecią byliśmy, na czele tej organizacji. Jako marszałek 11 Senatu zaproponował mi, żebym została sekretarzem generalnym, czyli urzędującym, bo on pełnił funkcję marszałka Senatu. No więc zostałam tym sekretarzem generalnym urzędującym, co było trudne, bo ja się do końca nie mogłam zrealizować tak, jakbym chciała jako prawnik, jako senator, bo ja bez przerwy tym samochodem kursowałam pomiędzy Krakowskim Przedmieściem a Senatem. Miałam bardzo ścisły związek z marszałkiem Stelmachowskim i bardzo byłam z nim zaprzyjaźniona. Całą masę mieliśmy bardzo ciekawych różnych przeżyć z marszałkiem. I on również poprosił Zosię Kuratowską, żeby została sekretarzem Senatu, a to z uwagi na to, że nie było jeszcze tych wszystkich pomocy dla marszałków. Był pan marszałek Ślisz, a poza tym chodziło o to, żeby był prawnik, żeby na bieżąco umiał prawnie rozwiązać różne problemy, na przykład regulaminowe czy inne, prawda. Zresztą z tego powodu byłam sekretarzem Zgromadzenia Narodowego na początku i wyboru Jaruzelskiego, co dla mnie było ogromną traumą - wybór Jaruzelskiego. Bo ja do końca nie mogłam się z tym zgodzić. Dlatego że, no, Jaruzelski wypowiedział wojnę własnemu narodowi i nikt mnie nigdy nie przekona... Ja nie byłam żadną ekstremą. Patrzę na to merytorycznie i uważam, że Polak nie powinien takich rzeczy robić drugiemu Polakowi, prawda. Pamiętam, jaki był rodzaj wpływu na nas. Teraz jak widzę różne dyskusje polityków i historyków IPN-u, to się trochę dziwię, bo wyraźnie widać, że oni nie czują tamtych czasów. W tamtych czasach istniała ogromna obawa, że to się odwróci wszystko i uważano że wybór Jaruzelskiego jak gdyby zatrzyma ich. Trzeba przyznać, że generał Jaruzelski przyzwoicie wypełniał tę funkcję, bo w ogóle nie wypełniał. On był po prostu, bo był. Nic więcej. Ale dla nas, dla ludzi „Solidarności", a ja się do takich zaliczałam, ja uważałam, „trudno", ja siedziałam w więzieniu, mogłam tam ewentualnie wrócić. Nie boję się tak jak ci, co nie siedzieli, prawda, i nigdy nie wiedzą. Najbardziej się bali ci z SLD, którzy weszli, prawda, to znaczy z PZPR-u. Pamiętam, jak jedna dziewczyna, taka ładna, dosłownie rozrywała szaty, klękała i krzyczała: „głosujcie na niego, bo inaczej nas wszystkich rozjadą czołgami". Pamiętam, jak Kwaśniewski wychodził z toalety i zapinał rozporek na korytarzu, taki był rozemocjonowany. I pytam, czy to ktoś od nas, bo nie znam wszystkich. A mówią „nie, nie, to minister sportu". Cha, cha, cha. Tak go pierwszy raz zobaczyłam. Więc istniała obawa straszna, że to może wrócić i tutaj ze środowisk kościelnych były takie rady, no, które dla niektórych były rozkazem, prawda, jak Marek Jurek, który się wycofał. Ja jednak stwierdziłam „trudno, będę głosowała przeciw". Bo jeżeli nadają tylko tak, że tylko albo on, albo Kiszczak, prawda. Cha, cha, cha! No, to są dla nas osoby, które reprezentowały ustrój totalitarny, prawda. Wałęsa nie mógł być podany. Myśmy prowadziły rozmowy przez wiele godzin. No, nie było jeszcze, powiedziałabym, sojuszu z tymi partiami, z PSL-em czy ZSL, oni się jeszcze wtedy tak nazywali, i ze Stronnictwem Demokratycznym, dopiero potem powstał. Przecież Wałęsa by przegrał w tych wyborach, gdyby został wtedy. No, przegrałby, bo by nie było większości. Nie wolno było tego Wałęsie robić i Wałęsa to doskonale rozumiał. A myśmy byli rozbici dosłownie, nie wiedzieliśmy, kogo by tu można wybrać na taką osobę. No, bo były osoby znane, ale zupełnie niepolityczne, prawda. Różni historycy, profesorowie, już nie powiem, jakie nazwiska padały. Ja wpadłam na to, żeby może Fiszbacha wybrać na prezydenta. To były jakieś takie moje osobiste, ewentualnie profesora Geremka. Wałęsa jak mnie spotykał, to mówił tak: „Geremek, Geremek, tak". Cha, cha, cha! Mnie się wydawało, że ma talenty polityczne i coś. Żeby tylko nie Jaruzelskiego, prawda. Każdy tylko nie on. A potem byłam jeszcze tym sekretarzem Zgromadzenia Narodowego, no to ciężki był obowiązek. Ja się panicznie bałam, że czegoś nie zdołam, że tak powiem, rozwiązać. A miałam radą służyć marszałkowi Kozakiewiczowi. Na szczęście nie było tam takich problemów. Chociaż tam parę razy musieliśmy się konsultować. Między innymi cała sala usłyszała konspiracyjne: „Jak pani głosowała? Bo ja za". A cała sala to słyszała, bo zaraz potem gratulacje mi od razu składali. A ja mówię: „A ja przeciw". „Oooo" - z jego strony tak ciężko, że może nie będzie wybrany tym jednym głosem. Także myślę, że generał Jaruzelski jest taką postacią tragiczną. Dlatego ja bardzo chciałam, 12 żeby oni stanęli przed Trybunałem Stanu, żeby te wszystkie rzeczy wyjaśnić. Dlatego, że w różny sposób przedstawiają. A już jak usłyszałam, że w tej chwili wszczęto ten proces i co on tam opowiadał na tym procesie, to tym bardziej uważam, że ten proces powinien się odbyć, prawda, żeby była pełna jasność, kto się czego, że tak powiem, bał. I ten krok wprowadzenia stanu wojennego to jednak była trauma narodowa, to było coś nieprawdopodobnego, prawda. Przychodzą po mnie, pukają do drzwi. Ja myślę, że bandyci. A oni mówią, że milicja. Ja mówię „w nocy?". Bo to w nocy, prawda, trzynastego. A jeden mi mówi: „My wyjdziemy przed blok i niech pani wyjrzy przez balkon". Ja patrzę, rzeczywiście, znam policjantów. Oni mnie szanowali, bo ja byłam adwokatem, w końcu już znanym adwokatem, no, dobrym adwokatem. Zawsze miałam same piątki, więc raczej nie robiłam sobie, że tak powiem, tak jak potem oni mówili, że ja jak gdyby nie mam klientów. Przeciwnie, do mnie ludzie w kolejki się ustawiali, bo ja w życiu nie wzięłam za poradę pieniędzy, od początku. Czterdzieści parę lat od nikogo złotówki nie wzięłam za poradę, prawda, bo uważałam, że każdy ma prawo i miałam taką manię lub misję. Ja mówię o tym misja, a inni uważają, że to jest chorobliwa mania, no, mniejsza z tym. W każdym razie idzie Jurek Pietrzak i jej komplement mówi: „Pani senator, pani ma takie piękne oczy". Ona zmierzyła go, prawda. A ja solidarnościowa i wszystkim po imieniu mówię i mówię: „Jurek, widzisz ona jak cię traktuje. Ja nie mam takich pięknych oczu, ale mi nikt nie chce komplementu powiedzieć". A on mówi: „Ty masz też ładne oczy", prawda. Ja mówię: „Dziękuję, Jurku". Jak tylko była przerwa, to ona do mnie: „Jak ty się zachowujesz?! Narażasz na szwank godność senatora!". Cha, cha, cha! Ja potem to w jakiejś gazecie powiedziałam, a ona mówi „Dlaczego?". A ja mówię: „Bo to było bardzo śmieszne", prawda. Mówiła Pani o swoim doświadczeniu prawniczym, które w całej tej historii odgrywa ogromną rolę, była Pani jednym z senatorów o doświadczeniu legislacyjnym. Jak to wyglądało w codziennej współpracy? Czy Pani czuła w związku z tym szczególną odpowiedzialność? Wszyscy mieliśmy wówczas to, czego dzisiaj, powiedziałabym, w realistycznej rzeczywistości, wstyd się przyznać, mieliśmy poczucie misji. Myśleliśmy o tym wszystkim z pewnym patosem, jaki towarzyszy zawsze jakimś rzeczom ważnym. Dla nas bardzo ważne było na przykład to, żeby orzeł miał koronę, bo to było przywrócenie godności. A pod symbolami zawsze naród się gromadzi, prawda, i odnosi się do tych symboli. Dlatego myśmy swoją pracę w Senacie traktowali też w sposób niezwykle poważny. Pamiętam na przykład nasze dyskusje prawnicze, czy na przykład z Leszkiem Piotrowskim, czy z Walerianem, prawda. Myśmy godzinami dyskutowali. To ja mówiłam o drugiej czy trzeciej w nocy: „Słuchajcie, ja już po prostu nie kontroluję tego. Ja już nie mam poczucia odpowiedzialności za to, co myślę, bo już przestaję myśleć. Marzę o spaniu". I zrywałam zebrania komisji pierwsza i mówiłam: „Ja idę po prostu spać". Oni mówią: „Ale my musimy to...". Ja mówię: „Zastanówcie się, na czym polega nasze poczucie odpowiedzialności: żeby to napisać, czy żeby to dobrze napisać?". Więc tego typu były spory. W jakiej to było komisji? Nie pamiętam, chyba w komisji inicjatyw ustawodawczych. Po prostu to była ciężka praca w tym Senacie. Jeszcze nie było ani tylu ekspertów, którzy wodzili na pokuszenie, prawda. Myśmy to wszystko jakby sami. Dysponowaliśmy jakimiś opiniami, ale naprawdę chcieliśmy wszystko dobrze zrobić. Dużo rzeczy wyszło źle. Na przykład to nie była nasza inicjatywa, ale na ten temat wielokrotnie rozmawiałam z różnymi osobami w późniejszych latach, bo jednak w polityce do dziś pozostałam, likwidacja PGR-ów. Ja miałam ogromne wątpliwości. Rozmawiałam na ten temat z Jackiem Kuroniem, prawda, bo jednak to dla mnie był człowiek, który reprezentował niezwykłą wrażliwość społeczną. On był człowiekiem naprawdę niezwykłym, Jacek Kuroń. Potem wielokrotnie żeśmy rozrywali szaty i kajali, prawda, posypywali głowę popiołem: „Po co myśmy to zrobili?". Zamysł był dobry: zlikwidować coś, co jest zupełnie nierentowne, co jest sztuczne, wprowadzić jakieś czyste reguły gospodarowania. Ale trzeba to było zrobić za nich, za tych pegeerowców. Ja pamiętam, jak ja natchniona mówiłam do tych ludzi: „Wy tu musicie tworzyć 13 spółki, wy tu zrobicie sobie upojnie jakieś regionalne potrawy, jakąś agroturystykę". A on mówi: „Pani senator, jak my pani słuchamy, to my chcemy, żeby tak było. Tylko że my ludzie niewykształceni. Niech pani przyjdzie i niech nam pani to wszystko załatwi", prawda. A myśmy tego nie załatwili. Myśmy po prostu zlikwidowali PGR-y, uwłaszczyli ich na tych nędznych mieszkaniach, prawda. I to, co oni dostali, to ewentualnie zdążyli sobie kupić telewizory, jakieś tam rzeczy. To, czego im brakowało do takiego średniego standardu, jaki sobie wówczas wyobrażali. I pozostali nadal, a ich dzieci dziedziczyły tę biedę, ten brak, że tak powiem, aspiracji jakichkolwiek i perspektyw. Przecież ten słynny reportaż o wsi Zagórki. „Arizona"? „Arizona", tak. U nas jeszcze wino Arizona można kupić. To była wieś spod Słupska, te Zagórki. Ja tam nawet kiedyś pojechałam, żeby sprawdzić i zobaczyć, jak one wyglądają, bo wielokrotnie, prawda, ten wątek wracał do nas. Poza tym ja się spotykałam z problemami bezrobotnych i to z takimi, powiedziałabym, problemami nie do załatwienia dla nas doraźnie, prawda. Mnie się wydawało, że jak ja jakąś zmianę w ustawie dotyczącą losu bezrobotnych wprowadziłam, to oni będą mnie na rękach nosić. A oni mówili, że mam oddawać im miliardy, które zarobiłam ze spółką Art-B, bo oni słyszeli, prawda, że... To znaczy jakieś takie populistyczne były hasła wynikające z tego, że myśmy gdzieś po prostu zostawili, powiedziałabym, możliwość załatwienia interesu tych ludzi. To jest ogromny błąd Senatu pierwszej kadencji. Drugim błędem był brak ustawy dekomunizacyjnej. Już nie mówię lustracyjnej, bo na to nie było dobrego rozwiązania. Pamiętam, że ze Zbyszkiem Romaszewskim przesłuchiwaliśmy takiego funkcjonariusza Sulke, skruszonego, w Komisji Praw Człowieka i Praworządności, miał rozkaz zabicia księdza Chojnackiego, którego znałam bardzo dobrze osobiście. I jak on nam powiedział, że co piąty ksiądz był kandydatem na współpracownika, a co dziesiąty współpracownikiem, to stwierdziliśmy, że jeżeli my zaczniemy lustrację w Polsce od uderzania w Kościół, jedyny autorytet, jaki temu narodowi został i wokół którego się wszyscy gromadzili w tym złym okresie, to będzie błąd, że trzeba to zrobić w jakiś sposób cywilizowany. Ale dekomunizacja była bardzo ważna i trzeba było tę dekomunizację zrobić nawet bez tego, ale to po czasie widać. Ja też początkowo nie doceniałam tego, bo mi się wydawało, że jako zwycięzcom naszą cnotą jest pewna wspaniałomyślność, czyli okazanie zaufania. Czyli ja rozumiałam tę grubą kreskę może nie tak jak rozumiał Mazowiecki, tylko tak jak ją podawano, prawda, że zaczynamy od początku, że ci, którzy tworzyli to zło, powiedzmy, oni zrozumieli, że to zło. Są w ogóle skruszeni, nie chcą żadnej władzy, więc my nie będziemy ich wieszać na latarniach, prawda. Bo moi koledzy z „Solidarności" tak mówili: „No tak, ty teraz jesteś z nami, ale ty jesteś takim obrońcą opraw człowieka, że jak będziemy ich wieszać na latarniach, to ty pierwsza będziesz ich bronić". Stąd dla mnie to odniesienie do tych latarni, prawda. Potem jednak stwierdzam, że było to złe, prawda. Bo w sytuacji rozwiązania po drugiej kadencji, parlament drugiej kadencji - nam się wydawało, że taki doświadczony naród już wybierze tych ludzi. I wybrane został SLD, prawda. To dla mnie było zupełnie nie do pojęcia. Nie wiedziałam, jakimi kategoriami, ale wiedziałam też jednocześnie, jakie to były szkody w mentalności ludzkiej przez te wszystkie lata, prawda. Jeżeli do tej pory są ludzie, do dziś, którzy nie wierzą w to, prawda, że to nie Niemcy pozabijali ludzi w Katyniu, albo nie chcą po prostu wierzyć. Bo czasami nie chcą. Jeżeli ja będąc tu przewodniczącą rady miejskiej, miałam problem z tym, żeby zlikwidować ulicę 9 marca, a w zasadzie 8 marca, która się nazywała Dniem wyzwolenia Słupska, czyli dniem brutalnej pacyfikacji, mordów i pożarów w Słupsku. Spacyfikowanie Słupska przez Armię Czerwoną, prawda. I wcale Polska nie szła wtedy, tylko komendantury radzieckie, to ja się spotkałam z takim atakiem ze strony tych środowisk postkomunistycznych, prawda, jakbym w ogóle oszalała, prawda. Dowiedziałam się, że sprostytuowane kobiety niemieckie rzucały się na tych Azjatów. Mimo że po prostu mordowano w kościołach, naczynia liturgiczne gnieciono. Ja mówię, już wiem o co. Ja już nie umiem się ustrzec emocji, prawda, bo są pewne nierozliczone rachunki krzywd i 14 one bolą po prostu. W historii również bolą. A to wszystko to po prostu odrodziło się z butą, z roszczeniem do władzy. Nie można SLD postrzegać przez posłów w Warszawie. Ja osobiście Rysia Kalisza bardzo cenię. Ja z nim gotowa jestem współpracować zawsze. Koncyliacyjny, ale my tu mamy na miejscu zupełnie innych ludzi, prawda. I to nie tych głównych polityków, tylko, powiedziałabym, tych, którzy stoją tak pół kroku niżej. Nie pokazują się, bo mają za sobą dużo, ale za nimi jest siła. A z tamtych czasów zostało, że rację ma siła, nie racja siły. Ja w sposób natchniony: „Nie, że będzie siła racji, a nie racja siły". To dziś jest niestety racja siły. Dlatego ja uważam, że to jest błąd, prawda. PGR-y, brak dekomunizacji, prawda. W tej chwili lustracja jaka jest, taka jest. Myślę że te materiały są otwierane, no, trochę za późno, prawda. Pewne rzeczy się wyjaśniają w tej chwili. Już z historii takiej z uniwersytetu otrzymały granty z IPN-u i od czasu do czasu ujawnia nam pewne rzeczy. No, to wszystko nam, że tak powiem, pasuje do naszych pewnych przewidywań tej sytuacji, ale nadal nie wiadomo dokładnie i nie ma opracowań tych podstawowych historycznych ze strony IPN-u, jak działał tamten system. Bo to był pewien system, w ramach ustroju, który się zwał socjalistyczno-komunistyczny, prawda. System, czyli jak działało to państwo, jakie były wzajemne relacje. Ja po drugiej kadencji byłam sędzią Trybunału Stanu, przewodniczącą w sprawie afery alkoholowej, w której, no, po prostu była popakowana cała masa dokumentów nawet niezgodnie z ich datą wpływów ewidencjonowanych. Ja się zwróciłam o dokumenty, próbowałam własne śledztwo przeprowadzić, żeby to sprawiedliwie osądzić. Nic już nie było, wszystko wyczyszczone. A przede wszystkim zrozumiałam wówczas dopiero, dlaczego palono papiery tych partii. Bo mieli wszystko. W czwartej kadencji byłam członkiem Krajowej Rady Sądownictwa i wiem, co jest w aktach sędziów, prawda. Sędzia szedł na urlop, partia się dowiadywała, gdzie on ten urlop ma spędzać, prawda. Sędziemu napisano, że prawdopodobnie jest żydem. Sprawdzano za jakiś czas przez prostytutkę podstawioną, a potem nie jest obrzezany, więc chyba żydem nie jest, prawda. No więc takie mieliśmy po prostu tam kwiatki wskazujące na stałą inwigilację i to do końca, prawie że do końca. A jeśli chodzi właśnie o to, powiem, taka mi się w tej chwili mi się skojarzyła zabawna rzecz, która dotyczy Gabrieli Cwojdzińskiej. Ona pewnie państwu o tym nie powie, bo myśmy tu razem działali w tym komitecie oraz razem mieszkałyśmy w pokoju. Gabriela Cwojdzińska, człowiek kultury, ona była pianistką i w ogóle związana bardzo z Kościołem. Ona i Andrzej, kompozytor, jej mąż, postanowiła (resorty siłowe były jeszcze w rękach komunistów), że wojsko musi się uczyć pieśni patriotycznych, w związku z tym Roty. No, miała taką ideę fix, postanowiła, że tak powiem. Do Siwickiego dzwoniła po kilka razy dziennie. Oczywiście, ze stacjonarnego telefonu, więc głównie z hotelu, bo nikt nie miał żadnych komórek, więc wydzwaniała i rano, i wieczorem. Nigdy pan minister nie był jako on, musiała się przedstawić kto. Jakiegoś tam senatora „Solidarności", pana ministra Siwickiego nie było, więc ona postanowiła i o 4 rano zadzwoniła do domu. No i że ona oczywiście nie chciała dać go do telefonu, a ona powiedziała, że będzie dzwoniła codziennie. Nie wiem, czy się przyzna do tego, bo ja potem mówię: „Gabriela, no wezmą nas za wariatki rzeczywiście". Bo ona musi przekazać panu, już teraz nie wiem, czy już jemu przekazała, żeby on koniecznie tych żołnierzy uczył Roty. Ale wiem, że zaczął uczyć Roty, bo stwierdził, że jeżeli ona będzie ciągle do niego wydzwaniała w sprawie tej Roty. Zresztą ona jest niesamowita. Ona mi po nocach prawie że sprowadzała do dyskusji jakiś ludzi. Pamiętam, że Drabicz przychodził, więc ja się odwracałam tyłem i spałam, prawda. Do misia się przytulałam swojego i spałam. A oni mi siedzieli na łóżku, prawda, i z nią jakieś dyskusje prowadzili. Także myślę, że wszyscy ci senatorowie, którzy wtedy weszli, to byli zupełnie innymi politykami niż ci obecni, prawda. Nikt nie myślał o tym, żeby się w mediach pokazać. Nikt nigdy nie powiedział nic takiego złego w tym Senacie. Marszałek by zresztą od razu wyciszał, jakby tylko ktoś tam próbował coś ostrzej. Ja pamiętam, ja coś tam powiedziałam, że trzeba wszystkich tych dyrektorów zwolnić z przedsiębiorstw, a tam jeden z kolegów Wilk był dyrektorem i mówi: „No chyba nie wszystkich, bo nie wszyscy są zbójami". A Stelmachowski mówi: „Zbóje nie zbójcie. 15 Dajcie spokój konfliktom", prawda. No więc ja już odeszłam, żeby nie drażnić kolegi, prawda, że wszyscy są tymi zbójami. No i Ala Grześkowiak, Ala Grześkowiak, no, do dziś się przyjaźnimy, utrzymujemy kontakty z Alą. Znałam ją już jako wielką abolicjonistkę i ideologa przeciwnego karze śmierci i ja też byłam bardzo przeciwna. Poza tym spotkałam się z nią już w ramach duszpasterstwa prawników na Jasnej Górze, także znałyśmy się po imieniu już przedtem. Potem siedziałyśmy blisko siebie. Te wszystkie kobiety, siadłyśmy tam już od razu, żebyśmy mogły w tej sali kolumnowej też z sobą trochę pogadać. A jeśli chodzi o takie różne ciekawostki, to na przykład to, że taki nobliwy profesor jak profesor Góralczyk, już chyba nie żyje, mówi mi, że ma bardzo ważną do mnie sprawę, prawda. Więc ja już myślę sobie: „Boże, może ja tam czegoś, jakiś problem był w tym Senacie, nie pomyślałam". A on mówi, czy mogłabym ciut krótszą spódniczkę nosić. Cha, cha, cha! Bardzo mnie to ucieszyło. Nie wiedziałem, że nobliwy pan zwraca uwagę na takie rzeczy, prawda. Ale to takie miłe, bo po prostu wskazywało na to, że niektóre osoby są takie posągowe, a byli normalnymi ludźmi, bardzo zresztą miłymi, ciepłymi. No, mieliśmy twórców znanych. Jedynym w ogóle aktorem, który mi się w życiu podobał, to był Gustaw Holoubek. Bardzo mi się podobał i zawsze chciałam go poznać osobiście. Pamiętam, że znajomy rodziny wystarał mi się o jego jakiś fotos z napisem, gdzie napisał „pannie Ani z prośbą o pamięć", jakoś tak, Gustaw Holoubek. Jak ja pamiętam, przyniosłam, pokazałam, że jestem jego koleżanką. To dla mnie było to niezwykłe, że Andrzej Szczypiorski, którego znałam, mówił, że do Warszawy na kolanach mogę iść, żeby go spotkać. Też był moim kolegą, chociaż się później okazały różne rzeczy z jego przeszłości, prawda. Także to otoczenie tych ludzi to było to dla mnie ogromnym zobowiązaniem. Myśmy wszystko dawali z siebie. A ja jeżdżąc po tym świecie, to naprawdę prawie że homilie wygłaszałam do tych Polaków tam na krańcach świata, bo byłam i w Brazylii i u tych Polaków. Marszałek miał jechać, mnie wysłał, więc ja codziennie po parę tych przemówień. Ja wszystko i o księdzu Jerzym, i eksplozję patriotyczną, którą znam. Nie było aktorów, to myśmy to robili, prawda. Czy na wschodzie, przecież wschód to były przeżycia wspaniałe. Zakładanie tych organizacji polskich, prawda. W Wilnie, wszędzie. Ja nie dałam tutaj tych wszystkich pamiątek, takie może najbardziej związane, że tak powiem z Senatem, jak obserwacja wyborów. A tutaj z tymi środowiskami polskimi, to myślę, że tam ze strony marszałka też jest bardzo dużo tych pamiątek dotyczących samego działania Wspólnoty Polskiej. W tym pierwszym okresie w Pałacyku właśnie w tej gmachu Resursy na Krakowskim Przedmieściu urzędowałam. Przyjmowałam no niemal codziennie gości ze świata i ciągle jeździłam na wschód pomóc zakładać organizacje, pomagać w statusach. Na przykład jest znaczek tam z pierwszego zjazdu Polaków na Ukrainie, prawda. Z profesorem Skubiszewskim byłam w tak zwanym czwartym koszyku Helsińskim, jeśli chodzi o sprawy Polaków, byłam w tej słynnej podróży wschodniej. Też mieliśmy tam niesamowite przeżycia i ciekawostki, bo padał śnieg, jak wychodziliśmy, jeszcze byłam wtedy bardzo szczupła, miałam związany prochowiec, włosy dłuższe i on sądził, ten w marynarce, że ja jestem chyba sekretarką Skubiszewskiego. W momencie jak hymny były podane, to on mnie znacząco uścisnął za rękę. Ja w popłochu, „Jezus Maria, jak się powinien polski senator zachować w takiej sytuacji?". Więc szybko wyszarpnęłam rękę i złapałam jego wielką łapę i tak z całej siły jak tylko mogłam, ścisnęłam, więc on dosłownie osłupiał, prawda. Potem mnie przepraszał, jak już zostałam przedstawiona przez profesora i przesyłał mi takie prezenty piękne ze złotogłowiem szyte takie z chusty, które schowałam i które oprócz tego złota mole mi jadły, zanim zdążyłam ich użyć do czegokolwiek. Potem drugą miałam przygodę, jak profesor na takiej rozpisce miał gdzieś widocznie pokój blisko pana Rapackiego, szefa jego gabinetu. I po nocy profesor do mnie zapukał. Więc ja, na takich wyjazdach wiedząc, że jesteśmy obserwowani, inwigilowani, ja w takim peniuarze, prawda, założyłam, spojrzałam w lustro, otwieram: pan profesor. A on mi prosi pana Rapackiego, prawda. Ja mu w tym peniuarze otwieram, a ja mu mówię, że nie ma, a on mówi, że przecież jestem u pana Rapackiego, co było tak zabawne, że on mnie potem oficjalnie przepraszał i już wszyscy wiedzieli 16 0 tym, prawda, co się stało. A wszyscy wyli ze śmiechu, a on nie wiedział, z czego oni się tak śmieją, jak on mnie publicznie przepraszał za despekt, jaki mnie w nocy spotkał. Jaki despekt może damę w nocy spotkać ze strony mężczyzny. Zresztą u profesor miałam piątkę z prawa rzymskiego, znałam go jeszcze z Uniwersytetu Adama Mickiewicza, no, jest uroczym człowiekiem i potem mi dużo sympatii po tej podróży okazywał, przesyłał cudowne wyrazy pamięci profesor Skubiszewski. Także ta pierwsza kadencja Senatu to dla mnie po prostu mogłaby się rozłożyć na lata. Miałam tyle przeżyć wspaniałych, tylu ludzi, że po prostu za szybko ten czas biegł, bo więcej nie było czasu na załatwienie tych spraw. No, tę ustawę zdążyliśmy też o uznaniu za nieważne, do tej pory ona jest przedłużana jeszcze. Ja też dużo procesów prowadzę i jeszcze czekają Chełminiacy z tych branek koledzy, którzy powinni uzyskać jakieś rekompensaty, bo to było normalne więzienie. U nas działa takie stowarzyszenie przy zarządzie regionu właśnie Chełminiaków, bo w Chełmnie byli internowani ci działacze „Solidarności". Także Słupsk, powiedziałabym, na tej mapie walki o tę wolność jakoś się zapisał. Ja sama jakiś tam przyczynek do tego prawa przy okrągłym stole, to służyło temu komitetowi, to było na początku lutego to spotkanie, gdzie myśmy to opracowywali z tymi wszystkimi wiodącymi prawnikami. Potem pamiętam, jak Falandysza wymieniłam, bo żona mu rodziła dziecko chyba albo się źle czuła, przy prowadzeniu obrad dotyczących prawa karnego w Mistrzejowicach, w Nowej Hucie, prawda, na tej konferencji prawnej. Potem uczestniczyłam we wszystkich, prawda, bo uczestniczyłam też z Romaszewskim, ale to już była druga kadencja Senatu, w Leningradzie i Wilnie, prawda, więc byliśmy w Leningradzie, jeszcze wtedy nie był Petersburg, bo w Wilnie nie mogła się odbyć wtedy. Poza tym w Wilnie byłam bezpośrednio po tym, jak ten OMON tam zaatakował. Tylko akurat nie mam tu tych pamiątek. Z Wilnem jest związany kawał, że tak powiem, tych obowiązków w Senacie na przestrzeni tych kilku kadencji, bo mam trzy kadencje i ciągle miałam kontakt, a w tej ostatniej czwartej kadencji, w której byłam, byłam obserwatorem razem z kolegami, procesu tych autonomistów w Wilnie. Więc też tam mieliśmy bardzo ścisłe związki z Polakami i dzięki chyba naszej obecności, naszym konferencjom prasowym, na ogół ja tam przedstawiałam te swoje opinie dotyczące tego procesu. Ogólnie wynikało to nie z pobudek politycznych czy innych, tylko typowo nacjonalistycznych, prawda. Także myślę też, że wniosłam taką małą cegiełkę w budowanie tej Polski i tej Polski dla tych Polaków. W czwartej kadencji prowadziłam tę ustawę o obywatelstwie, prawda, Janka Sagatowska o repatriacji. Też jakoś nie zdążyliśmy tego wszystkiego pouchwalać potem, ale stopniowo, stopniowo. Jak myślę sytuacja jest coraz lepsza z tym, że ten pierwszy Senat to był dla mnie najlepszy i za każdym razem było... Już nie chodzi tylko o kompetencje, kompetencje mogą być różne, ale zależy jacy ludzie są, jak jest traktowany w sensie ustrojowym Senat. Uważam, że powinien być ten Senat. Może powinien mieć jakieś inne kadencje, może bardziej na wzór francuski, żeby miał inne kadencje, żeby po prostu nie była jedna kampania wyborcza do Sejmu i Senatu. Pomimo wszystko to Senat powinien być tą izbą refleksji, którą za naszych czasów był, a już potem nie był. No, może był, ale też po prostu było dużo tak zwanych zadym medialnych i innych, prawda. Niektórzy uważają, że istnienie polityka to jest w mediach, a to nie jest organiczna praca. Dla mnie jest odwrotnie. Ja uważam, że moja tożsamość polityka jest wtórna. Jestem człowiekiem, zawsze to ubekom mówiłam. Oni mówią, że nie będę adwokatem, mówię „w porządku". Miałam iść do Akademii Sztuk Pięknych. Zmarł mój ojciec adwokat, to poszłam, prawda, to może będę miała życiową szansę zaistnienia, prawda, jakiś artysta, potem prawnikiem, dopiero potem jest się politykiem i źle jest, jak politycy nie mają zakorzenienia. Oni wtedy trzymają się tych swoich stołków i trzeba ich odspawać. Prawie że. Może to jest niegrzeczne 1 trywialne z mojej strony, ale ten język już bardzo polityczny od czasu pierwszego Senatu się zmienił. Wróćmy jeszcze do historii bardzo niepoważnych i krotochwili. Obradowaliście Państwo na początku w Sejmie, w sali kolumnowej W sali kolumnowej, bo nie mieliśmy jeszcze tej sali 17 A co z tym szczurem w sali kolumnowej? Na imieniny w pierwszej kadencji Senatu moi synowie bez porozumienia z sobą podarowali mi jeden mysz, a drugi szczura, żeby mi nie było smutno, bo wiedzieli, że ja bardzo kocham zwierzęta. W domu zawsze było ich dużo, więc w Warszawie nie będzie mi się nudziło. Miałam kłopoty, bo dopóki szczur był mały i mysz była, to jakoś chociaż mogły być w jednej klatce, a później ten szczur rósł szybciej od myszy i mysz miała tam swój kartonik, to ją dosłownie nosił po tej klatce, a mysz się panicznie bała w tym kartoniku. Więc ja ich separowałam i zawsze jedno zwierzątko brałam z sobą na obrady. Z reguły trzymałam w kieszeni,czy puszczałam do doniczki czy coś i pilnując tam, gdzie była doniczka, więc we wspólnocie była. Duże były donice, więc raczej, że tak powiem, nie opuszczała takiej donicy ta mysz, zanim się nie pojawił szczurek, zanim się nie zapoznał z tym otoczeniem. No i pewnego razu ten szczurek mi się wymknął, zaczął po stole latać, prawda. No i niektórzy koledzy bali się go łapać, więc ja go tak łapałam ręką. Więc takie zainteresowanie, co to za ruch, ze strony mediów. Ale na szczęście złapałam tego szczurka i potem wszyscy mówili, że całe szczęście, bo ja sobie pomyślałam, że jak pokażą tego szczurka, to trafię do księgi Guinnessa, bo tak ludzie mnie mało znają, mniej znają przecież w Polsce i będę pani senator od szczura. Notabene można powiedzieć, że historia lubi się powtarzać, bo kiedy byliśmy w Trybunale Stanu, to biała myszka wychodziła nam w sądzie, mieliśmy wówczas swoje gabinety i pracowaliśmy w Sądzie Najwyższym i w pokoju narad myszka wychodziła, prawda, nam biała. To było przy okazji afery alkoholowej? Tak, przy okazji afery alkoholowej. Nasza prasa nawet zdjęcie pokazała, bo myśmy zrobili zdjęcie tej myszki. Ja oczywiście dużo jedzenia tam wszędzie powysypywałam tej myszce. I najlepiej raz trwa rozprawa przed Trybunałem Stanu, cha, cha, cha, a myszka sobie idzie po ławie, po obrączce ławy i wielkie poruszenie, bo ona sobie idzie spokojnie, biała myszka idzie i wraca. Część ludzi oczywiście zauważyła tę mysz. Bardzo żeśmy żałowali, bo potem mieliśmy przerwę chyba miesięczną i nam obwieszczono, że ta mysz już nam nie będzie przeszkadzać, bo wszystkie dziury zostały dokładnie zalane. Myśmy byli niepocieszeni, że zostały załatane. No, myśmy byli przywiązani do tej myszki, bo tam była Maria Szyszkowska, która jest wielką miłośniczką zwierząt, prawda. Ja się z nią bardzo zaprzyjaźniłam, nawet Wigilię żeśmy sobie u niej urządzali taką przedwczesną. Miała i psa, i kota, i w ogóle między zwierzętami, Nałęczowem a Warszawą wiecznie z nimi wędrowała, żeby one nie zostały same. A w ogóle do jej domu w Nałęczowie to kot miał wejście wybite, żeby wchodził, a z pokoju do pokoju też wejścia dla zwierząt, żeby zwierzęta nie musiały pod drzwiami czekać. Także dla wszystkich ta mysz była bardzo, bardzo miłym stworzonkiem i opiekowaliśmy się nią w przerwach, że tak powiem, obrad Trybunału Stanu. A miś, który zasiadał w prezydium Senatu? Miś zasiadał w prezydium Senatu. To był miś, który w związku z wygranymi wyborami otrzymałam w prezencie i stanowił dla mnie rodzaj takiej, powiedziałabym, symbolicznej pamiątki, która ma mi przynosić szczęście. W związku z tym zawsze siadał. Im był starszy, ja mam go do dziś, ale teraz noszę innego misia, bo tamten już nabierał takiej mądrej mordki od prania, od wszystkiego, mniej misiowaty, ale bardziej skupiony w sobie, prawda, ten miś. Raz go nie postawiłam, a marszałek Stelmachowski: „Gdzie jest miś?" - do mnie. Ja mówię: „Gdzieś mam, chyba w torbie". „No, pani Aniu, przecież bez misia nie zaczniemy", prawda. No ale to wskazuje, jaki pan marszałek jest. Teraz też mam w torbie misia. Bo jak on się nasłucha, to ma mądrą mordkę, prawda? No i moje wnuki nie mają prawa w ogóle o nim wiedzieć, bo by wyłudziły, chociaż mają po sto misiów innych, prawda. Także takich zabawnych historii było mnóstwo. Ja właśnie może powiem o tej historii, której kiedyś ujawnienie miała mi za złe bardzo Ala Grześkowiak. Siedziałam koło Ali Grześkowiak, a naprzeciwko nas siedział Jurek Pietrzak między innymi. No i Jurek Pietrzak, któremu ona bardzo się podobała od początku, no, zawsze była ładną kobietą, no i ma jak wiadomo, piękne oczy, więc chcąc nawiązać z nią kontakt, mówi: „Pani 18 senator, pani ma piękne oczy". Ala zmroziła go swoim znanym spojrzeniem i mówi do niego: „Panie senatorze!". Więc ja stwierdziłam, że bardzo go krzywdzi i mówię: „Jurek, słuchaj, no, ja nie mam takich pięknych oczu jak Ala, ale mi nikt nie mówi komplementów, a ja ci przynajmniej podziękuję". Więc on tak bez przekonania: „Ty masz też ładne oczy". A ja mówię: „Dziękuje ci, Jureczku". Przerwa, a Ala do mnie: „Jak ty mogłaś się tak zachować?". Ja mówię: „Ale o co ci chodzi?". „Jak to?! Narażasz na szwank godność polskiego senatora". Więc to taka nadpowaga czy coś. Ale to właśnie było takie bardzo rozbrajające, prawda? Bo mi się wydawało że rzeczywiście krzywdzi, bo kolega mówi komplement. Powinna powiedzieć: „Bardzo dziękuję", prawda? A ona od razu... Ale o czym to świadczy? O tym, że myśmy mieli naprawdę takie poczucie ważności funkcji. On to mówi w trakcie obrad Senatu, nie powinien. My tu obradujemy jako Senat, taka była intencja Ala na pewno też lubi komplement usłyszeć jak każda kobieta. Powiedziała Pani o wyjątkowości tej pierwszej kadencji. Czy jest jeszcze coś z historii pierwszej kadencji Senatu, o czym nie wspomnieliśmy, a uważa Pani to za szczególnie ważne? Że powinnyśmy o tym na koniec jeszcze wspomnieć? Może jeszcze powiem taką zabawną rzecz. Mianowicie była taka historia, to nie jest ważne, ale teraz mi się nasunęło, że zarówno ja, jak i Ala Grześkowiak uważałyśmy, że reforma policji powinna iść od opcji zerowej, prawda? Że nie da się reformować struktury, która może się odrodzić. Ja zresztą całą teorię odradzania struktur wiem, że znałam. Pamiętam, że ja wygłaszałam jakieś takie przemówienie w Senacie na ten temat, że ten resort szedł drogą zbrodni, jakieś bardzo emocjonalne i już nie pamiętam, czy któryś z kolegów, czy to nie profesor Tadeusz Zieliński, z którym notabene bardzo byłam zaprzyjaźniona, powiedział, czy ktoś inny: „Gdzie rozum śpi, budzą się upiory". A chyba Andrzej Szczypiorski powiedział, że najgorzej jak kobiety się źle starzeją. Tak, to było pod moim i Ali adresem, że tak się źle starzejemy, no, co już świadczyło o tym, że używają argumentu ad personam, a nie ad rem. I w pewnym momencie podszedł do mnie pan generał Kiszczak, którego nie identyfikowałam absolutnie, bo ja go ciągle męczyłam o podsłuchy. Właśnie, nie powiedziałam o podsłuchu w czasie kampanii wyborczej ludzi. I coś mi szepnął do ucha. Ja wiem co, ale nikt nie wiedział i każdy czekał do tej przerwy i każdy do mnie: „Co on ci powiedział?". A on mi powiedział w ten sposób: „Pani ma rację, ale co z tego?". Tak sobie chciał taki po prostu żart. I to jest właśnie znamienne, że on mi to szepnął, że on to wiedział, prawda? Że tu powinna być ta opcja zerowa, Kiszczak. A on mnie identyfikował przez podsłuch w biurze wyborczym „Solidarności". Ja to bardzo dokładnie opisuję w tym moim pamiętniku, w tej mojej książeczce. Tam jest też szereg dokumentów, które państwu dałam. Myśmy początkowo nie wiedzieli o tym podsłuchu, myśmy mieli przyznany najpierw inny pokoik, bardzo malutki, obok teraz jest ulica Armii Krajowej, teraz to jest chyba ulica Findera. Tam przedtem był Wojewódzki Dom Kultury. I dali nam tam na biuro wyborcze malutki pokoik. Myśmy się tam w ogóle nie mieścili, więc zadziałaliśmy jak związkowcy, zajęliśmy taki duży hol, prawda? I stwierdziliśmy, że teraz to taki duży pokój, że to teraz będzie nasze biuro wyborcze i dopiero potem wystąpiliśmy o zalegalizowanie. W związku z tym oni już nie mogli nic przygotować, wyremontować, bo przedtem wyremontowano nasz pokój. No i pewnego dnia, chyba w maju 1989 roku, myśmy się tam spotykali, myśmy niczego nie knuli. Nie było nic tajnego, to był absurd. Przecież nie można tajności, jak jest ruch społeczny, jeżeli przewalają się dziesiątki ludzi, to przecież nikt w takich warunkach pewnie nie będzie spiskował. Zresztą mamy wszystko jasne, nareszcie możemy działać oficjalnie, nareszcie jest ten oddech, prawda? Idziemy, wreszcie możemy mówić prawdę, przed ludźmi występować. Mieliśmy przecież po trasie spotkania z ludźmi, to była ciągła fiesta. Święto, święto, święto. Gdzie my mamy tam spiskować? Nie wiem. Nawyk, nawyk, chyba już ich, że ten podsłuch tam umieścili. Pewnego razu ja przychodzę, a mi mówią, że prawdopodobnie jest coś w ścianie, prawda? Bo sygnalizowali, że był nalot biały, a kolega chyba, który potem został posłem, Edek Miller odebrał jakiś telefon, który mówił, że w nocy ktoś był tam i wkuł to w ścianę. Więc ja to zlekceważyłam, mówię „niech se zakładają sto podsłuchów", prawda. Ale przecież chyba nie będziemy kuć tej ściany, kto za to 19 zapłaci potem. Może to jakiś odgromnik, może cokolwiek mogli przeprowadzać tam. I jak mówią, że poczekają, aż się skończy, kują ściany. Ja mówię: „Słuchajcie, kujcie sobie, w razie czego mnie zawiadomcie. A ja nie będę przykładać swoich pieniędzy potem do remontu pomieszczenia całego, prawda, za kucie w ścianie". A oni zaczęli kuć. Informacja była tak podana, że dla kolegi była wiarygodna. Nie zdążyłam dojechać do domu, jak mi z balkonu krzyczą chłopcy: „Mama, wracaj, bo znaleźli podsłuch!", prawda. Więc wróciłam i zaczęłam szybko utrwalać, bo ja wiedziałam, że jak się zorientują, że my to mamy, to natychmiast to zabiorą. Od razu naszych żeśmy elektroników wezwali, bo wiedzieliśmy, kto, mieliśmy wszystkie zawody. Ja od razu protokoły, przesłuchiwałam jako świadków, tego, że to stwierdza i co o tej godzinie znaleźliśmy. Nagle mówi elektronik: „Jest wyłączone", czyli wiedzą, wyłączyli. No to teraz to już my musimy. Więc ja dzwonię do prokuratora, zgłaszam żeby przybył, prokurator, prawda. Prokurator oczywiście dzwoni na policję. Po jakimś czasie przybywa milicja do zabezpieczenia dowodów. Myśmy ich nie wpuścili. Ja powiedziałam: „Absolutnie, my ich nie wpuścimy, bo nam zabiorą dowód". Dowód już był poza tym budynkiem, już był wyniesiony. Domyślaliśmy się, że to podsłuch, bo to była rurka, taka niewielka rurka, prawda, z jakimś tam w środku urządzeniem. To zostało wyniesione. Następnego dnia prokurator mnie prosi o kontakt osobisty. Ja idę, a on mi mówi, że będą szukać tam tego podsłuchu. Ja mówię: „Mogą przychodzić, tam podsłuchu nie ma". Bo już już nam sprzyjali prokuratorzy, prawdę mówiąc. No i jak przybyli oficjalnie, no i jak tenże prokurator, który ze mną wnosi o to, żeby wydać im, a ja oświadczam, że my im nie wydamy, że my nie wierzymy, że my chcemy naszych biegłych. Już zresztą nasi biegli tu jechali, bo Wałęsa przysłał biegłych i Politechnika chyba. A prokurator zażądał biegłych z Warszawy, z Akademii Technik, w tym moim pamiętniku jest w każdym razie. I myśmy to badali, jak te przewody szły. One szły na piętro do gabinetu wicedyrektora. Tam w ścianie była budowana tak zwana zwrotnica. Myśmy kuli tę ścianę już później z biegłymi, która powodowała, że jak nie rozmawiano, to nastawiano, że słychać było nawet szelest kartki. No i stwierdził, że to jest profesjonalne urządzenie podsłuchowe. Najlepsze, że ci biegli życzyli nam zwycięstwa w wyborach. Ale co jest ciekawe, ja o tym piszę w książce, ponieważ ja byłam pełnomocnikiem komitetu wyborczego w tej sprawie, więc po wykryciu tego podsłuchu zgłosiliśmy do prokuratury. Prokuratura stwierdziła, że ten podsłuch był z powodów politycznych, umorzyła postępowanie i sąd nie uwzględnił mojego zażalenia. Tam macie państwo zażalenie, w którym ja piszę dokładnie, że trzeba najpierw ustalić, no, musi być ktoś, kto powie, że działał z powodów politycznych. Nie można z góry wiedzieć, że powód polityczny, nawet w wypadku podsłuchu. No i parę lat prowadziłam to postępowanie, prawda. Zostało umorzone chyba po dwóch latach z uwagi na nieujawnienie ostatecznego sprawcy. Ustalono ubeków, którzy zakładali podsłuch. Mówili, że wydano im rozkaz, prawdopodobnie to na Kiszczaka. W każdym razie do końca, że tak powiem, walczyłam o prawdę dotyczącą podsłuchu, mimo że komitet obywatelski już dawno nie istniał. Ja byłam senatorem i nikt nigdy nie zakwestionował mojej legitymacji do tych wszystkich działań procesowych, co było dosyć zabawne. Ale odpowiadało oczekiwaniom ludzi. No Kiszczakowi zadałam oficjalne pytanie, jak był taki okres, że on był typowany na kandydata na prezydenta, w końcu nie kandydował, ale był. I ja go pytałam o ten podsłuch, także on i potem identyfikował z tym podsłuchem, dlatego tak właśnie postępował. Zresztą potem w Trybunale Stanu też, on rzeczywiście jest ciężko chory na serce. Czasami to było widać, bo miał taką ziemistą twarz, ale nie stawił mi się raz na rozprawę, prawda, i napisałam do niego list, jakich ja mogę użyć środków, prawda, że mogę go na przykład aresztować i poddać badaniom przez biegłych. I żeby rozważył, że albo się będzie stawiał z tym arsenałem leków, albo ja zastosuję te środki. Zresztą tak prawdę mówiąc, nie chciałam tych środków wobec niego stosować, bo było wiadomo, że on został postawiony przez Trybunał wbrew opinii Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, bo minister spraw wewnętrznych nie miał nic z importem alkoholu. I tak musieliśmy go uniewinnić, ale był wniosek o umorzenie przedwstępne i myśmy wtedy spowodowali całą nowelizację ustawy. Ale to już w 1996 roku nowelizację ustawy, że Trybunał nie mógł umarzać, skoro Sejm... A to był taki okres, że nie można było po prostu postawić go przed czymś i Sejm też bez sensu, bo, no, nie ma żadnych dowodów przeciwko człowiekowi i 20 stawia się go przed Trybunał wbrew opinii Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej. Za import alkoholu, legalny import, za legalny import odpowiadają ci, co decydują, prawda, jakie są ceny, czy on jest opłacalny, po prostu, niestety. To są ceny tak zwanego planu i reform Balcerowicza, prawda. Bo mówili tam świadkowie, że takich afer było mnóstwo. Przez granice Polski przepłynęły, no, tony jednak materiałów. W Polsce ceny były wysokie, jak tanie tonami sprowadzano i one stanowiły potem łatwą możliwość bogacenia się. I tak powstała ta klasa średnia i te patologie, które były u podłoża tej klasy średniej. Do dziś, można powiedzieć, czasami rzucają się cieniem, bo mamy takich właśnie biznesmenów, którzy, no, zaczęli już budować to wszystko na jakimś małym, jak to się mówi, wykorzystaniu sytuacji, na pójściu na skróty i od czasu do czasu mogą to wykorzystywać. Dziękujemy bardzo, Pani senator.