Łyżka mielonej róży

Transkrypt

Łyżka mielonej róży
Łyżka mielonej róży Recital Janusza Radka „Serwus Madonna” był jedną z największych atrakcji tegorocznej „Rudzkiej Jesieni Kulturalnej”. Kunszt wokalny artysty, do tego wyborny zespół akompaniujący, no i doskonałe, dobrze znane utwory. Po koncercie wokalista długo rozdawał autografy, pozował do zdjęć, chociaż podczas koncertu poprosił, by nie robić fotek, żartobliwie stwierdził, że czuje się jak „zakopiański misio”. Stąd też wynikło pierwsze pytanie... ‐ Popularność męczy? ‐ Nie, nie... „zakopiański misio” to nie dowód na to, że artysta jest pyszałkowaty, ale reakcja na bezmyślne wchodzenie fotografa na scenę, które przeszkadzało przede wszystkim oglądającym. A tak na marginesie – zawsze chciałem sobie zrobić z tym misiem zdjęcie... ‐ Lubi Pan artystyczne wyzwania. „Dziwny jest ten świat” Niemena, teraz utwory z repertuaru Ewy Demarczyk. Sięganie po takie ikony, po tak doskonałe wykonania zawsze prowokuje do porównań. ‐ Zdaję sobie z tego sprawę. Jeśli chodzi o Niemena było to wyłącznie okazjonalne, bo zaśpiewałem ten utwór tak naprawdę raz, podczas jubileuszowego koncertu „40 na 40” na festiwalu w Opolu. Natomiast, co do piosenek z Piwnicy, to proszę zauważyć, że poprzez nie opowiadam troszeczkę o czymś innym. Traktuję je nie jak piosenki, które są na zawsze i wyłącznie kojarzone z pierwszymi wykonaniami, tylko sięgam bardziej do tekstu – pisanego najczęściej przez facetów dla facetów, i do melodyki, która jest aktualna mimo upływu co najmniej 40 lat. Nie zajmuję się ściganiem z pierwowzorami tych piosenek. Uważam za to, że podchodzenie do tych utworów bez kompleksów, ale w sposób rzetelny i bardzo poważny, czytanie ich „od siebie”, ale bez spoglądania za siebie, jest jedynym wyjściem. ‐ Nie da się ukryć, że wychodzi to Panu świetnie. ‐ Bardzo dziękuję. ‐ Zdarzył się Panu start w eliminacjach do konkursu Eurowizji. Jakoś trudno skojarzyć taki festiwal z Panem... ‐ To właściwie było konieczne, żeby po prostu pokazać, że istnieję. W sytuacji, gdy nie ma u nas dobrej prasy muzycznej, tak samo jak nie istnieje ani w telewizji prywatnej, ani w publicznej dobry program pokazujący szerokie spektrum muzyczne, muzyka musi liczyć na specjalne okazje, by zgromadzić milionową widownię. Taką okazją są właśnie eliminacje do Eurowizji. ‐ Bardzo długo czekał Pan na swoją szansę. Po drodze był na przykład epizod z rockiem w Zanderhaus... ‐ Kwestia szansy, ale też kwestia pomysłu na to wszystko. Okazało się, że dostałem szansę, gdy zacząłem sięgać po bardzo różnorodne, rozmaite techniki muzyczne i wokalne oraz kierunki, które mnie fascynują, których kiedyś w różnym wymiarze dotykałem. To była i piosenka autorska, i rock’n’roll, i trochę ballady jazzowej. Stąd w recitalach, które prezentuję obecnie jest bardzo dużo rozmaitych środków wyrazu. Nie tylko interpretacja tekstu, nie tylko melodia, ale też scat oraz wszelkie zabawy wokalne, które wynikają z doświadczeń właśnie jazzowo – rockowych. To jest też mój język opowiadania historii, który nie zamyka się tylko na budowaniu wyłącznie jakiejś postaci poetyckiej, ale również estradowej. To wszystko jest bliskie moim doświadczeniom teatralnym i myśleniu o tym, że każda piosenka jest małym teatrem, w którym można opowiadać różne rzeczy, nie tylko poprzez tekst. ‐ A propos doświadczeń teatralnych. Często przyjmuje Pan role postaci złożonych, kontrowersyjnych. Jak słynny Judasz w „Jesus Christ Superstar”... ‐ Bo ja nie jestem aktorem. Ja nim bywam. Na razie mam takie szczęście – po trosze jest to los, po trosze decyzje reżyserskie, a po trosze mój „nos” – że się nie pakuję w żadne rzeczy, które są oczywistym przedstawieniem siebie jako aktora. Wszystkie spektakle, w których brałem udział były po trosze eksperymentalne, tak jak „Sen nocy letniej”, „Kombinat”, albo „Gorączka”. Teatr jest dla mnie zasadą, którą mogę wykorzystać w moich działaniach typowo muzycznych. Ustalam sobie konwencję, która niejako usprawiedliwia moją fascynację różnymi typami muzyki. Wtedy nie mam żadnego problemu w osiąganiu pewnej tożsamości – bardzo ważnej dla mnie – i opowiadaniu prawdy ze sceny. Opowiadam ją właśnie poprzez teatr, a nie powiedzmy takie showbiznesowe okłamywanie, że się jest jedynym sprawiedliwym albo nieszczęśliwym i cierpiącym, albo rock’n’rollowcem. Nie lubię takich póz, wolę konwencję teatralną która nie wymaga ode mnie chodzenia w „skórze” albo w długim swetrze. ‐ Należy Pan do tego grona wokalistów, którzy przesadnie dbają o swój głos? ‐ Każda przesada w tym kierunku to kokietowanie samego siebie. Oczywiście trzeba dbać i trzeba chodzić do foniatry. Chociaż struny to mięśnie, więc jak są dobrze wyćwiczone... Ci, którzy solidnie ćwiczą, a nie biorą sterydów całe życie mają dobrą kondycję. Są pewne starania, takie bzdurne rzeczy, jak picie mielonej róży, albo siemienia lnianego, ale bez przesady. Korzystam z alkoholu, czasem sobie zapalę. ‐ Mielona róża? ‐ Tak, łyżka mielonej róży to są jakby dwa opakowania witaminy C kupionej w tabletkach w aptece. ‐ Rozmowa ukaże się w świątecznym numerze gazety, więc na koniec dwa pytania związane z tym okresem. Lubi Pan śpiewać kolędy? ‐ Nie za bardzo. Jest jeszcze jedna rzecz, której nie lubię i myślę, że tego nigdy nie zrobię, chyba, że będę miał konkretny pomysł. Drażni mnie i dostaję „białego oka” jak słyszę, że co drugi artysta ma program kolędowy. Bez żadnego pojęcia klepią te kolędy, paplają je tak, że... nie wiem, jak to określić. Ja nie mogę tego słuchać. Może ze dwa razy słyszałem, że ktoś miał dobry pomysł. Ale to jest raczej tak zwane „czucie szmalu”, że cały miesiąc można jeszcze ogrywać taki program we wszystkich miejscach w kraju. Nie zrobiłem tego, nie dlatego, że jestem najuczciwszy i cholernie sprawiedliwy, tylko że mi się to nie podoba. Jakoś fajnie jest teraz, bo nie muszę robić tego, co ewentualnie mogłoby być koniunkturalne. Mam dobrą firmę wydawniczą, która zgadza się na moje pomysły. Mam fajny zespół, a nawet dwa i gram dwa spektakle. I mam ten komfort, że być może jeszcze się nie znudziłem. Dbam o to, żeby tak było. Przychodzi sporo ludzi, żeby mnie posłuchać. Jestem szczęśliwy. ‐ Rzeczywiście niewielu artystów może się pochwalić taką sytuacją. A wracając do Świąt. Za jaką potrawą wigilijną najbardziej Pan tęskni? ‐ Za najnormalniejszym smażonym karpiem. No i pierogami z grzybami i kapustą. źródło: Gazeta Wyborcza 2004 rozmawiał Robert Dłucik