Anna Bogucka-Skowrońska senator pierwszej kadencji Pani senator

Transkrypt

Anna Bogucka-Skowrońska senator pierwszej kadencji Pani senator
1
Anna Bogucka-Skowrońska
senator pierwszej kadencji
Pani senator, chciałabym, żebyśmy zaczęły od czasów sprzed Senatu pierwszej kadencji, od
tego, co Panią ukształtowało, co Pani robiła przed 1989 rokiem?
Przed 1989 rokiem już wykonywałam zawód adwokata w Słupsku. Natomiast moja droga do
parlamentu wiodła przez „Solidarność", przez rożnego typu instytucje kościelne, także byłam jakby
osobą, która spełniała różne kryteria wyboru na kandydata do parlamentu. Ale wracając do tego
pytania, pochodzę z rodziny inteligenckiej, gdzie mówiło się dzieciom prawdę historyczną od
początku. Mój ojciec był adwokatem, studiował w Wilnie. Tam chciał mieszkać z rodziną. To Wilno
i w ogóle kresy były kochane w rodzinie. Ja to, jak twierdzi moja mama, miałam już w genach.
Natomiast urodziłam się i mieszkałam w Radomiu. Studia odbyłam na Uniwersytecie Adama
Mickiewicza i tak naprawdę zamierzałam się poświecić pracy naukowej, ale nie było jeszcze wtedy
odpowiedniej liczby miejsc, bo ja się specjalizowałam w socjologi prawa, a byłam seminarzystką
słynnego profesora Zygmunta Ziembińskiego. Zresztą w uznaniu tego w zeszłym roku Uniwersytet
zaproponował mi wygłoszenie takiego expose na konferencji poświęconej jego dorobkowi. Był on
profesorem bardzo niepokornym, kontestującym rzeczywistość i osobą o wielu zasługach.
Grupował wokół siebie właśnie takie osoby, które potem, okazało się, znalazły się w ruchu
„Solidarność". Ja tam na seminarium doktoranckim poznałam właśnie starszego studenta Jacka
Tajlora. Potem spotkałam się z nim, nie wiedząc o tym, że się spotkamy, w Gdańsku, wtedy, kiedy
postanowiłam iść na aplikacje adwokacką, ponieważ chcąc się zatrzymać w Poznaniu, rozpoczęłam
aplikacje sądową w Poznaniu, no i chciałam to po prostu skończyć. Potem wyszłam za mąż i
przeniosłam się tutaj i powoli mimo różnych interwencyjnych działań profesora Ziembińskiego nie
zajęłam się pracą naukową.
Okres powstania „Solidarności" zastał mnie, kiedy już miałam kontakty z opozycja. Mój
dalszy wujek Józef Rybicki był taką postacią regionalną. Był szefem okręgu warszawskiego, nie był
bezpośrednio ze mną spokrewniony, ja byłam spokrewniona z ciocią. Drugi wujek był powstańcem
warszawskim. Ciocia była powstańcem warszawskim, także można by powiedzieć, że byłam
przygotowana w sensie takim psychologicznym do pełnej akceptacji idei „Solidarności". Już
wówczas byłam znana jako kontestatorka rzeczywistości z uwagi na to, że się deklarowałam jako
człowiek obrony praw człowieka i ideolog praw człowieka w wymiarze sprawiedliwości. Dlatego
od razu kiedy rozpoczęły się strajki, wyjechałam z dziećmi do Gdańska. Tam zresztą mój szwagier,
obecnie profesor na politechnice, Piotr Dominiak już też był zniżony do tego ruchu, bo siostra już
nie żyje w tej chwili, i tam pod bramą stoczni spotykałam mnóstwo ludzi, których potem już
poznałam w tej działalności typowo politycznej. Współtworzyłam „Solidarność" w Słupsku. Już
przed 1980 rokiem miałam pierwszy kontakt z Bezpieką. Nie wiedziałam o tym, że był to kontakt
oficjalny, w tej chwili to wiem, bo są to materiały ujawnione, że rzekomo przeprowadzono ze mną
jakąś rozmowę ostrzegawczą. Rozmowa ostrzegawcza odbyła się na ulicy, gdzie wprost mówiono,
że jeżeli nie przestanę działalności (nie wiedziałam, o co im chodzi w ogóle), to oni wiedzą, do
których szkół chodzą moje dzieci. Próbowałam tę sprawę wyjaśnić, kiedy już legalna „Solidarność"
powstała, to mówiono, że nikt ze mną nie przeprowadzał żadnej rozmowy. A powodem było to, że
byłam obrońcą w sprawie Marka Kozłowskiego, a ta sprawa wyszła do porozumień gdańskich. Z
uwagi na tę rozmowę zresztą przyjechał do Słupska Zbyszek Romaszewski i postanowiono, bo się
bano, że rzeczywiście zrealizowana zostanie jakaś groźba, żeby mnie, jak to się mówi,
zdystansować do tej sprawy i ja pod byle pretekstem nie stawiłam się na sprawę, stawił się Jacek
Tajlor i bodajże, już teraz, nie wiem, czy był to Siła-Nowicki prawdopodobnie. Jak ta sprawa się
skończyła, „Solidarność" już powstała. Ja ją, że tak powiem, współtworzyłam od pierwszego
pisemka. Mieliśmy jeszcze taki jeden pokój blisko policji, bo komenda była wówczas na ulicy
Reymonta w Słupsku, i potem już byłam doradcą wszystkich struktur „Solidarności". A ponieważ w
tych strukturach, powiedziałabym, takich, które na co dzień funkcjonowały, brak było ludzi z
wyższym wykształceniem, mających jakąś umiejętność, powiedziałabym, szybkiego redagowania
2
tekstów czy przemyślenia pewnych kwestii, po prostu służyłam we wszystkim. Pisałam projekty
uchwał, łącząc oczywiście to z pracą zawodową. Także poświęcałam temu wszystko, cały swój czas
zupełnie bezinteresownie. Potem próbowano dociekać, ile ja na tym zarobiłam, ale nic nie
zarobiłam, ja byłam szczęśliwa, że mogłam w tym ruchu działać. Jednocześnie powstawały takie
ruchy odnowy w samej adwokaturze. Byłam też członkiem założycielem takiego stowarzyszenia
adwokatów i aplikantów adwokackich, które zostało rozwiązane z chwilą wprowadzenia stanu
wojennego. Powstało w Łodzi i skupiało też takich, powiedziałabym, adwokatów, którzy potem
stanowili również trzon. Między innymi i ci warszawscy takiej wyodrębnionej grupy adwokatów
politycznych. Myśmy się wzajemnie wspierali w różnych sprawach. Na przykład w przypadku
zastępstw czy konieczności przekazania do innej instancji, żeśmy to przekazywali innym kolegom.
Naszym takim seniorem był adwokat Siła-Nowicki, takim starszym też pokoleniowo od nas był
mecenas de Virion, który występował z nami w procesie obrony KOR-u na przykład, prawda. I to
było w czasie legalnym, że już powstawały te struktury. Ja sądziłam, że moja działalność w tej
„Solidarności" służy jakby idei tej nowej Polski. To znaczy wiem, że tak było, natomiast już nie
wiedziałam, że wówczas byłam już jedną z osób uważanych za najbardziej niebezpieczne w całym
regionie. A to z uwagi na to, że nie byłam w takim środowisku, które oni byliby w stanie dobrze
infiltrować. Jakby wymykałam się im, bo miałam mnóstwo znajomych już wówczas i w Warszawie,
i w Gdańsku, bo tam to miałam to szkolenie, jeśli chodzi o aplikacje adwokacką. Więc po prostu
należałam do pewnych sfer, które dla nich były niedostępne.
A mimo że ja sama nie należałam do KOR-u, że nie tworzyłam tu i nie nakłaniałam nikogo
do KOR-u, potem przeczytałam materiał, że ja nakłaniałam sekretarki w sądzie do wstępowania do
KOR. A sama nie należałam oczywiście do KOR-u, miałam kontakty z tym środowiskiem, ale nic
więcej. Te kontakty czy z Jackiem Kuroniem, no, to byli typowi znajomi, myśmy wówczas jeszcze
nie przewidywali, przed powstaniem tej legalnej „Solidarności", że po prostu mogą nastąpić jakieś
zmiany. Przynajmniej ja o tym w ogóle nie myślałam, że może to nastąpić za naszego życia. I
dopiero powstanie tego ruchu to było coś tak jak potem komitety obywatelskie, takie zachłyśnięcie
się szansą tej wolności, prawda.
Więc ja w tej „Solidarności" działałam, byłam gościem pierwszego zjazdu. No, po prostu
działałam, współpracowałam z prasą, pisząc czasem różne artykuliki dotyczące spraw innych
troszeczkę, żeby też niekoniecznie były same takie związkowe, żeby było coś do czytania, czasem
coś naszkicowałam, jakiś satyryczny rysunek, czyli po prostu byłam z tymi ludźmi cały czas. I w
momencie, kiedy uprzedzano nas, że może dojść do rozbicia ruchu, uprzedzano mnie, bo był
jeszcze w międzyczasie w 1981 roku taki głośny zjazd adwokatury i ja wówczas dysponowałam
zupełnie innym językiem niż moi koledzy adwokaci, bo już byłam, powiedziałabym, takim mówcą
„Solidarności", czyli osobą, która stawia prawdę ostro. No i ja wyszłam na tym zjeździe w
Poznaniu i powiedziałam: „Co tu robią ludzie, którzy mają ręce we krwi?", wskazując wprost, co
robi tu minister sprawiedliwości? No to sala w pewnym momencie po prostu zamilkła, a potem
burza oklasków. Stałam się jakby wielkim bohaterem, mimo że ja nic takiego nie mówiłam. Ale
mówiłam w zupełnie inny sposób niż oni, prawda. I to tak sobie po prostu już rosła ta moja kartka
przewin wobec socjalizmu. I wtedy mimo tych uprzedzeń, ja nie wierzyłam w to, że ruch
dziesięciomilionowy zostanie rozbity. Chociaż oczywiście „uderz w pasterza, a rozbiegną się owce"
i to nas właśnie spotkało. Zostałam internowana jako jedyna kobieta w regionie i jako jedyna z
dwóch w ogóle w naszym regionie, bo potem jeszcze koleżanka nauczycielka była internowana, jak
była ta akcja bojkotowania telewizji, zapalania świateł i chodzenia po ulicy. Ona już była w
Gołdapi. Ja byłam jako jedna, jako pierwsza prawie że internowana. Opisałam tą całą historie w
książce, to jest rodzaj takiego pamiętnika, trochę może nie jest dopracowany redakcyjnie, ale na
tyle, ile wówczas w 2005 roku, chciałam po prostu coś wydać, żeby były materiały na
dwudziestopięciolecie „Solidarności" w Słupsku. I tam opisałam takie swoje doświadczenia, ale nie
z punktu widzenia, powiedziałabym własnych doświadczeń. Jeśli pisałam o internowaniu, to
dlatego, że dla mnie to też było zupełnie nowe doświadczenie i coś w rodzaju, powiedziałabym,
takiego pasowania trochę na bojownika, dlatego że ludzie gdzieś zawsze boją się czegoś
3
nieznanego, prawda. Skoro już zostałam w taki sposób, że tak powiem poniżona, chociaż nie
dałam się ani rozebrać do naga, ani kucać nad lusterkiem, mimo że takie propozycje mi składano, to
mimo wszystko w pewnym stopniu się ze mną liczono w czasie tego internowania, mimo że na
święta zostałam wypuszczona. Ponieważ ja dysponowałam argumentami, do których oni się nie
umieli odnieść. Na przykład prosiłam o zastosowanie wobec nas konwencji genewskiej o ochronie
jeńców wojennych, a oni w ogóle nie mieli pojęcia, o co chodzi. Ja też nie znałam tej konwencji, ale
wiedziałam, że taka jest, w związku z tym chciałam, żeby wobec nas ją stosowano. Poza tym
pokusiłam się o stosowanie regulaminu więziennego, bo twierdziłam, że on ma pewne aspekty
resocjalizacyjne, no a my nie jesteśmy więźniarkami, bo nie przedstawiono nam zarzutów.
Walczyłam o tożsamość, no, walcząc o to, to jest śmieszne, ale to było dla mnie bardzo ważne, że
oni spisują moje rzeczy i piszą „majtki bawełniane", a ja mówię „białe w czerwone różyczki". I
żądałam, żeby to zapisać. To znaczy taka identyfikacja, bo wtedy my byliśmy nie „pan", „pani",
tylko „wy", per „wy", prawda. Także staczałam z nimi takie boje o, powiedziałabym, pewne
drobne rzeczy, ucząc również w tym więzieniu jakiegoś takiego szacunku, mimo że to było kilka
dni, z materiałów IPN-u wynika że pięć, ja wiem, że siedem. I dlatego rozumiem, że nie dostałam
decyzji o zwolnieniu, bo ona podobno zapadła, zanim mnie odnaleźli w Polsce, bo już byłam w
Hordonie, bo byłam w Gdańsku i potem z całą komisją z dziewczynami z komisji krajowej
zostałam w Hordonie i stamtąd zostałam, bo tu poręczyła za mnie okręgowa rada adwokacka.
Notabene w prasie i w książce Henia pisze, że jakąś tam lojalkę rzekomo podpisałam. Ja tego nie
widziałam, gdzieś prasa rzekomo podała. Nikt nie wymagał ode mnie podpisania, że tak powiem,
lojalki w ogóle, nikt nigdy nie próbował mnie werbować. Prawdę mówiąc, dla nich, jak sądzę,
uosabiałam, bo się zastanawiałam, dlaczego nie próbowali tego, dlatego że ja byłam dla nich tak
niebezpieczną osobą, że oni uwiarygodniali swoje działania represyjne przez to, że jak gdyby nie
ruszali takich osób. W tej chwili ja mówiłam, że IPN prowadzi śledztwo w sprawie właśnie zbrodni
komunistycznej. Ona polegała na tym, że oni od początku próbowali ze mną walczyć i znaleźć
jakieś materiały procesowe, posuwając się do fałszywych świadków, że na przykład namawiałam
ludzi do rzucania kamieniami w ZOMO. W 1986 roku był w ogóle donos, że ja kradnę pieniądze w
Kościele, prawda, bo ja prowadziłam ten biskupi komitet. Ale to do tego dojdziemy.
Więc wracamy do czasów „Solidarności", prawda. Zostałam po prostu internowana po tym,
jak zostałam zwolniona. To było dla mnie jakby takim moralnym zobowiązaniem do walki o tą
wolność dla innych. I temu się poświęciłam, ponieważ już wiedziałam, mając kontakty z Warszawą,
że tam jest komitet prymasowski pomocy na Piwnej, więc natychmiast nawiązałam z tym łączność.
Potem jak pojechałam do księdza biskupa, dowiedziałam się, że już Gabriela Cwojdzińska u niego
była i po prostu taka struktura już tam zaczęła działać. Ale w listopadzie-grudniu była ta bramka
wojskowa i koledzy pojechali i ja próbowałam się z nimi skontaktować, powoływałam się na to, że
reprezentuję Kościół i nie chciano mnie wpuścić do miasta, zatrzymano mnie na obrzeżach miasta.
Ksiądz biskup postanowił nam dawać taki glejt jeden. Co roku dostawaliśmy taki glejt, miał on dla
nas przede wszystkim znaczenie psychologiczne, bo w sytuacji na przykład łapania nas gdzieś tam,
prawda, ucieczki, myślę że w każdym kościele udzielono by mi schronienia. Zawsze przy sobie
nosiłam te glejty. Poza tym nawet w przypadku zatrzymania myślę, że niektóre osoby widząc pismo
biskupa, z pieczęciami biskupimi, jednak zawahałyby się, gdyby miały przeprowadzać jakąś
prymitywną interwencje czy jakąś zwykłą złośliwość.
Także to jest ten okres, prawda, po internowaniu. Na początku 1982 roku panowie
oficerowie siedli grzecznie przy stołach i zaczęli pisać anonimy do władz kościelnych, ponieważ ja
już wtedy działałam w tej strukturze Kościoła, że skoro ja jestem na wolności, to prawdopodobnie
jestem współpracownikiem SB. I o tym wprost piszą, bo są znalezione materiały. Natomiast ja
próbowałam znaleźć, chociaż księża się nie przyznają, żeby ktoś dostał taki anonim. Być może
otrzymał to biskup Jerzy, ten, który jest kardynałem, bo on w sposób szczególny lubił mnie. Nie
wiem, czy lubił mnie z uwagi na pewne cechy, których nie znajdował u innych, to znaczy pewną
taką niezależność merytoryczną Kościoła. Ja nie należałam do ludzi pokornych, tylko mówiłam
wprost o oczekiwaniach, byłam partnerem w dyskusji, a nie jak bywa w zwyczaju ludzi takich
4
związanych z Kościołem, prawda, którzy natychmiast wycofują się ze swoich racji w przypadku
jakiegokolwiek sprzeciwu. Być może dlatego mnie tak lubił. Ale myślę sobie, że może właśnie
dlatego, że wiedział, jak na mnie polują, prawda, oni i że otrzymywał tego typu jakieś anonimy.
Potem w 1982 roku próbowano mi zrobić sprawę karną. Ja uzyskałam informację z
prokuratury, żeby się ukryć, to stwierdziłam, że ja się nie będę ukrywać, bo nic złego nie zrobiłam.
Zresztą nie wiedziałam, nawet nie łączyłam tego z uczestnictwem w mszy świętej, chociaż mnie
tego dnia wezwano, przesłuchiwano, najpierw na okoliczność sprawy jakiegoś tam wywiadu,
jakiegoś kolegi, już nie pamiętam nawet o co chodziło. W każdym razie chodziło im o to, żebym
nie poszła na mszę, bo inaczej będę aresztowana. Ja na mszę nie tylko poszłam, ale poszłam ubrana
w biało-czerwony skafander, natomiast wszyscy twierdzili, że ja byłam na czarno ubrana, bo
chodziłam na czarno. Oczywiście, byli wściekli, bo ich zdaniem ja symbolizowałam żałobę
narodową. Ja nosiłam oczywiście emblematy symbolizujące, nosiliśmy krzyżyczki czarne na
wierzchu, nosiliśmy tak jak Lechu, ja mam te znaczki z Matką Boską. Ale po prostu tak było, że
ten kolor lubiłam, bo ciągle umierali mi jacyś bliscy w dużej rodzinie i ja prawie ciągle byłam w
żałobie. Potem wszyscy mówili: „dobrze ci w tym czarnym", bo uważali, że to taki styl, prawda. A
dla nich to była akcja protestu przeciwko stanowi wojennemu. Ale potem ci wszyscy świadkowie,
którzy twierdzili, że ja na tym placu, nakłaniając innych, byłam na czarno ubrana, kiedy ja właśnie
w biało-czerwony skafander, żeby im pokazać, że to jest święto patriotyczne i żeby im pokazać, że
ja się ich po prostu nie boję. Więc próbowano to zrobić. Skończyli na wykroczeniu. Zostałam
uniewinniona, bo przedstawiłam swoich świadków, prawda, i kolegium po prostu widziało. Tamci
się bardzo niepewnie zachowali, bo ja im zadawałam pytania, gdzie ja na przykład stałam, prawda?
Nie umieli tego powiedzieć i tak dalej. Zresztą byli fałszywi świadkowie. W tej chwili właśnie
prokurator będzie przesłuchiwał te osoby i w IPN-ie. Na jakiś czas przestali, to znaczy przestali
mnie nękać w taki sposób, prawda. Bo ja staram się nie robić nic, co by uniemożliwiło mi
wykonywanie zawodu. Dlatego, że było bardzo trudno, jeśli chodzi o obronę kolegów w sprawach
politycznych u nas, po prostu się wszyscy bali. A moi koledzy nie chcieli obrony w tym stylu, że
oni za bardzo się nasłuchali zachodniej propagandy, prawda, tylko chcieli, żeby ta obrona ludzi była
obroną wartości. Dlatego ja sprowadzałam kolegów z innych miast, na przykład kolegę Mietka
Hebla z Lęborka, bo on tu u nas odbywa aplikację, ma braci księży, znam jego poglądy, czy Jacka
Tajlora. W tym pierwszym okresie nawet nie mógł być moim obrońcą, bo się ukrywał, prawda.
Dopiero potem. Już on mnie wciągał do tych obron innych, także w końcu byłam w tych
największych procesach w kraju. Bo byłam obrońcą Wałęsy, mam pełnomocnictwo księdza
Jankowskiego. Tam szykowano mu jakąś sprawę, no bo na Borusewicza, do tego nie doszło po tym
słynnym procesie KOR-u. Dla tego procesu przerwałam studia teologiczne, bo stwierdziłam już, że
nic się w tej Polsce nie da zrobić, w związku z tym zrobię doktorat z teologi, bo teologia zawsze
mnie pociągała. No ale przerwałam te studia, bo spędzałam po prostu całe soboty na jeździe po
różnych więzieniach, karmiąc Zbyszka Romaszewskiego. No, Zbyszek dla mnie jest jakąś postacią
kultową, podobnie jak Bogdan Borusewicz, prawda. Bo pozostał mi ten stosunek pewnego
nabożeństwa do nich, w tamtym okresie, kiedy oni dawali, no, po prostu wyraz takiego,
powiedziałabym, wielkiego heroizmu, a jednocześnie świadomość ta nas wspierała tutaj.
No więc w tym procesie KOR-u byłam jednym z obrońców Zbyszka, tam nie figuruję nawet
w akcie oskarżenia, bo na tamtych obrońców po kolei po prostu znajdywano jakieś powody, żeby
ich wykluczyć ze sprawy. Więc w końcu ja byłam tym obrońcą i byłam już na procesie Zbyszka
tym obrońcą. Także nawet nocowałam u nich w domu, żeby nie spotkała mnie żadna prowokacja.
No i w tych kilku dniach procesów, które były zresztą w świetnym otoczeniu, bo nas chyba z
kilkanaście razy sprawdzano, zanim dotarliśmy do sali. Ale tylu ludzi, tylu intelektualistów z
Warszawy, ilu ja tam spotkałam w otoczeniu tego procesu, to było dla mnie wartością jakby
nadrzędną.
We wszystkich sprawach Anię Walentynowicz broniłam, nawet w tym procesie w
Katowicach, gdzie Kazik Świtoń, też się z nim zaprzyjaźniłam. Zaprzyjaźniłam się też ze
wszystkimi księżmi, poznałam księdza Popiełuszkę, ale byłam tylko na jednej mszy i miałam go
5
odwiedzić z Anią Walentynowicz. Potem postanowiłam go zaprosić do Słupska i w tym czasie
właśnie został zamordowany. W związku z tym zaprosiłam księdza Małkowskiego i też się z nim
zaprzyjaźniłam. Także z tymi wszystkimi, z księdzem Małkowskim przez kilka lat utrzymywałam
kontakty. Z księdzem Sylwestrem Zychem się poznałam przez to, że była wtedy moda pisania w
tym trudnym czasie listów do osób, które siedzą, żeby po prostu władza widziała, że one są we
wspólnocie ludzi, którzy o nich pamiętają. Więc ponieważ ja bardzo zawsze lubiłam pisać, w
związku z tym pisałam listy do wszystkich. Ostatni pisałam do Walendziaka, nawet nie wiem, czy
on kojarzy, że to ja, bo on jeszcze siedział, prawda, jak już się rozpoczynały obrady okrągłego stołu.
Ksiądz Zych miał sporą paczkę, w ogóle żaden list do niego nie dotarł, ale w momencie,
kiedy wychodził, wręczono mu całą paczkę listów ode mnie i on potem koniecznie chciał mnie
poznać. Przyjechał tu do Henia, bo on siedział z Heniem w Braniewie, a ja do Henia jeździłam. W
związku z tym potem ksiądz Zych tu przyjechał i potem już ze mną prowadził korespondencję, nie
wiem, czy z innymi prowadził, ale ze mną prowadził. Właśnie jeden z tych listów też dałam jako
rodzaj takiej historycznej pamiątki. Mam też, ale już z późniejszego okresu, korespondencję z
Janem Nowakiem Jeziorańskim, który mnie uważał, jak twierdził, za tak zwaną bohaterkę
pozytywną, ponieważ w pierwszej kadencji Senatu byłam sekretarzem generalnym wspólnoty, a w
związku z tym jak nawiedzona witałam tych wszystkich przyjeżdżających do Polski, wygłaszając
wielkie patriotyczne wystąpienia, które na wszystkich robiły ogromne wrażenie. Przede wszystkim
wiedzieli, że ja w to wszystko po prostu, że ja to tak właśnie przeżywam. I wszyscy mnie z tego po
prostu pamiętają, ci wszyscy Polacy, z tego, że przyjeżdżają właśnie do wolnej Polski i ich się wita
takimi, powiedziałabym, jakimiś wielkimi słowami, które oddają im właściwą cześć po tylu latach
takiej pogardy, odrzucenia przez Polskę komunistyczną.
No, wracam, bo ciągle mam te dygresje, wracam do czasów stanu wojennego i lat
osiemdziesiątych. Działałam w różnych strukturach, prowadziłam Słupski Ośrodek biskupiego
Komitetu Pomocy, były takie trzy: diecezjalny, ogólny - to Gabriela Cwojdzińska stała na jego
czele i biskup Jeż, tutaj stałam ja i ksiądz Miratowicz. Tych księży takich zasłużonych było u nas
więcej, aczkolwiek było też bardzo tchórzliwych, którzy zamykali przed nami drzwi kościołów do
różnych spraw za ojczyznę, żeby czasem ktoś tam się nie ukrył, żeby nie mieli problemów. Ale było
kilku takich bohaterskich księży. U księdza Miratowicza na pewnym etapie, w jego parafii, był
jakby ulokowany ten biskupi komitet pomocy, ja byłam przewodniczącą cywilną ze strony
świeckiego laikatu, on był jako osoba kościelna i myśmy mieli stały kontakt z księdzem biskupem.
Spotkania tego komitetu u księdza biskupa Jeża początkowo odbywały się w salkach kościoła, koło
biblioteki kościelnej. Także ja już „Żywoty świętych" przeczytałam dokładnie. To był taki jakby
skrawek wolności, bo tam ubecy jednak bali się wejść do tego komitetu. Potem to było przeniesione
do salek katechetycznych na Kościelną, tam, gdzie jest plebania sama. No, kościół świętego Jacka
to był kościół podominikański, zamkowy kościół koło zamku książąt pomorskich. Taki najstarszy,
że tak powiem, kościół katolicki w Słupsku. Nie, najstarszy to świętego Ottona, tam, gdzie nasz
błogosławiony ksiądz Popustkowski był w tym kościele, parafii, ale to też tylko dygresja. Ksiądz
Gdziejatowicz, kościół księdza Małkowskiego, tam od razu były represje, bo wyłączano mu światła,
odcięto telefony i nawet ksiądz w pierwszym momencie chciał zerwać te rekolekcje. Ksiądz
Małkowski mi się wpisał nawet do jednego pamiętnika: „na pamiątkę niedokończonych rekolekcji
w Słupsku" czy nawet w tym... Ale ksiądz się zdecydował i dokończył jednak te rekolekcje. Ksiądz
Małkowski miał taki specyficzny sposób mówienia, z akcentem na ostatniej sylabie, a nie
przedostatniej, co wprowadza niezwykłą zupełnie dramaturgię, jak on mówi z tym akcentem na
końcówce. No i mówi w sposób, no, może, powiedziałabym, ja jak to oceniam, jako taki domorosły,
niezupełnie zgodny z egzegezą Kościoła, na temat, no, Apokalipsy przede wszystkim, Czym jest ta
bestia? Czy to na pewno komunizm, prawda, ta bestia? Ale ksiądz Małkowski to mówił, a my
myśmy rośli po prostu, że ktoś takimi słowami mówi, że po prostu nie nazywa rzeczy po imieniu,
ale jednak mówi to w taki sposób, że wszyscy wiedzą, o co chodzi. I dlatego myśmy się
zaprzyjaźnili z księdzem Małkowskim. Zresztą byłam też zaprzyjaźniona z księdzem Teofilem
Boguckim z tamtej parafii świętego Stanisława Kostki w Warszawie, nawet dochodziliśmy
6
wspólnych korzeni, prawda. No, ale potem ksiądz Bogucki zmarł, o czym zawiadomił zresztą
ksiądz Zych, od razu po jego śmierci, zanim się dowiedziałam skądinąd.
Działałam w KIK-u, powiedziałabym, że już byłam członkiem zarządu tego KIK-u. Ten
KIK grupował z kolei, powiedziałabym, inteligencję, bo to był Klub Inteligencji Katolickiej. On
organizował różnego typu dni kultury chrześcijańskiej, czasem też wykłady tam jakieś miałam, jak
się nie znalazło jakiegoś referenta, przyjeżdżali wspaniali ludzie na te dni. Ja organizowałam
również w kościołach kulturę chrześcijańską, ponieważ w czasie internowania spotkałam Halinę
Kiszkis-Winiarską, aktorkę. Ona z Jurkiem Kiszkisem przyjeżdżali tu do nas. Polubiliśmy się, też
korespondencje z nimi mam. Przyjechała Halina Mikołajska, stąd ten wpis, prawda. I
próbowaliśmy, żeby po prostu ten nurt kultury tej, powiedziałabym, większej kultury, bo oni
przyjeżdżali na przykład z Gdańska - to jest taka poezja piękna, ale nieznana, a jednocześnie pełna
ekspresji. Więc w różnych kościołach to było, żeby była jakaś oferta kulturalna również dla
inteligencji. Klub Inteligencji Katolickiej był zbliżony jakby do tych grup solidarnościowych, bo
myśmy istnieli w rodzajach grup. Właśnie ja z Heniem byłam identyfikowana w pismach esbeków
jako grupa Żołędziewskiego i Skowrońskiej albo odwrotnie: Skowrońskiej i Żołędziewskiego. A z
kolei grupa tych młodszych działaczy była skupionych jako grupa Millera, tam należała między
innymi Jola Szczepińska, wówczas Joachim, jako była posłanka, która była bardzo młodą
dziewczyną jeszcze. I ta pierwsza grupa, ta jakby moja i Henia, rekrutowała się jakby z tych byłych
działaczy tej legalnej „Solidarności". Tamci jak gdyby pojawili się już w czasie stanu wojennego.
Myśmy nie byli z nimi tak zżyci, prawda. Poza tym mieliśmy troszkę inną filozofię działania. Ja
powiem o swojej filozofii. Moja filozofia była taka: jak najmniej struktur, najwięcej działania
organicznego, przetrwać ten okres represji. Natomiast w grupie Milera, u nich były przede
wszystkim struktury, prawda. Nam się wydawało, że struktury to jest takie pokazywanie powodu do
różnego typu działań i interwencji. Bo wiedzieliśmy o tym, że przecież mogą mieć różnych, że tak
powiem, donosicieli. Chociaż mieliśmy ustalony sposób wyzwalania się z zależności. Bo jeżeli na
przykład księża przysyłali do mnie ludzi spod konfesjonałów, którzy na przykład podpisali jakieś
zobowiązanie do współpracy, więc ja natychmiast występowałam z oficjalnym pismem, że ten
ujawnił ten fakt, prawda, i że wszelkie następne jakieś kontakty z tą osobą będą po prostu
upubliczniane. I nigdy nie próbowali, powiedziałabym, takiej niepewnej osoby drugi raz werbować,
nigdy. Wiec istniała pewna możliwość wyłączenia się z tego. W tej chwili ponieważ już znamy
dużo prawdy w tych czasach, to te osoby, które współpracowały, one nie były zbliżone do nas ani
do Kościoła. Także w najbliższym otoczeniu tego nie było. Na przykład taki kolega, który tam pisał,
że ja rozwieszałam w kościele transparent „Solidarność żyje". To jest nawet w internecie, tam,
gdzie osoby publiczne czy represjonowane, bo jestem w tym katalogu. Ale wszyscy wiedzieli, że ja
sama robiłam te transparenty, a ta osoba tylko pisała, że rozwieszałam, czyli nie wiedziała, że ja to
robiłam, czyli nie miała z nami takiej styczności, bo przecież ja robiłam po parę takich różnych
transparentów. A to stąd, bo już kiedyś miałam iść do Akademii Sztuk Pięknych i po prostu
namalowali dla mnie transparent. To jest kwestia tylko pędzla i farby, a niczego więcej, prawda,
natychmiast. Więc do domów pisałam, prawda, na chusteczkach sobie, wszędzie, różne napisy
„Solidarność", to było oczywiste. Także nie mieliśmy blisko siebie żadnego takiego agenta czy
człowieka i to było dla nich trudniejsze.
Poza tym jak powstał Okręgowy Komitet Oporu, to koledzy postanowili po prostu mnie
izolować. No, sami doszliśmy do tego. Ja po prostu musiałam im do czegoś służyć, byłam
adwokatem, który podejmuje natychmiast działania. Miałam ich wszystkie pełnomocnictwa,
prawda. Ja już mam pełnomocnictwo, już działam, prawda, nie czekam, czy ktoś przyjdzie z
rodziny, czy opłaci. Ja sama w tym pierwszym okresie przez parę lat wpłacałam sobie jakieś
minimalne kwoty, czyli dopłacałam, żeby mnie nie złapała kontrola finansowa, bo wiedziałam, że
tu do tej kancelarii, prawda, to również oni tu wchodzą. Zresztą już po wyborach zdejmowali
podsłuch. Tylko że ja tu nigdy z kolegami się nie spotykałam, oczywiście, ale wiem, bo się zgłosili
ludzie, że był podsłuch w telefonie, taki sam jak w biurze wyborczym, czyli taka zwrotnica, która
przez telefon, kiedy był nieużywany, nadawała to, co się dzieje w gabinecie, a tam ktoś raz na dobę
7
to przesłuchiwał po prostu i ewentualnie... No, ale tutaj mogli się dowiedzieć nawet historii moich
klientów, prawda, co jest niedopuszczalne zupełnie, bo to jest tajemnica. No, ale to było bezprawie,
prawda. I dlatego ten mój pamiętnik się nazywa „Raport o stanie bezprawia". To znaczy ja wtedy
zamierzałam opracować „Raport o stanie bezprawia" i wysłać go. Ja dużo zresztą wysyłałam takich
rzeczy, nie wiem, gdzie one są, jakieś sprawozdania z procesów. Nie tylko przez Komitet Helsiński,
ale w ogóle przez osoby, które mówiły, że gdzieś tam przewiozą zagranice czy gdzieś.
Prawdopodobnie one trafiały. Nie trafiały do SB. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. To były
już takie opracowania, powiedziałabym, bardziej profesjonalne, wskazujące... No, jako prawnik
wiedziałam dobrze, co komu zarzucono, prawda, jakiego typu to jeszcze i mogłam to w taki sposób
podać. No, byłam obrońcą Bogdana Lisa w słynnym procesie gdańskim. Tam wszczęto też sprawę o
zbrodnię komunistyczną przeciwko Zieniukowi, który wówczas sądził do sprawy, był prezesem
sądu okręgowego, wojewódzkiego. A żeby było zabawniej, był to kolega z mojego roku. Ja byłam
taką, no, znaną studentką, więc on mimo wszystko traktował mnie lepiej od innych, to znaczy nie
pastwił się nade mną. Przemówienie końcowe przerwał mi tylko siedem razy i pewnych rzeczy po
prostu żałuje, bo jak mnie spytał „Jakiego imienia stocznia?". Bo chciał koniecznie, żebym
powiedziała „imienia Lenina". Powinnam odpowiedzieć, że nie wiedziałam, że sąd tego nie
pamięta, prawda, czy coś w tym sensie. Ale to potem przychodzi do głowy. Ja natomiast nie
chciałam się dać sprowokować zupełnie.
Więc to były takie procesy, które spowodowały, że byłam jakby osobą, no, predestynowaną,
no... Z Lechem Wałęsą zresztą ciągle rozmawialiśmy, aż przejmiemy władzę. W ogóle nie
wierzyliśmy, prawda. To jak będziemy rządzić w tym kraju? Także wtedy, kiedy powstał Komitet
Obywatelski, to było najpierw... Może nie powinnam o tym mówić, ale.. Ale powiem, bo myślę że
to było też w kraju, prawda. Ponieważ sygnał był najpierw ze środowisk KIK-owskich, więc
istniała obawa ze strony działaczy „Solidarności", że po prostu jak gdyby Kościół, którego
lojalizacja, jak to słusznie w tej chwili Jan Żaryn w tej książce o księdzu Jerzym pisze... Myśmy
zauważali tę lojalizację. A ja już w sposób szczególny, bo widziałam, jaki był los księdza
Małkowskiego, któremu prymas Glemp nie pozwolił wygłaszać kazań na terenie Archidiecezji
Warszawskiej. I myśmy się bali, że po prostu... Ja się cały czas identyfikuję przede wszystkim z tą
wspólnotą „Solidarności", prawda. Myśmy się bali, żeby po prostu, jak gdyby „Solidarność" mogła
się wyrażać w tych komitetach, prawda. No i ja jak gdyby byłam osobą, która te wszystkie
środowiska reprezentowała, prawda. Prowadziłam tan Biskupi Komitet Pomocy, tu byłam w
zarządzie KIK-u, tu z kolegami byłam w stałej grupie, inwigilowana w rozmowy ostrzegawcze. Jak
tylko przychodzili, ja wstawałam. Nigdy nie doprowadzałam do tego, żeby siedli, prawda. Od razu
wychodziłam, „ja akurat wychodzę", prawda. Rozmowy nawet jak nagrywali, to się odbywały
właśnie w taki sposób zdawkowy. I ponieważ byłam starsza jednak od moich kolegów, Heniu był
jeszcze młody, od tych, że tak powiem, więźniów politycznych, to przede wszystkim młodzi byli
tacy tu odważni. Zresztą bardzo odważne były kobiety też, tylko potem one już po tych
doświadczeniach na przykład więziennych, na przykład Teresa Zawada, u nas była taka... Broniłam
też w Koszalinie, no Gabrieli Cwojdzińskiej też byłam jej obrońcą, ale nie doszło do sprawy,
prawda. Bo Gabriela, zresztą razem wracałyśmy, ona wiozła sztandar i z tym sztandarem
ufundowanym przez Mazowieckiego została zatrzymana, a tam miała trzy ulotki czy coś, no i ją
zatrzymali. Ja potem pisałam w odwołaniu, żeby uwolniono Gabrielę z więzienia razem z Matką
Boską, prawda, na sztandarze była. Specjalnie używałam takiego właśnie języka, żeby wskazać na
absurdy tego, co oni robią, prawda. Zawsze jak coś się działo w Koszalinie, to mnie zamykano na
ten dzień. Nie wiedziałam, ale potem się dowiadywałam, że tam była impreza. Oni sądzili, że ja na
pewno na tę imprezę pojadę. A mnie na tą imprezę nikt tam na przykład nie zaprosił, prawda.
Także to był okres, lata osiemdziesiąte, powiedziałabym, takiego niepokoju, takiej ciągłej
mojej walki o to, żeby rozszerzyć ten czas, żeby wszędzie być. Bo ja jeździłam i tu, i tu,
jednoczenie musiałam pracować na chleb, prawda. Także po prostu jednak widać, że ludzie młodzi
mają większe siły, bo potrafiłam jakoś temu wszystkiemu sprostać. I w tym pamiętniku piszę o tym
wszystkim. Nie piszę o wielu rzeczach, bo na przykład mniej poświęcam temu, co się działo w
8
Koszalinie, chociaż piszę o tych więźniach, których broniłam w tych procesach. Poza tym
broniłam kilkudziesięciu osób. A poza tym podejmowałam szereg innych działań interwencyjnych,
o których tam zupełnie nie pisałam. W tej chwili na przykład, wynikła taka sprawa
zamordowanego. Nie zamordowanego, no, chłopca, który się rzekomo powiesił sam, prawda. Były
podejrzenia w Darłowie, że nie. Akurat w zeszłym tygodniu pisano na ten temat. Dziennikarz
ujawniał pewne materiały z IPN-u, prawda. Jak to oni uważali, że ja i Gabriela jako
przedstawicielki Komitetu zmierzamy do wywołania niepokoju publicznego i rozruchów. Przez co?
Przez to, że chciałyśmy wyjaśnić, okoliczności śmierci, prawda, byłam pełnomocnikiem rodziny
teg. Że pisałam o Antonowiczu i o Przemyku w swoich pismach wprost, prawda, byłam także
obrońcą Piotra Siedlińskiego, który razem z Adamem Chodyszem w ramach, że tak powiem,
dintojry, za to, że ujawniono zabójców księdza Popiełuszki. Ja pamiętam, jak się o tym
dowiedziałam, to znaczy wtedy, kiedy mówiono, że ujęto zabójców, to podano, że jednocześnie
aresztowano funkcjonariuszy SB, którzy współpracowali z „Solidarnością". No i już wiedziałam, że
to jest chwyt propagandowy i zresztą podnosiłam ten argument ciągle. Wkrótce byłam obrońcą
Piotra Zielińskiego, tego, który zresztą wsadził Chodysza, bo tam przesłuchiwano go codziennie po
parę godzin i to był prawnik młody i załamał się i przyznał w końcu, że razem z Chodyszem ich
działanie na rzecz „Solidarności" polegało na tym, że ujawniali osoby zatrzymane, żeby można
było zorganizować im pomoc prawną i w ogóle, że są zatrzymane przez SB, prawda. No, Chodysz,
prawda Adam ich zna, był potem szefem Urzędu Ochrony Państwa i ten proces najpierw miał być w
Gdańsku. Ja już tam byłam zgłoszona, potem przekazano go do Słupska. Sala nabita esbekami,
prawda. Wyłączono, że tak powiem, w ten sposób jawność, wyłączano wszędzie, bo i na procesie
KOR-u. W Warszawie działo się to samo, wyłączono wszystko. Jawność jakiejś tam osoby, jedna z
rodziny mogła się najwyżej dostać na ten proces. Także dla mnie to był jeden ciąg, prawda, tych
wszystkich działań. I mnóstwo ludzi już poznałam, ta że jak już weszłam do parlamentu, to w
parlamencie co najmniej jedną trzecią osób znałam osobiście, prawda. Z wieloma byłam
zaprzyjaźniona.
Jeżeli chodzi o kandydowanie, było tak naprawdę naturalnym następstwem...
Było naturalne. Ja nawet nie pamiętam, czy myśmy prowadzili, jak to się, mówi peleton, prawda.
Używając, powiedziałabym, takiego języka, może niekolokwialnego, ale trywialnego. Bo byliśmy
ciągle na czele, prawda. Ja jako, powiedziałabym, ta osoba, która udziela wszelkiej pomocy
prawnej, innej, tu związana z Kościołem, tu z KIK-iem, tu więźniowie polityczni i aktywni Heniu
Grządzielski i Edek Miller, prawda. Wiadomo było, że przyślą nam jedną osobę z Gdańska i to był
Janek Król przysłany, przez którego ja też już znałam. No i znałam mnóstwo już ludzi, bo z KIKów, znałam ze zjazdów marszałka Stelmachowskiego, Andrzeja Wielowieyskiego. Z komitetu na
Piwnej znałam doskonale Zosię Kuratowską, prawda. No, Bogdana Lisa znałam, Lecha
Kaczyńskiego znałam już z Gdańska. Myśmy się tam wszyscy znali, wszyscy na różnych mszach,
spotkaniach się spotykali. Czy za legalnej „Solidarności", czy potem już w sytuacji stanu
wojennego czy różnych procesów. Też myliłam początkowo Jarka i Lecha, prawda. Z Lechem
Kaczyńskim zawsze miałam lepsze relacje, po prostu znaliśmy się z tamtych czasów, prawda. Z
Jarosławem, który do mnie mówi per pani teraz, to, no nie wiem, jakie to były relacje. Wydawało
mi się, że wtedy dobre, potem jak otworzył to Porozumienie Centrum, a ja postanowiłam zostać z
tymi ludźmi, z którymi już byłam, chociaż wiadomo było, że że oni dawali szansę tym politykom,
jak to się mówi, z prowincji, bo ta pierwsza ławka była zawsze zajęta. Ja postanowiłam zostać z
tymi, z którymi się związałam w tamtych latach. A to był właśnie Władek Frasyniuk, Bogdan Lis.
No, bardzo sobie skomplikowałam stosunki z Wałęsą, bo się opowiedziałam w tym konflikcie po
stronie Mazowieckiego. Mało tego, tłumaczyłam Lechowi, że on doszedł już do roli proroka, że
cofanie się do prezydentury... Poza tym myśmy po prostu nie mogli go wybrać na prezydenta, bo on
mógł polec w tych wyborach. Nie mogliśmy tej kandydatury wystawić. I przed światem, jaki byłby
sygnał? Że on w wyborach parlamentu, który w jakiejś części został w wolny sposób wybrany,
prawda. Bo w Zgromadzeniu nie mieliśmy większości. Jeszcze nie było tej koalicji, która potem
9
była rządowa. Ja mówię, dlaczego Lech Wałęsa nie mógł być przez nas najpierw proponowany na
prezydenta. I jeżeli nie było to zmienione, prawda. Ja sobie tak to już przyswoiłam, że potem
uważałam, że on po prostu już historycznie jest prorokiem, prawda. Przeszedł wszystko, już
wchodzi do legendy, prawda. Sama mu zacytowałam wiersz Norwida, że już wchodzi w kręgi
tajemne, w tę legendę, że jego pamięć staje się obrzędem, itd. I on miał mi to bardzo za złe, że ja się
opowiedziałam po stronie Mazowieckiego, który znał mnie, po prostu mnie znał, ale z Lechem ja
byłam silniej związana. Znałam całą jego rodzinę. Danusia załatwiała mi czasem margarynę
dodatkową czy coś, prawda. To jest zupełnie inaczej.
Teraz inaczej to oceniam. Powinnam jednak stać po stronie Lecha. Miałam takie
skrzywienie inteligenckie, które zdaniem Bogdana Borusewicza ważyło, prawda, na stosunku
kolegów. Bogdan Borusewicz, który diagnozował, mówił, że niektórzy koledzy „Solidarności" mają
takie antyinteligenckie kompleksy, że po prostu bali się ludzi może lepiej wykształconych. Chociaż
myśmy absolutnie nie, myśmy uważali, że po prostu każdy ma jakąś swoją rolę. No, oczywiście ja
też byłam dotknięta, powiedziałabym, takim sposobem myślenia, że jak pierwszy raz byłam na tych
wyborach i Wałęsa startował chyba na przewodniczącego regionu i Andrzej Gwiazda, to ja byłam
po stronie Andrzeja Gwiazdy. No, wykształcony i on wszystko tak potrafi. Ale jak zaczął Andrzej
Gwiazda mówić, czyli tak mamrotać, a potem jak zaczął Lechu mówić do tych ludzi, ja patrzyłam,
jak oni dosłownie rośli, to stwierdziłam, no, on jest urodzony trybun ludowy. On mówi ich
językiem, on go akceptuje. I po prostu od tego momentu stwierdziłam, że ma taki ogromny talent
Wałęsa. Jednocześnie zawsze stawałam w jego obronie, bo ja wiem, jaką jego rodzina płaciła cenę
za to, że on był tak po prostu bez przerwy inwigilowany. A będąc jego obrońcą w tej sprawie
właśnie, akt oskarżenia tu przekazuje do Senatu, wiem, jakie o nim były opinie, prawda. Że jest na
pasku w roli propagandy, prawda, że na temat, powiedziałabym, poniżający. O takich rzeczach się
nie pisze o ludziach, na których się liczy po prostu. Takie rzeczy się pisze o wrogach. Tworzy się
taką postać wroga. Odstraszającą, prawda, wszystkich. I tak to robiono w tym procesie. Dlatego ja
tu stanęłam po stronie Lecha i dlatego uważam, że ujawnianie części prawdy, tak jak piszą ci
młodzi historycy, którzy nie rozumieją chyba tych czasów i stosunku, że tak powiem, ludzi do
legalnej w końcu dla tamtego okresu władzy, jakim byli różnego typu milicjanci czy esbecy,
prawda. No niektórzy adwokaci nawet z nimi prowadzili normalne rozmowy, bo uważali, że mają
obowiązek, skoro oni przychodzą, prawda, do nich. A tym bardziej jacyś tam robotnicy. Tak samo
Kościół. Teraz jak, prawda, się ujawnia o księdzu Heniu, no przecież ja bywałam u księdza Henia
Jankowskiego i wiem, jaki to był oddany człowiek od początku, jak się narażał. A jeżeli nawet
rozmawiał... Przecież ja bywałam tam ciągle. Nawet jak rozmawiał z nimi w czasach legalnej
„Solidarności", to pewnie sądził, że musi z nimi rozmawiać i powiedzieć, jak on tę sytuację widzi.
Przecież wtedy była współpraca. Myśmy tu w zarządzie regionu podejmowali uchwałę o poparciu
dla Jaruzelskiego jako premiera. Na sto dni spokojne, prawda, bo się wydawało, że to się da. A ja
nawet pisałam jakiś idiotyczny tekst o tak zwanym przeklętym murze. Wykorzystując jakiś w
gazetce tekst Jaruzelskiego, że trzeba zburzyć przeklęty mur, uznając, że rzeczywiście jest to rodzaj
tej drogi, że powoli „Solidarność" nastąpi, prawda. Przecież powstawały jakieś komisje rządowosolidarnościowe, że powoli, jak to się mówi, ten ustrój się zhumanizuje po prostu. Ja też w to
wierzyłam. Nam do głowy nie przychodziło badanie ustroju. Jak ja potem słyszałam, że tu
niektórzy wstępowali do „Solidarności", żeby obalić ustrój, to miałam podstawę, żeby twierdzić, że
mówiłam po prostu nieprawdę. Myśmy w ogóle nie wierzyli.
A w 1989 roku było takie nastawienie, pamięta Pani, że wchodzicie do parlamentu, żeby
obalać ustrój? Jakie były wtedy nastroje? Pamięta Pani oczekiwania?
No właśnie takie.
Właśnie takie, tak?
Tak. My, można powiedzieć, przez cały ten okres lat osiemdziesiątych, wiedzieliśmy, że trzeba
czekać na jakieś zmiany na wschodzie. Mówił o tym Adam Michnik i mówiła Jadwiga
10
Staniszewska, prawda, było wiadomo, że bez jakiegoś ruchu na wschodzie nic się u nas nie
dzieje, wojska u nas są, prawda. Poza tym wiadomo było, że nasi jeżdżą, prawda, bez przerwy tymi
samolotami, spowiadać się, co tu się w Polsce dzieje i rady odbierać. Też nie mieli żadnego pewnie
manewru, bo wiadomo, na co było stać. Ja też przeszłam te wszystkie etapy, bo też brałam udział w
konferencji w Mistrzejowicach w 1988 roku była konferencja. Mimo że za mną jechała jakaś czujka
ubecka i koledzy musieli mnie przesadzać z pociągu do pociągu. Nie wiedzieliśmy, czy jak ja
potem pojadę sama do Słupska, czy na tej trasie nie zniknę im, prawda, nagle. Wszystko było
możliwe. Przed okrągłym stołem grożono mi śmiercią. Będzie IPN to wyjaśniał. Z reguły po
południu jak tu siedziałam, były telefony „Obejrzyj się za siebie. Tam będziesz ty solidarko płynąć
w tej Słupi". Bo tu widać Słupię, prawda, przez okno. Nie wiem kto, być może jakiś kryminalista,
ale to był, okres kiedy księży zabijali, wszystko, a ja tu trwałam i to wszystko było możliwe.
Myśmy chcieli już zmieniać ustrój. Po to szliśmy do parlamentu. Te zmiany, które ten
program wprowadzał, prawda. Ja oczywiście opracowałam własny program „Podmiotowość
człowieka", bo to była ideologia wyniesiona trochę już ze studiowania różnych, powiedziałabym,
dokumentów społecznej nauki Kościoła. Potem była idea reformowania, ale wiedzieliśmy, że musi
być idea samorządności. I ta idea samorządności się sprzeciwiała głównie ustrojowi totalitarnemu.
W tym akcie oskarżenia, w którym zarzucono korowcom, w tym właśnie Jackowi Kuroniowi,
Romaszewskiemu, Wójcowi, Romaszewskiemu, którego ja broniłam, zarzucono im usiłowanie
obalenia ustroju przemocą i całe to uzasadnienie i akta... Tylko że niestety w niewyjaśnionych
okolicznościach notatki z akt, jakie ja jedyna z obrońców robiłam, zginęły. No, wiadomo, że zostały
skradzione, bo trzymałam je w kancelarii. Tylko nie wiem kiedy one mi zniknęły. Natomiast akt
oskarżenia trzymałam w domu i on jakby został. Mimo że część rzeczy mi zniknęła, bo moi
synowie zakopali w lesie pod charakterystycznym drzewem, a na drugi rok już nie było żadnego
charakterystycznego drzewa, także wszyscy jak coś zakopują, to wiedzą, jak to jest, że to trzeba, nie
wiem jakie rzeczy, żeby potem trafić. A jeszcze w lesie, a nie we własnym ogrodzie, to groza. Ja
pamiętam jak cały ogród mój był przekopany przy naszej kamienicy w Radomiu, kiedy próbowano
znaleźć złoto zakopane przed wojną. Cały przekopany. Był w zupełnie innym miejscu znaleziony
niż tam, gdzie wszyscy wskazywali. A było przy wszystkich zakopywane, żeby każdy wiedział, kto
przeżyje, żeby tutaj w odpowiednim czasie to wyjąć. Także te materiały zginęły i w temacie
oskarżenia już tam pisze.
Więc ta idea samorządności była czymś bardzo ważnym, ale to już przechodzę chyba dalej
do tego Senatu. Przełomową ustrojową rzeczą była inicjatywa Senatu, to był rodzaj powinności o
samorządzie terytorialnym. Ja osobiście nie mogłam, jak to się mówi, całym sercem się temu
poświęcić, bo już wcześniej całym sercem poświęciłam się idei przywrócenia Senatowi funkcji
opieki nad Polakami zagranicą. Prawdę mówiąc, sama na to nie wpadłam, bo ja najpierw chciałam
być w tych komisjach i byłam w tych inicjatyw ustawodawczych. Prowadzili w końcu też to
wszystko moi koledzy, których znałam. Ale zwrócił się do mnie Edmund Osmańczyk, ponieważ ja
byłam od porządku aktywna, ponieważ miałam śmiałość wypowiadania się. A część kolegów po
prostu, zwłaszcza tych związkowców, bała się wypowiadać na forum Senatu, bo mieli jakby takie
poczucie jakiegoś lęku, tremy, prawda.
Ja od początku stawałam w obronie na przykład Leszka Moczulskiego. Oni byli poza
parlamentem, tam manifestowali, więc ja w ich obronie jakąś tam ustawę przygotowałam... To
znaczy byłam dosyć aktywna. No i pamiętam, jak zwrócił się do mnie Edmund Osmańczyk chyba
razem z Rysiem Reiffem, z którym byłam zaprzyjaźniona już chyba wtedy, z racji Janka Króla to
była już taka znajomość bliższa, żebym wstąpiła do komisji emigracji, Polaków zagranicą, bo
będzie im potrzebny prawnik, bo będzie trzeba jakoś regulować zarówno sytuację tych Polaków, jak
i coś zrobić z tą organizacją, którą była tak zwana Polonia, prawda, na Krakowskim Przedmieściu.
No więc ja się poświęciłam tej pracy oczywiście z pełnym zaangażowaniem. Powołaliśmy tę nową
organizację, do komitetu założycielskiego wprowadziliśmy mnóstwo ludzi, znaczące osoby z
Kościoła, znaczące z życia społecznego i marszałek Stelmachowski, który miał stanąć zgodnie z
tradycją drugiej Rzeczpospolitej, bo my tą trzecią byliśmy, na czele tej organizacji. Jako marszałek
11
Senatu zaproponował mi, żebym została sekretarzem generalnym, czyli urzędującym, bo on
pełnił funkcję marszałka Senatu. No więc zostałam tym sekretarzem generalnym urzędującym, co
było trudne, bo ja się do końca nie mogłam zrealizować tak, jakbym chciała jako prawnik, jako
senator, bo ja bez przerwy tym samochodem kursowałam pomiędzy Krakowskim Przedmieściem a
Senatem.
Miałam bardzo ścisły związek z marszałkiem Stelmachowskim i bardzo byłam z nim
zaprzyjaźniona. Całą masę mieliśmy bardzo ciekawych różnych przeżyć z marszałkiem. I on
również poprosił Zosię Kuratowską, żeby została sekretarzem Senatu, a to z uwagi na to, że nie
było jeszcze tych wszystkich pomocy dla marszałków. Był pan marszałek Ślisz, a poza tym
chodziło o to, żeby był prawnik, żeby na bieżąco umiał prawnie rozwiązać różne problemy, na
przykład regulaminowe czy inne, prawda.
Zresztą z tego powodu byłam sekretarzem Zgromadzenia Narodowego na początku i
wyboru Jaruzelskiego, co dla mnie było ogromną traumą - wybór Jaruzelskiego. Bo ja do końca nie
mogłam się z tym zgodzić. Dlatego że, no, Jaruzelski wypowiedział wojnę własnemu narodowi i
nikt mnie nigdy nie przekona... Ja nie byłam żadną ekstremą. Patrzę na to merytorycznie i uważam,
że Polak nie powinien takich rzeczy robić drugiemu Polakowi, prawda. Pamiętam, jaki był rodzaj
wpływu na nas. Teraz jak widzę różne dyskusje polityków i historyków IPN-u, to się trochę dziwię,
bo wyraźnie widać, że oni nie czują tamtych czasów. W tamtych czasach istniała ogromna obawa,
że to się odwróci wszystko i uważano że wybór Jaruzelskiego jak gdyby zatrzyma ich. Trzeba
przyznać, że generał Jaruzelski przyzwoicie wypełniał tę funkcję, bo w ogóle nie wypełniał. On był
po prostu, bo był. Nic więcej. Ale dla nas, dla ludzi „Solidarności", a ja się do takich zaliczałam, ja
uważałam, „trudno", ja siedziałam w więzieniu, mogłam tam ewentualnie wrócić. Nie boję się tak
jak ci, co nie siedzieli, prawda, i nigdy nie wiedzą. Najbardziej się bali ci z SLD, którzy weszli,
prawda, to znaczy z PZPR-u. Pamiętam, jak jedna dziewczyna, taka ładna, dosłownie rozrywała
szaty, klękała i krzyczała: „głosujcie na niego, bo inaczej nas wszystkich rozjadą czołgami".
Pamiętam, jak Kwaśniewski wychodził z toalety i zapinał rozporek na korytarzu, taki był
rozemocjonowany. I pytam, czy to ktoś od nas, bo nie znam wszystkich. A mówią „nie, nie, to
minister sportu". Cha, cha, cha. Tak go pierwszy raz zobaczyłam.
Więc istniała obawa straszna, że to może wrócić i tutaj ze środowisk kościelnych były takie
rady, no, które dla niektórych były rozkazem, prawda, jak Marek Jurek, który się wycofał. Ja jednak
stwierdziłam „trudno, będę głosowała przeciw". Bo jeżeli nadają tylko tak, że tylko albo on, albo
Kiszczak, prawda. Cha, cha, cha! No, to są dla nas osoby, które reprezentowały ustrój totalitarny,
prawda. Wałęsa nie mógł być podany. Myśmy prowadziły rozmowy przez wiele godzin. No, nie
było jeszcze, powiedziałabym, sojuszu z tymi partiami, z PSL-em czy ZSL, oni się jeszcze wtedy
tak nazywali, i ze Stronnictwem Demokratycznym, dopiero potem powstał. Przecież Wałęsa by
przegrał w tych wyborach, gdyby został wtedy. No, przegrałby, bo by nie było większości. Nie
wolno było tego Wałęsie robić i Wałęsa to doskonale rozumiał. A myśmy byli rozbici dosłownie, nie
wiedzieliśmy, kogo by tu można wybrać na taką osobę. No, bo były osoby znane, ale zupełnie
niepolityczne, prawda. Różni historycy, profesorowie, już nie powiem, jakie nazwiska padały. Ja
wpadłam na to, żeby może Fiszbacha wybrać na prezydenta. To były jakieś takie moje osobiste,
ewentualnie profesora Geremka. Wałęsa jak mnie spotykał, to mówił tak: „Geremek, Geremek,
tak". Cha, cha, cha! Mnie się wydawało, że ma talenty polityczne i coś. Żeby tylko nie
Jaruzelskiego, prawda. Każdy tylko nie on.
A potem byłam jeszcze tym sekretarzem Zgromadzenia Narodowego, no to ciężki był
obowiązek. Ja się panicznie bałam, że czegoś nie zdołam, że tak powiem, rozwiązać. A miałam radą
służyć marszałkowi Kozakiewiczowi. Na szczęście nie było tam takich problemów. Chociaż tam
parę razy musieliśmy się konsultować. Między innymi cała sala usłyszała konspiracyjne: „Jak pani
głosowała? Bo ja za". A cała sala to słyszała, bo zaraz potem gratulacje mi od razu składali. A ja
mówię: „A ja przeciw". „Oooo" - z jego strony tak ciężko, że może nie będzie wybrany tym jednym
głosem.
Także myślę, że generał Jaruzelski jest taką postacią tragiczną. Dlatego ja bardzo chciałam,
12
żeby oni stanęli przed Trybunałem Stanu, żeby te wszystkie rzeczy wyjaśnić. Dlatego, że w
różny sposób przedstawiają. A już jak usłyszałam, że w tej chwili wszczęto ten proces i co on tam
opowiadał na tym procesie, to tym bardziej uważam, że ten proces powinien się odbyć, prawda,
żeby była pełna jasność, kto się czego, że tak powiem, bał. I ten krok wprowadzenia stanu
wojennego to jednak była trauma narodowa, to było coś nieprawdopodobnego, prawda. Przychodzą
po mnie, pukają do drzwi. Ja myślę, że bandyci. A oni mówią, że milicja. Ja mówię „w nocy?". Bo
to w nocy, prawda, trzynastego. A jeden mi mówi: „My wyjdziemy przed blok i niech pani wyjrzy
przez balkon". Ja patrzę, rzeczywiście, znam policjantów. Oni mnie szanowali, bo ja byłam
adwokatem, w końcu już znanym adwokatem, no, dobrym adwokatem. Zawsze miałam same piątki,
więc raczej nie robiłam sobie, że tak powiem, tak jak potem oni mówili, że ja jak gdyby nie mam
klientów. Przeciwnie, do mnie ludzie w kolejki się ustawiali, bo ja w życiu nie wzięłam za poradę
pieniędzy, od początku. Czterdzieści parę lat od nikogo złotówki nie wzięłam za poradę, prawda, bo
uważałam, że każdy ma prawo i miałam taką manię lub misję. Ja mówię o tym misja, a inni
uważają, że to jest chorobliwa mania, no, mniejsza z tym.
W każdym razie idzie Jurek Pietrzak i jej komplement mówi: „Pani senator, pani ma takie
piękne oczy". Ona zmierzyła go, prawda. A ja solidarnościowa i wszystkim po imieniu mówię i
mówię: „Jurek, widzisz ona jak cię traktuje. Ja nie mam takich pięknych oczu, ale mi nikt nie chce
komplementu powiedzieć". A on mówi: „Ty masz też ładne oczy", prawda. Ja mówię: „Dziękuję,
Jurku". Jak tylko była przerwa, to ona do mnie: „Jak ty się zachowujesz?! Narażasz na szwank
godność senatora!". Cha, cha, cha! Ja potem to w jakiejś gazecie powiedziałam, a ona mówi
„Dlaczego?". A ja mówię: „Bo to było bardzo śmieszne", prawda.
Mówiła Pani o swoim doświadczeniu prawniczym, które w całej tej historii odgrywa ogromną
rolę, była Pani jednym z senatorów o doświadczeniu legislacyjnym. Jak to wyglądało w
codziennej współpracy? Czy Pani czuła w związku z tym szczególną odpowiedzialność?
Wszyscy mieliśmy wówczas to, czego dzisiaj, powiedziałabym, w realistycznej rzeczywistości,
wstyd się przyznać, mieliśmy poczucie misji. Myśleliśmy o tym wszystkim z pewnym patosem,
jaki towarzyszy zawsze jakimś rzeczom ważnym. Dla nas bardzo ważne było na przykład to, żeby
orzeł miał koronę, bo to było przywrócenie godności. A pod symbolami zawsze naród się gromadzi,
prawda, i odnosi się do tych symboli. Dlatego myśmy swoją pracę w Senacie traktowali też w
sposób niezwykle poważny. Pamiętam na przykład nasze dyskusje prawnicze, czy na przykład z
Leszkiem Piotrowskim, czy z Walerianem, prawda. Myśmy godzinami dyskutowali. To ja
mówiłam o drugiej czy trzeciej w nocy: „Słuchajcie, ja już po prostu nie kontroluję tego. Ja już nie
mam poczucia odpowiedzialności za to, co myślę, bo już przestaję myśleć. Marzę o spaniu". I
zrywałam zebrania komisji pierwsza i mówiłam: „Ja idę po prostu spać". Oni mówią: „Ale my
musimy to...". Ja mówię: „Zastanówcie się, na czym polega nasze poczucie odpowiedzialności:
żeby to napisać, czy żeby to dobrze napisać?". Więc tego typu były spory.
W jakiej to było komisji?
Nie pamiętam, chyba w komisji inicjatyw ustawodawczych. Po prostu to była ciężka praca w tym
Senacie. Jeszcze nie było ani tylu ekspertów, którzy wodzili na pokuszenie, prawda. Myśmy to
wszystko jakby sami. Dysponowaliśmy jakimiś opiniami, ale naprawdę chcieliśmy wszystko
dobrze zrobić. Dużo rzeczy wyszło źle. Na przykład to nie była nasza inicjatywa, ale na ten temat
wielokrotnie rozmawiałam z różnymi osobami w późniejszych latach, bo jednak w polityce do dziś
pozostałam, likwidacja PGR-ów. Ja miałam ogromne wątpliwości. Rozmawiałam na ten temat z
Jackiem Kuroniem, prawda, bo jednak to dla mnie był człowiek, który reprezentował niezwykłą
wrażliwość społeczną. On był człowiekiem naprawdę niezwykłym, Jacek Kuroń. Potem
wielokrotnie żeśmy rozrywali szaty i kajali, prawda, posypywali głowę popiołem: „Po co myśmy to
zrobili?". Zamysł był dobry: zlikwidować coś, co jest zupełnie nierentowne, co jest sztuczne,
wprowadzić jakieś czyste reguły gospodarowania. Ale trzeba to było zrobić za nich, za tych
pegeerowców. Ja pamiętam, jak ja natchniona mówiłam do tych ludzi: „Wy tu musicie tworzyć
13
spółki, wy tu zrobicie sobie upojnie jakieś regionalne potrawy, jakąś agroturystykę". A on mówi:
„Pani senator, jak my pani słuchamy, to my chcemy, żeby tak było. Tylko że my ludzie
niewykształceni. Niech pani przyjdzie i niech nam pani to wszystko załatwi", prawda. A myśmy
tego nie załatwili. Myśmy po prostu zlikwidowali PGR-y, uwłaszczyli ich na tych nędznych
mieszkaniach, prawda. I to, co oni dostali, to ewentualnie zdążyli sobie kupić telewizory, jakieś tam
rzeczy. To, czego im brakowało do takiego średniego standardu, jaki sobie wówczas wyobrażali. I
pozostali nadal, a ich dzieci dziedziczyły tę biedę, ten brak, że tak powiem, aspiracji jakichkolwiek
i perspektyw. Przecież ten słynny reportaż o wsi Zagórki.
„Arizona"?
„Arizona", tak. U nas jeszcze wino Arizona można kupić. To była wieś spod Słupska, te Zagórki. Ja
tam nawet kiedyś pojechałam, żeby sprawdzić i zobaczyć, jak one wyglądają, bo wielokrotnie,
prawda, ten wątek wracał do nas.
Poza tym ja się spotykałam z problemami bezrobotnych i to z takimi, powiedziałabym,
problemami nie do załatwienia dla nas doraźnie, prawda. Mnie się wydawało, że jak ja jakąś zmianę
w ustawie dotyczącą losu bezrobotnych wprowadziłam, to oni będą mnie na rękach nosić. A oni
mówili, że mam oddawać im miliardy, które zarobiłam ze spółką Art-B, bo oni słyszeli, prawda,
że... To znaczy jakieś takie populistyczne były hasła wynikające z tego, że myśmy gdzieś po prostu
zostawili, powiedziałabym, możliwość załatwienia interesu tych ludzi. To jest ogromny błąd Senatu
pierwszej kadencji.
Drugim błędem był brak ustawy dekomunizacyjnej. Już nie mówię lustracyjnej, bo na to nie
było dobrego rozwiązania. Pamiętam, że ze Zbyszkiem Romaszewskim przesłuchiwaliśmy takiego
funkcjonariusza Sulke, skruszonego, w Komisji Praw Człowieka i Praworządności, miał rozkaz
zabicia księdza Chojnackiego, którego znałam bardzo dobrze osobiście. I jak on nam powiedział, że
co piąty ksiądz był kandydatem na współpracownika, a co dziesiąty współpracownikiem, to
stwierdziliśmy, że jeżeli my zaczniemy lustrację w Polsce od uderzania w Kościół, jedyny autorytet,
jaki temu narodowi został i wokół którego się wszyscy gromadzili w tym złym okresie, to będzie
błąd, że trzeba to zrobić w jakiś sposób cywilizowany. Ale dekomunizacja była bardzo ważna i
trzeba było tę dekomunizację zrobić nawet bez tego, ale to po czasie widać. Ja też początkowo nie
doceniałam tego, bo mi się wydawało, że jako zwycięzcom naszą cnotą jest pewna
wspaniałomyślność, czyli okazanie zaufania. Czyli ja rozumiałam tę grubą kreskę może nie tak jak
rozumiał Mazowiecki, tylko tak jak ją podawano, prawda, że zaczynamy od początku, że ci, którzy
tworzyli to zło, powiedzmy, oni zrozumieli, że to zło. Są w ogóle skruszeni, nie chcą żadnej władzy,
więc my nie będziemy ich wieszać na latarniach, prawda. Bo moi koledzy z „Solidarności" tak
mówili: „No tak, ty teraz jesteś z nami, ale ty jesteś takim obrońcą opraw człowieka, że jak
będziemy ich wieszać na latarniach, to ty pierwsza będziesz ich bronić". Stąd dla mnie to
odniesienie do tych latarni, prawda. Potem jednak stwierdzam, że było to złe, prawda. Bo w sytuacji
rozwiązania po drugiej kadencji, parlament drugiej kadencji - nam się wydawało, że taki
doświadczony naród już wybierze tych ludzi. I wybrane został SLD, prawda. To dla mnie było
zupełnie nie do pojęcia. Nie wiedziałam, jakimi kategoriami, ale wiedziałam też jednocześnie, jakie
to były szkody w mentalności ludzkiej przez te wszystkie lata, prawda. Jeżeli do tej pory są ludzie,
do dziś, którzy nie wierzą w to, prawda, że to nie Niemcy pozabijali ludzi w Katyniu, albo nie chcą
po prostu wierzyć. Bo czasami nie chcą. Jeżeli ja będąc tu przewodniczącą rady miejskiej, miałam
problem z tym, żeby zlikwidować ulicę 9 marca, a w zasadzie 8 marca, która się nazywała Dniem
wyzwolenia Słupska, czyli dniem brutalnej pacyfikacji, mordów i pożarów w Słupsku.
Spacyfikowanie Słupska przez Armię Czerwoną, prawda. I wcale Polska nie szła wtedy, tylko
komendantury radzieckie, to ja się spotkałam z takim atakiem ze strony tych środowisk
postkomunistycznych, prawda, jakbym w ogóle oszalała, prawda. Dowiedziałam się, że
sprostytuowane kobiety niemieckie rzucały się na tych Azjatów. Mimo że po prostu mordowano w
kościołach, naczynia liturgiczne gnieciono. Ja mówię, już wiem o co.
Ja już nie umiem się ustrzec emocji, prawda, bo są pewne nierozliczone rachunki krzywd i
14
one bolą po prostu. W historii również bolą. A to wszystko to po prostu odrodziło się z butą, z
roszczeniem do władzy. Nie można SLD postrzegać przez posłów w Warszawie. Ja osobiście Rysia
Kalisza bardzo cenię. Ja z nim gotowa jestem współpracować zawsze. Koncyliacyjny, ale my tu
mamy na miejscu zupełnie innych ludzi, prawda. I to nie tych głównych polityków, tylko,
powiedziałabym, tych, którzy stoją tak pół kroku niżej. Nie pokazują się, bo mają za sobą dużo, ale
za nimi jest siła. A z tamtych czasów zostało, że rację ma siła, nie racja siły. Ja w sposób
natchniony: „Nie, że będzie siła racji, a nie racja siły". To dziś jest niestety racja siły. Dlatego ja
uważam, że to jest błąd, prawda. PGR-y, brak dekomunizacji, prawda. W tej chwili lustracja jaka
jest, taka jest. Myślę że te materiały są otwierane, no, trochę za późno, prawda. Pewne rzeczy się
wyjaśniają w tej chwili. Już z historii takiej z uniwersytetu otrzymały granty z IPN-u i od czasu do
czasu ujawnia nam pewne rzeczy. No, to wszystko nam, że tak powiem, pasuje do naszych
pewnych przewidywań tej sytuacji, ale nadal nie wiadomo dokładnie i nie ma opracowań tych
podstawowych historycznych ze strony IPN-u, jak działał tamten system. Bo to był pewien system,
w ramach ustroju, który się zwał socjalistyczno-komunistyczny, prawda. System, czyli jak działało
to państwo, jakie były wzajemne relacje.
Ja po drugiej kadencji byłam sędzią Trybunału Stanu, przewodniczącą w sprawie afery
alkoholowej, w której, no, po prostu była popakowana cała masa dokumentów nawet niezgodnie z
ich datą wpływów ewidencjonowanych. Ja się zwróciłam o dokumenty, próbowałam własne
śledztwo przeprowadzić, żeby to sprawiedliwie osądzić. Nic już nie było, wszystko wyczyszczone.
A przede wszystkim zrozumiałam wówczas dopiero, dlaczego palono papiery tych partii. Bo mieli
wszystko.
W czwartej kadencji byłam członkiem Krajowej Rady Sądownictwa i wiem, co jest w
aktach sędziów, prawda. Sędzia szedł na urlop, partia się dowiadywała, gdzie on ten urlop ma
spędzać, prawda. Sędziemu napisano, że prawdopodobnie jest żydem. Sprawdzano za jakiś czas
przez prostytutkę podstawioną, a potem nie jest obrzezany, więc chyba żydem nie jest, prawda. No
więc takie mieliśmy po prostu tam kwiatki wskazujące na stałą inwigilację i to do końca, prawie że
do końca.
A jeśli chodzi właśnie o to, powiem, taka mi się w tej chwili mi się skojarzyła zabawna
rzecz, która dotyczy Gabrieli Cwojdzińskiej. Ona pewnie państwu o tym nie powie, bo myśmy tu
razem działali w tym komitecie oraz razem mieszkałyśmy w pokoju. Gabriela Cwojdzińska,
człowiek kultury, ona była pianistką i w ogóle związana bardzo z Kościołem. Ona i Andrzej,
kompozytor, jej mąż, postanowiła (resorty siłowe były jeszcze w rękach komunistów), że wojsko
musi się uczyć pieśni patriotycznych, w związku z tym Roty. No, miała taką ideę fix, postanowiła,
że tak powiem. Do Siwickiego dzwoniła po kilka razy dziennie. Oczywiście, ze stacjonarnego
telefonu, więc głównie z hotelu, bo nikt nie miał żadnych komórek, więc wydzwaniała i rano, i
wieczorem. Nigdy pan minister nie był jako on, musiała się przedstawić kto. Jakiegoś tam senatora
„Solidarności", pana ministra Siwickiego nie było, więc ona postanowiła i o 4 rano zadzwoniła do
domu. No i że ona oczywiście nie chciała dać go do telefonu, a ona powiedziała, że będzie dzwoniła
codziennie. Nie wiem, czy się przyzna do tego, bo ja potem mówię: „Gabriela, no wezmą nas za
wariatki rzeczywiście". Bo ona musi przekazać panu, już teraz nie wiem, czy już jemu przekazała,
żeby on koniecznie tych żołnierzy uczył Roty. Ale wiem, że zaczął uczyć Roty, bo stwierdził, że
jeżeli ona będzie ciągle do niego wydzwaniała w sprawie tej Roty.
Zresztą ona jest niesamowita. Ona mi po nocach prawie że sprowadzała do dyskusji jakiś
ludzi. Pamiętam, że Drabicz przychodził, więc ja się odwracałam tyłem i spałam, prawda. Do misia
się przytulałam swojego i spałam. A oni mi siedzieli na łóżku, prawda, i z nią jakieś dyskusje
prowadzili. Także myślę, że wszyscy ci senatorowie, którzy wtedy weszli, to byli zupełnie innymi
politykami niż ci obecni, prawda. Nikt nie myślał o tym, żeby się w mediach pokazać. Nikt nigdy
nie powiedział nic takiego złego w tym Senacie. Marszałek by zresztą od razu wyciszał, jakby tylko
ktoś tam próbował coś ostrzej. Ja pamiętam, ja coś tam powiedziałam, że trzeba wszystkich tych
dyrektorów zwolnić z przedsiębiorstw, a tam jeden z kolegów Wilk był dyrektorem i mówi: „No
chyba nie wszystkich, bo nie wszyscy są zbójami". A Stelmachowski mówi: „Zbóje nie zbójcie.
15
Dajcie spokój konfliktom", prawda. No więc ja już odeszłam, żeby nie drażnić kolegi, prawda,
że wszyscy są tymi zbójami.
No i Ala Grześkowiak, Ala Grześkowiak, no, do dziś się przyjaźnimy, utrzymujemy
kontakty z Alą. Znałam ją już jako wielką abolicjonistkę i ideologa przeciwnego karze śmierci i ja
też byłam bardzo przeciwna. Poza tym spotkałam się z nią już w ramach duszpasterstwa prawników
na Jasnej Górze, także znałyśmy się po imieniu już przedtem. Potem siedziałyśmy blisko siebie. Te
wszystkie kobiety, siadłyśmy tam już od razu, żebyśmy mogły w tej sali kolumnowej też z sobą
trochę pogadać.
A jeśli chodzi o takie różne ciekawostki, to na przykład to, że taki nobliwy profesor jak
profesor Góralczyk, już chyba nie żyje, mówi mi, że ma bardzo ważną do mnie sprawę, prawda.
Więc ja już myślę sobie: „Boże, może ja tam czegoś, jakiś problem był w tym Senacie, nie
pomyślałam". A on mówi, czy mogłabym ciut krótszą spódniczkę nosić. Cha, cha, cha! Bardzo
mnie to ucieszyło. Nie wiedziałem, że nobliwy pan zwraca uwagę na takie rzeczy, prawda. Ale to
takie miłe, bo po prostu wskazywało na to, że niektóre osoby są takie posągowe, a byli normalnymi
ludźmi, bardzo zresztą miłymi, ciepłymi.
No, mieliśmy twórców znanych. Jedynym w ogóle aktorem, który mi się w życiu podobał,
to był Gustaw Holoubek. Bardzo mi się podobał i zawsze chciałam go poznać osobiście. Pamiętam,
że znajomy rodziny wystarał mi się o jego jakiś fotos z napisem, gdzie napisał „pannie Ani z prośbą
o pamięć", jakoś tak, Gustaw Holoubek. Jak ja pamiętam, przyniosłam, pokazałam, że jestem jego
koleżanką. To dla mnie było to niezwykłe, że Andrzej Szczypiorski, którego znałam, mówił, że do
Warszawy na kolanach mogę iść, żeby go spotkać. Też był moim kolegą, chociaż się później
okazały różne rzeczy z jego przeszłości, prawda.
Także to otoczenie tych ludzi to było to dla mnie ogromnym zobowiązaniem. Myśmy
wszystko dawali z siebie. A ja jeżdżąc po tym świecie, to naprawdę prawie że homilie wygłaszałam
do tych Polaków tam na krańcach świata, bo byłam i w Brazylii i u tych Polaków. Marszałek miał
jechać, mnie wysłał, więc ja codziennie po parę tych przemówień. Ja wszystko i o księdzu Jerzym, i
eksplozję patriotyczną, którą znam. Nie było aktorów, to myśmy to robili, prawda. Czy na
wschodzie, przecież wschód to były przeżycia wspaniałe. Zakładanie tych organizacji polskich,
prawda. W Wilnie, wszędzie. Ja nie dałam tutaj tych wszystkich pamiątek, takie może najbardziej
związane, że tak powiem z Senatem, jak obserwacja wyborów. A tutaj z tymi środowiskami
polskimi, to myślę, że tam ze strony marszałka też jest bardzo dużo tych pamiątek dotyczących
samego działania Wspólnoty Polskiej. W tym pierwszym okresie w Pałacyku właśnie w tej gmachu
Resursy na Krakowskim Przedmieściu urzędowałam. Przyjmowałam no niemal codziennie gości ze
świata i ciągle jeździłam na wschód pomóc zakładać organizacje, pomagać w statusach. Na
przykład jest znaczek tam z pierwszego zjazdu Polaków na Ukrainie, prawda. Z profesorem
Skubiszewskim byłam w tak zwanym czwartym koszyku Helsińskim, jeśli chodzi o sprawy
Polaków, byłam w tej słynnej podróży wschodniej. Też mieliśmy tam niesamowite przeżycia i
ciekawostki, bo padał śnieg, jak wychodziliśmy, jeszcze byłam wtedy bardzo szczupła, miałam
związany prochowiec, włosy dłuższe i on sądził, ten w marynarce, że ja jestem chyba sekretarką
Skubiszewskiego. W momencie jak hymny były podane, to on mnie znacząco uścisnął za rękę. Ja w
popłochu, „Jezus Maria, jak się powinien polski senator zachować w takiej sytuacji?". Więc szybko
wyszarpnęłam rękę i złapałam jego wielką łapę i tak z całej siły jak tylko mogłam, ścisnęłam, więc
on dosłownie osłupiał, prawda. Potem mnie przepraszał, jak już zostałam przedstawiona przez
profesora i przesyłał mi takie prezenty piękne ze złotogłowiem szyte takie z chusty, które
schowałam i które oprócz tego złota mole mi jadły, zanim zdążyłam ich użyć do czegokolwiek.
Potem drugą miałam przygodę, jak profesor na takiej rozpisce miał gdzieś widocznie pokój
blisko pana Rapackiego, szefa jego gabinetu. I po nocy profesor do mnie zapukał. Więc ja, na takich
wyjazdach wiedząc, że jesteśmy obserwowani, inwigilowani, ja w takim peniuarze, prawda,
założyłam, spojrzałam w lustro, otwieram: pan profesor. A on mi prosi pana Rapackiego, prawda.
Ja mu w tym peniuarze otwieram, a ja mu mówię, że nie ma, a on mówi, że przecież jestem u pana
Rapackiego, co było tak zabawne, że on mnie potem oficjalnie przepraszał i już wszyscy wiedzieli
16
0 tym, prawda, co się stało. A wszyscy wyli ze śmiechu, a on nie wiedział, z czego oni się tak
śmieją, jak on mnie publicznie przepraszał za despekt, jaki mnie w nocy spotkał. Jaki despekt może
damę w nocy spotkać ze strony mężczyzny. Zresztą u profesor miałam piątkę z prawa rzymskiego,
znałam go jeszcze z Uniwersytetu Adama Mickiewicza, no, jest uroczym człowiekiem i potem mi
dużo sympatii po tej podróży okazywał, przesyłał cudowne wyrazy pamięci profesor Skubiszewski.
Także ta pierwsza kadencja Senatu to dla mnie po prostu mogłaby się rozłożyć na lata.
Miałam tyle przeżyć wspaniałych, tylu ludzi, że po prostu za szybko ten czas biegł, bo więcej nie
było czasu na załatwienie tych spraw. No, tę ustawę zdążyliśmy też o uznaniu za nieważne, do tej
pory ona jest przedłużana jeszcze. Ja też dużo procesów prowadzę i jeszcze czekają Chełminiacy z
tych branek koledzy, którzy powinni uzyskać jakieś rekompensaty, bo to było normalne więzienie.
U nas działa takie stowarzyszenie przy zarządzie regionu właśnie Chełminiaków, bo w Chełmnie
byli internowani ci działacze „Solidarności". Także Słupsk, powiedziałabym, na tej mapie walki o
tę wolność jakoś się zapisał. Ja sama jakiś tam przyczynek do tego prawa przy okrągłym stole, to
służyło temu komitetowi, to było na początku lutego to spotkanie, gdzie myśmy to opracowywali z
tymi wszystkimi wiodącymi prawnikami. Potem pamiętam, jak Falandysza wymieniłam, bo żona
mu rodziła dziecko chyba albo się źle czuła, przy prowadzeniu obrad dotyczących prawa karnego w
Mistrzejowicach, w Nowej Hucie, prawda, na tej konferencji prawnej.
Potem uczestniczyłam we wszystkich, prawda, bo uczestniczyłam też z Romaszewskim, ale
to już była druga kadencja Senatu, w Leningradzie i Wilnie, prawda, więc byliśmy w Leningradzie,
jeszcze wtedy nie był Petersburg, bo w Wilnie nie mogła się odbyć wtedy.
Poza tym w Wilnie byłam bezpośrednio po tym, jak ten OMON tam zaatakował. Tylko
akurat nie mam tu tych pamiątek. Z Wilnem jest związany kawał, że tak powiem, tych obowiązków
w Senacie na przestrzeni tych kilku kadencji, bo mam trzy kadencje i ciągle miałam kontakt, a w tej
ostatniej czwartej kadencji, w której byłam, byłam obserwatorem razem z kolegami, procesu tych
autonomistów w Wilnie. Więc też tam mieliśmy bardzo ścisłe związki z Polakami i dzięki chyba
naszej obecności, naszym konferencjom prasowym, na ogół ja tam przedstawiałam te swoje opinie
dotyczące tego procesu. Ogólnie wynikało to nie z pobudek politycznych czy innych, tylko typowo
nacjonalistycznych, prawda. Także myślę też, że wniosłam taką małą cegiełkę w budowanie tej
Polski i tej Polski dla tych Polaków.
W czwartej kadencji prowadziłam tę ustawę o obywatelstwie, prawda, Janka Sagatowska o
repatriacji. Też jakoś nie zdążyliśmy tego wszystkiego pouchwalać potem, ale stopniowo,
stopniowo. Jak myślę sytuacja jest coraz lepsza z tym, że ten pierwszy Senat to był dla mnie
najlepszy i za każdym razem było... Już nie chodzi tylko o kompetencje, kompetencje mogą być
różne, ale zależy jacy ludzie są, jak jest traktowany w sensie ustrojowym Senat.
Uważam, że powinien być ten Senat. Może powinien mieć jakieś inne kadencje, może
bardziej na wzór francuski, żeby miał inne kadencje, żeby po prostu nie była jedna kampania
wyborcza do Sejmu i Senatu. Pomimo wszystko to Senat powinien być tą izbą refleksji, którą za
naszych czasów był, a już potem nie był. No, może był, ale też po prostu było dużo tak zwanych
zadym medialnych i innych, prawda. Niektórzy uważają, że istnienie polityka to jest w mediach, a
to nie jest organiczna praca. Dla mnie jest odwrotnie. Ja uważam, że moja tożsamość polityka jest
wtórna. Jestem człowiekiem, zawsze to ubekom mówiłam. Oni mówią, że nie będę adwokatem,
mówię „w porządku". Miałam iść do Akademii Sztuk Pięknych. Zmarł mój ojciec adwokat, to
poszłam, prawda, to może będę miała życiową szansę zaistnienia, prawda, jakiś artysta, potem
prawnikiem, dopiero potem jest się politykiem i źle jest, jak politycy nie mają zakorzenienia. Oni
wtedy trzymają się tych swoich stołków i trzeba ich odspawać. Prawie że. Może to jest niegrzeczne
1 trywialne z mojej strony, ale ten język już bardzo polityczny od czasu pierwszego Senatu się
zmienił.
Wróćmy jeszcze do historii bardzo niepoważnych i krotochwili. Obradowaliście Państwo na
początku w Sejmie, w sali kolumnowej
W sali kolumnowej, bo nie mieliśmy jeszcze tej sali
17
A co z tym szczurem w sali kolumnowej?
Na imieniny w pierwszej kadencji Senatu moi synowie bez porozumienia z sobą podarowali mi
jeden mysz, a drugi szczura, żeby mi nie było smutno, bo wiedzieli, że ja bardzo kocham zwierzęta.
W domu zawsze było ich dużo, więc w Warszawie nie będzie mi się nudziło. Miałam kłopoty, bo
dopóki szczur był mały i mysz była, to jakoś chociaż mogły być w jednej klatce, a później ten
szczur rósł szybciej od myszy i mysz miała tam swój kartonik, to ją dosłownie nosił po tej klatce, a
mysz się panicznie bała w tym kartoniku. Więc ja ich separowałam i zawsze jedno zwierzątko
brałam z sobą na obrady. Z reguły trzymałam w kieszeni,czy puszczałam do doniczki czy coś i
pilnując tam, gdzie była doniczka, więc we wspólnocie była. Duże były donice, więc raczej, że tak
powiem, nie opuszczała takiej donicy ta mysz, zanim się nie pojawił szczurek, zanim się nie
zapoznał z tym otoczeniem. No i pewnego razu ten szczurek mi się wymknął, zaczął po stole latać,
prawda. No i niektórzy koledzy bali się go łapać, więc ja go tak łapałam ręką. Więc takie
zainteresowanie, co to za ruch, ze strony mediów. Ale na szczęście złapałam tego szczurka i potem
wszyscy mówili, że całe szczęście, bo ja sobie pomyślałam, że jak pokażą tego szczurka, to trafię
do księgi Guinnessa, bo tak ludzie mnie mało znają, mniej znają przecież w Polsce i będę pani
senator od szczura. Notabene można powiedzieć, że historia lubi się powtarzać, bo kiedy byliśmy w
Trybunale Stanu, to biała myszka wychodziła nam w sądzie, mieliśmy wówczas swoje gabinety i
pracowaliśmy w Sądzie Najwyższym i w pokoju narad myszka wychodziła, prawda, nam biała.
To było przy okazji afery alkoholowej?
Tak, przy okazji afery alkoholowej. Nasza prasa nawet zdjęcie pokazała, bo myśmy zrobili zdjęcie
tej myszki. Ja oczywiście dużo jedzenia tam wszędzie powysypywałam tej myszce. I najlepiej raz
trwa rozprawa przed Trybunałem Stanu, cha, cha, cha, a myszka sobie idzie po ławie, po obrączce
ławy i wielkie poruszenie, bo ona sobie idzie spokojnie, biała myszka idzie i wraca. Część ludzi
oczywiście zauważyła tę mysz. Bardzo żeśmy żałowali, bo potem mieliśmy przerwę chyba
miesięczną i nam obwieszczono, że ta mysz już nam nie będzie przeszkadzać, bo wszystkie dziury
zostały dokładnie zalane. Myśmy byli niepocieszeni, że zostały załatane. No, myśmy byli
przywiązani do tej myszki, bo tam była Maria Szyszkowska, która jest wielką miłośniczką zwierząt,
prawda. Ja się z nią bardzo zaprzyjaźniłam, nawet Wigilię żeśmy sobie u niej urządzali taką
przedwczesną. Miała i psa, i kota, i w ogóle między zwierzętami, Nałęczowem a Warszawą
wiecznie z nimi wędrowała, żeby one nie zostały same. A w ogóle do jej domu w Nałęczowie to kot
miał wejście wybite, żeby wchodził, a z pokoju do pokoju też wejścia dla zwierząt, żeby zwierzęta
nie musiały pod drzwiami czekać. Także dla wszystkich ta mysz była bardzo, bardzo miłym
stworzonkiem i opiekowaliśmy się nią w przerwach, że tak powiem, obrad Trybunału Stanu.
A miś, który zasiadał w prezydium Senatu?
Miś zasiadał w prezydium Senatu. To był miś, który w związku z wygranymi wyborami
otrzymałam w prezencie i stanowił dla mnie rodzaj takiej, powiedziałabym, symbolicznej pamiątki,
która ma mi przynosić szczęście. W związku z tym zawsze siadał. Im był starszy, ja mam go do
dziś, ale teraz noszę innego misia, bo tamten już nabierał takiej mądrej mordki od prania, od
wszystkiego, mniej misiowaty, ale bardziej skupiony w sobie, prawda, ten miś. Raz go nie
postawiłam, a marszałek Stelmachowski: „Gdzie jest miś?" - do mnie. Ja mówię: „Gdzieś mam,
chyba w torbie". „No, pani Aniu, przecież bez misia nie zaczniemy", prawda. No ale to wskazuje,
jaki pan marszałek jest. Teraz też mam w torbie misia. Bo jak on się nasłucha, to ma mądrą mordkę,
prawda? No i moje wnuki nie mają prawa w ogóle o nim wiedzieć, bo by wyłudziły, chociaż mają
po sto misiów innych, prawda. Także takich zabawnych historii było mnóstwo.
Ja właśnie może powiem o tej historii, której kiedyś ujawnienie miała mi za złe bardzo Ala
Grześkowiak. Siedziałam koło Ali Grześkowiak, a naprzeciwko nas siedział Jurek Pietrzak między
innymi. No i Jurek Pietrzak, któremu ona bardzo się podobała od początku, no, zawsze była ładną
kobietą, no i ma jak wiadomo, piękne oczy, więc chcąc nawiązać z nią kontakt, mówi: „Pani
18
senator, pani ma piękne oczy". Ala zmroziła go swoim znanym spojrzeniem i mówi do niego:
„Panie senatorze!". Więc ja stwierdziłam, że bardzo go krzywdzi i mówię: „Jurek, słuchaj, no, ja nie
mam takich pięknych oczu jak Ala, ale mi nikt nie mówi komplementów, a ja ci przynajmniej
podziękuję". Więc on tak bez przekonania: „Ty masz też ładne oczy". A ja mówię: „Dziękuje ci,
Jureczku". Przerwa, a Ala do mnie: „Jak ty mogłaś się tak zachować?". Ja mówię: „Ale o co ci
chodzi?". „Jak to?! Narażasz na szwank godność polskiego senatora". Więc to taka nadpowaga czy
coś. Ale to właśnie było takie bardzo rozbrajające, prawda? Bo mi się wydawało że rzeczywiście
krzywdzi, bo kolega mówi komplement. Powinna powiedzieć: „Bardzo dziękuję", prawda? A ona
od razu... Ale o czym to świadczy? O tym, że myśmy mieli naprawdę takie poczucie ważności
funkcji. On to mówi w trakcie obrad Senatu, nie powinien. My tu obradujemy jako Senat, taka była
intencja Ala na pewno też lubi komplement usłyszeć jak każda kobieta.
Powiedziała Pani o wyjątkowości tej pierwszej kadencji. Czy jest jeszcze coś z historii
pierwszej kadencji Senatu, o czym nie wspomnieliśmy, a uważa Pani to za szczególnie ważne?
Że powinnyśmy o tym na koniec jeszcze wspomnieć?
Może jeszcze powiem taką zabawną rzecz. Mianowicie była taka historia, to nie jest ważne, ale
teraz mi się nasunęło, że zarówno ja, jak i Ala Grześkowiak uważałyśmy, że reforma policji
powinna iść od opcji zerowej, prawda? Że nie da się reformować struktury, która może się odrodzić.
Ja zresztą całą teorię odradzania struktur wiem, że znałam. Pamiętam, że ja wygłaszałam jakieś
takie przemówienie w Senacie na ten temat, że ten resort szedł drogą zbrodni, jakieś bardzo
emocjonalne i już nie pamiętam, czy któryś z kolegów, czy to nie profesor Tadeusz Zieliński, z
którym notabene bardzo byłam zaprzyjaźniona, powiedział, czy ktoś inny: „Gdzie rozum śpi, budzą
się upiory". A chyba Andrzej Szczypiorski powiedział, że najgorzej jak kobiety się źle starzeją. Tak,
to było pod moim i Ali adresem, że tak się źle starzejemy, no, co już świadczyło o tym, że używają
argumentu ad personam, a nie ad rem. I w pewnym momencie podszedł do mnie pan generał
Kiszczak, którego nie identyfikowałam absolutnie, bo ja go ciągle męczyłam o podsłuchy. Właśnie,
nie powiedziałam o podsłuchu w czasie kampanii wyborczej ludzi. I coś mi szepnął do ucha. Ja
wiem co, ale nikt nie wiedział i każdy czekał do tej przerwy i każdy do mnie: „Co on ci
powiedział?". A on mi powiedział w ten sposób: „Pani ma rację, ale co z tego?". Tak sobie chciał
taki po prostu żart. I to jest właśnie znamienne, że on mi to szepnął, że on to wiedział, prawda? Że
tu powinna być ta opcja zerowa, Kiszczak.
A on mnie identyfikował przez podsłuch w biurze wyborczym „Solidarności". Ja to bardzo
dokładnie opisuję w tym moim pamiętniku, w tej mojej książeczce. Tam jest też szereg
dokumentów, które państwu dałam. Myśmy początkowo nie wiedzieli o tym podsłuchu, myśmy
mieli przyznany najpierw inny pokoik, bardzo malutki, obok teraz jest ulica Armii Krajowej, teraz
to jest chyba ulica Findera. Tam przedtem był Wojewódzki Dom Kultury. I dali nam tam na biuro
wyborcze malutki pokoik. Myśmy się tam w ogóle nie mieścili, więc zadziałaliśmy jak
związkowcy, zajęliśmy taki duży hol, prawda? I stwierdziliśmy, że teraz to taki duży pokój, że to
teraz będzie nasze biuro wyborcze i dopiero potem wystąpiliśmy o zalegalizowanie. W związku z
tym oni już nie mogli nic przygotować, wyremontować, bo przedtem wyremontowano nasz pokój.
No i pewnego dnia, chyba w maju 1989 roku, myśmy się tam spotykali, myśmy niczego nie knuli.
Nie było nic tajnego, to był absurd. Przecież nie można tajności, jak jest ruch społeczny, jeżeli
przewalają się dziesiątki ludzi, to przecież nikt w takich warunkach pewnie nie będzie spiskował.
Zresztą mamy wszystko jasne, nareszcie możemy działać oficjalnie, nareszcie jest ten oddech,
prawda? Idziemy, wreszcie możemy mówić prawdę, przed ludźmi występować. Mieliśmy przecież
po trasie spotkania z ludźmi, to była ciągła fiesta. Święto, święto, święto. Gdzie my mamy tam
spiskować? Nie wiem. Nawyk, nawyk, chyba już ich, że ten podsłuch tam umieścili. Pewnego razu
ja przychodzę, a mi mówią, że prawdopodobnie jest coś w ścianie, prawda? Bo sygnalizowali, że
był nalot biały, a kolega chyba, który potem został posłem, Edek Miller odebrał jakiś telefon, który
mówił, że w nocy ktoś był tam i wkuł to w ścianę. Więc ja to zlekceważyłam, mówię „niech se
zakładają sto podsłuchów", prawda. Ale przecież chyba nie będziemy kuć tej ściany, kto za to
19
zapłaci potem. Może to jakiś odgromnik, może cokolwiek mogli przeprowadzać tam. I jak
mówią, że poczekają, aż się skończy, kują ściany. Ja mówię: „Słuchajcie, kujcie sobie, w razie
czego mnie zawiadomcie. A ja nie będę przykładać swoich pieniędzy potem do remontu
pomieszczenia całego, prawda, za kucie w ścianie". A oni zaczęli kuć. Informacja była tak podana,
że dla kolegi była wiarygodna. Nie zdążyłam dojechać do domu, jak mi z balkonu krzyczą chłopcy:
„Mama, wracaj, bo znaleźli podsłuch!", prawda. Więc wróciłam i zaczęłam szybko utrwalać, bo ja
wiedziałam, że jak się zorientują, że my to mamy, to natychmiast to zabiorą. Od razu naszych
żeśmy elektroników wezwali, bo wiedzieliśmy, kto, mieliśmy wszystkie zawody. Ja od razu
protokoły, przesłuchiwałam jako świadków, tego, że to stwierdza i co o tej godzinie znaleźliśmy.
Nagle mówi elektronik: „Jest wyłączone", czyli wiedzą, wyłączyli. No to teraz to już my musimy.
Więc ja dzwonię do prokuratora, zgłaszam żeby przybył, prokurator, prawda. Prokurator oczywiście
dzwoni na policję. Po jakimś czasie przybywa milicja do zabezpieczenia dowodów. Myśmy ich nie
wpuścili. Ja powiedziałam: „Absolutnie, my ich nie wpuścimy, bo nam zabiorą dowód". Dowód już
był poza tym budynkiem, już był wyniesiony. Domyślaliśmy się, że to podsłuch, bo to była rurka,
taka niewielka rurka, prawda, z jakimś tam w środku urządzeniem. To zostało wyniesione.
Następnego dnia prokurator mnie prosi o kontakt osobisty. Ja idę, a on mi mówi, że będą szukać
tam tego podsłuchu. Ja mówię: „Mogą przychodzić, tam podsłuchu nie ma". Bo już już nam
sprzyjali prokuratorzy, prawdę mówiąc. No i jak przybyli oficjalnie, no i jak tenże prokurator, który
ze mną wnosi o to, żeby wydać im, a ja oświadczam, że my im nie wydamy, że my nie wierzymy,
że my chcemy naszych biegłych. Już zresztą nasi biegli tu jechali, bo Wałęsa przysłał biegłych i
Politechnika chyba. A prokurator zażądał biegłych z Warszawy, z Akademii Technik, w tym moim
pamiętniku jest w każdym razie. I myśmy to badali, jak te przewody szły. One szły na piętro do
gabinetu wicedyrektora. Tam w ścianie była budowana tak zwana zwrotnica. Myśmy kuli tę ścianę
już później z biegłymi, która powodowała, że jak nie rozmawiano, to nastawiano, że słychać było
nawet szelest kartki. No i stwierdził, że to jest profesjonalne urządzenie podsłuchowe. Najlepsze, że
ci biegli życzyli nam zwycięstwa w wyborach. Ale co jest ciekawe, ja o tym piszę w książce,
ponieważ ja byłam pełnomocnikiem komitetu wyborczego w tej sprawie, więc po wykryciu tego
podsłuchu zgłosiliśmy do prokuratury. Prokuratura stwierdziła, że ten podsłuch był z powodów
politycznych, umorzyła postępowanie i sąd nie uwzględnił mojego zażalenia. Tam macie państwo
zażalenie, w którym ja piszę dokładnie, że trzeba najpierw ustalić, no, musi być ktoś, kto powie, że
działał z powodów politycznych. Nie można z góry wiedzieć, że powód polityczny, nawet w
wypadku podsłuchu. No i parę lat prowadziłam to postępowanie, prawda. Zostało umorzone chyba
po dwóch latach z uwagi na nieujawnienie ostatecznego sprawcy. Ustalono ubeków, którzy
zakładali podsłuch. Mówili, że wydano im rozkaz, prawdopodobnie to na Kiszczaka. W każdym
razie do końca, że tak powiem, walczyłam o prawdę dotyczącą podsłuchu, mimo że komitet
obywatelski już dawno nie istniał. Ja byłam senatorem i nikt nigdy nie zakwestionował mojej
legitymacji do tych wszystkich działań procesowych, co było dosyć zabawne. Ale odpowiadało
oczekiwaniom ludzi. No Kiszczakowi zadałam oficjalne pytanie, jak był taki okres, że on był
typowany na kandydata na prezydenta, w końcu nie kandydował, ale był. I ja go pytałam o ten
podsłuch, także on i potem identyfikował z tym podsłuchem, dlatego tak właśnie postępował.
Zresztą potem w Trybunale Stanu też, on rzeczywiście jest ciężko chory na serce. Czasami to było
widać, bo miał taką ziemistą twarz, ale nie stawił mi się raz na rozprawę, prawda, i napisałam do
niego list, jakich ja mogę użyć środków, prawda, że mogę go na przykład aresztować i poddać
badaniom przez biegłych. I żeby rozważył, że albo się będzie stawiał z tym arsenałem leków, albo
ja zastosuję te środki. Zresztą tak prawdę mówiąc, nie chciałam tych środków wobec niego
stosować, bo było wiadomo, że on został postawiony przez Trybunał wbrew opinii Komisji
Odpowiedzialności Konstytucyjnej, bo minister spraw wewnętrznych nie miał nic z importem
alkoholu. I tak musieliśmy go uniewinnić, ale był wniosek o umorzenie przedwstępne i myśmy
wtedy spowodowali całą nowelizację ustawy. Ale to już w 1996 roku nowelizację ustawy, że
Trybunał nie mógł umarzać, skoro Sejm... A to był taki okres, że nie można było po prostu postawić
go przed czymś i Sejm też bez sensu, bo, no, nie ma żadnych dowodów przeciwko człowiekowi i
20
stawia się go przed Trybunał wbrew opinii Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej. Za
import alkoholu, legalny import, za legalny import odpowiadają ci, co decydują, prawda, jakie są
ceny, czy on jest opłacalny, po prostu, niestety. To są ceny tak zwanego planu i reform
Balcerowicza, prawda. Bo mówili tam świadkowie, że takich afer było mnóstwo. Przez granice
Polski przepłynęły, no, tony jednak materiałów. W Polsce ceny były wysokie, jak tanie tonami
sprowadzano i one stanowiły potem łatwą możliwość bogacenia się. I tak powstała ta klasa średnia i
te patologie, które były u podłoża tej klasy średniej. Do dziś, można powiedzieć, czasami rzucają
się cieniem, bo mamy takich właśnie biznesmenów, którzy, no, zaczęli już budować to wszystko na
jakimś małym, jak to się mówi, wykorzystaniu sytuacji, na pójściu na skróty i od czasu do czasu
mogą to wykorzystywać.
Dziękujemy bardzo, Pani senator.