Da lej za czy na ła się stro ma wy dma. Wał pia chu, wciąż roz wie
Transkrypt
Da lej za czy na ła się stro ma wy dma. Wał pia chu, wciąż roz wie
Pensjonat gła wisiała nad drzewami, obejmując okolicę zimnym dotykiem niewidzialnych kropli. Jej niższe, gęste kłęby migotały w świetle sodowych żarówek narosłe wokół nich niczym kule waty cukrowej nadziane na kolorowe patyki. Wiatr przemykał tu i ówdzie prawie bezgłośnie, nie czyniąc większej szkody, jedynie kępy uschniętych jałowców uginały się nieco, zapraszając do dłuższej przechadzki. Świdermajery tonęły w nocy. Tylko gdzieniegdzie spomiędzy sosen sączyło się delikatne światło, z największym trudem przenikając otulinę ciemności. Belkowania domów, werandowe okna, ocynkowane rynny, ganki z doniczkami, powyginane kominy – wszystko trwało tutaj w uśpieniu, niedostępne, odgrodzone od ulicy murem zarośli, łodyg i wybujałych chwastów. Pensjonat „Promień”, nieliche gmaszysko z nieregularnych pudeł rozmaitej wielkości, czerwone litery nad drzwiami, jak z opakowania po czekoladkach Wedla. Willa „Felicjanka”, właściwie „-e-janka”, albowiem proste modernistyczne „F” i „lic” zachowały się wyłącznie w postaci blizn wydrapanych na bramie wjazdowej. A tam pewnie „Arka”, wśród klonów i dzikich akacji. Zatarty napis, ale można rozpoznać po dwóch betonowych słupach flankujących wejście do zarośniętego ogrodu. Zmieniła się bardzo. Drewniany domek, jednopiętrowy, z desek w kolorze żółtym, zielonym i buraczkowym, z werandą na dole i balkonikiem na piętrze. Płaski dach kryty smołówką. Puste otwory okienne. Zapadł się w ziemię jak spróchniały pień. Kamienna sadzawka wymoszczona mchem, ścieżka wokoło, właściwie pozostałości ścieżki – ciężkie kamienie wbite w piaszczysty grunt, między nimi rzędy rozwichrzonego zielska. Wewnątrz płaty farby zwisające z sufitu jak stalaktyty. 70 Piotr Paziński Dalej zaczynała się stroma wydma. Wał piachu, wciąż rozwiewany wichrami, które odsłaniały pokręcone korzenie. A może to były odnóża jakiejś istoty, która zaszyła się pod ziemią i tak umarła? Ale o tym nic nie wiedziałem, po prostu wtedy nie przychodziło mi w ogóle do głowy, że ktoś może umrzeć i leżeć jak gdyby nigdy nic, przysypany piaskiem na wydmach. Może myślałem o dinozaurach, które wyginęły, kiedy nas jeszcze nie było? Najpewniej też nie, po prostu wybieraliśmy się tam z panem Leonem szukać najlepszej kory na nowe łódki. Pan Leon stał po kolana w piachu i odłupywał całe płaty nożem wyniesionym z jadalni, bo szkoda było mu scyzoryka, który przecież mógł się wyszczerbić na jakimś twardym sęku. A potem gramolił się na ścieżkę zasapany, pomagając sobie rękami, które miał upaprane żywicą, i przeklinał pod nosem po rosyjsku, żebym nic nie rozumiał, kiedy wytrząsał piasek z mankietów nogawek albo stał na ścieżce w samych skarpetkach i walił mokasynami jeden o drugi, tak że kurz leciał na wszystkie strony, a ptaki zrywały się z gałęzi do panicznej ucieczki. I szliśmy wtedy z powrotem do domu, dumni ze zdobyczy, a nasz spacer trwał w nieskończoność, bo pan Leon opowiadał mi, jak na Syberii zimą zbierał w tajdze drewno na opał, a kiedy mówił, to musiał się oczywiście po drodze zatrzymać i pokazać coś palcem na niebie albo narysować patykiem na ziemi, więc gubił prawie wszystkie kawałki kory i nazajutrz znów musieliśmy wyprawić się na wydmy, bo u nas pan Leon nie chciał niczego niszczyć w obawie, że nie spodoba się to kierownikowi albo że go nakryje pan Abram i zapyta surowym głosem, jakim prawem pan Leon wyrządza szkody w naszym wspólnym ogrodzie. Było cicho, tylko żwir chrzęścił pod podeszwami. Pośród tej ciszy w oddali zaszczekał pies. Jeden, drugi, za nimi trzeci, następne, po kolei, tylko czekały na sygnał tego pierwszego. Echo niosło 71 Pensjonat ich ujadanie przez las, od dzielnicy sanatoryjnej do torów, nie zważając na druciane parkany. Zawsze bałem się psów, tych podwórzowych i tej strasznej szaro-płowej wilczycy u wujka Szymona, która grasowała na pokojach, nic sobie nie robiąc z gości zgromadzonych w salonie. Pamiętam, że tutaj kiedyś biegały watahą, zaraz za bramą pensjonatu i przy leśniczówce, w której mieszkaliśmy, jak w pensjonacie zabrakło pokoi. Szło się chyba wpierw piaszczystą aleją, tak mi się zdaje, jeden czy dwa zakręty, na ukos przez wrzosowisko, a potem na przełaj przez leszczynowy zagajnik, gdzie byliśmy raz na spacerze z doktor Kamińską i gdzie zabłądziliśmy, tak że o mało nie spóźniliśmy się na kolację, bo doktor Kamińska zupełnie nie umiała chodzić po lesie i dopiero po godzinie takiego krążenia w kółko i przedzierania się przez krzaki jakiś miejscowy pan w kraciastym kaszkiecie powiedział nam, że idziemy w całkiem przeciwnym kierunku, i musiał nas wyprowadzić aż do tych rozstajów, z których sam potrafiłem wrócić do domu. Wtedy ten las był większy niż dzisiaj, teraz to parę kroków. A może zagajnik był przed polem wrzosów – bo przecież żeby dojść do wrzosów, trzeba było przeciąć najpierw długą przesiekę, gdzie ciągnęła się linia wysokiego napięcia i buczał transformator zamknięty w ceglanej wieży. Leśniczówka była jeszcze daleko za transformatorem, on stał chyba w połowie drogi, w każdym razie zdawało się, że od niego jest już wszędzie blisko, nawet do tej łączki, na której zbierałem grzyby, które zaniosłem potem pani kucharce, żeby ugotowała zupę, a ona je wszystkie zaraz wyrzuciła do śmieci. Zresztą dalej lasami już się nie chodziło, przecież te najładniejsze były zaraz obok pensjonatu. Później, kiedy byłem starszy, sam mogłem wychodzić na ścieżkę za ogrodzenie. Słońce musiało przygrzewać, kiedy zrobiono mi to zdjęcie, jak przekraczam bocz72 Piotr Paziński ną furtkę naszego ogrodu, tę, przy której znalazłem potem zdechłego gołębia, i wyprawiam się w drogę, ciągnąc za sobą na sznurku mój drewniany pociąg, który jeździł jak te prawdziwe, póki się nie wykoleił na jakimś bardzo wystającym kamieniu i nie odpadły kółka od lokomotywy, co to nawet pan z kotłowni nie umiał ich z powrotem przybić. Ale nim zdarzyła się katastrofa, jechałem z moim pociągiem hen aż za zakręt ulicy i wszyscy pytali, jak daleko byłem, i tylko pan Leon się krzywił i mówił, że pociąg to ani samolot, ani okręt, i znów powtarzał, że jak będę duży, to powinienem zostać inżynierem od budowy maszyn i wielkim wynalazcą, bo wtedy najlepiej przysłużę się całej ludzkości. A więc tutaj kiedyś spacerowałem. Mam fotografię, jak siedzę okrakiem na powyginanej sośnie. Powinna być gdzieś w pobliżu. Ot, kilka kroków. Siedzę na niej, w zagięciu pnia, w jesiennym paletku i czapce kominiarce, chociaż jest gorące lato. Teraz, jesienią, kilka lat później, nie znajdę już tego drzewa – co drugie jest tu powyginane, nie rozpoznam głosów tamtego lasu. Zdaje mi się, że wszystko, co tutaj robię, to archeologia pamięci zapadłej w mroku, jak te drzewa i jak resztki drewnianych domów. Łatwiej dojrzeć zetlały cień tego, co przeminęło, niż jutrzenkę przyszłego życia. Pan Abram czytał mi to z jakiejś książki. A może to były jego notatki robione na świstkach papieru? Albo ten maszynopis dziennika, bo pan Abram prowadził dziennik, ale podobno kazał zniszczyć, jak był już bardzo chory, żeby nikt nie mógł przeczytać. Leżały te kartki na stoliku w jego pokoju, obok słoiczków pełnych tabletek i stalowej kasetki ze strzykawkami. Pod rudym witrażem plemienia Józefa. Płodny szczep winny pochylony nad źródłem, w którym nigdy nie zabraknie wilgoci. Rozkrzewi się i będą jak Efraim i jak Menasze. A przez nich błogosławione będą następne pokolenia przy każdej sobocie. Ale nie my. 73 Pensjonat Pan Leon, pan Abram, babcia i pani Tecia. Ze swoim piętnem tego, co było i co z chwilą, kiedy odeszli, na powrót zapadło się w nicość. Ich życie i moje, wśród cieni, pośród duchów i z duchami – zamiast promieni świeżego słońca. Za to gorzki smak przemijania. I zbyt wiele starości. Zbyt wiele lekarstw, pokasływań i wspomnień o tych, których już nie ma. Których zabili na wojnie. Którzy później umarli, wyjechali albo jakoś się rozproszyli po świecie. Krajobraz melancholijny. Tak już musi być. Pewnie całkiem odwrotnie, niżby życzyli sobie oni, którzy wprowadzali mnie w świat i mieli ambicję wskazywać drogę. Zawsze wszystko wychodzi na odwrót. Mądrości pana Abrama, kiedy kłócił się z panem Leonem o rewolucję. Wszystko źle się kończy. A może wcale tego nie chcieli? Tak tylko wyszło, tak się złożyło i nie ma w tym ich winy. Kto inny o tym zadecydował. Ich dziadkowie także nie byli winni, że gotują wnukom ich los. Ale kiedyś, kiedyś to było naturalne, że ludzie rodzili się i szli ku życiu, i umierali, jak nadszedł ich czas. A potem to się zmieniło. A może tak się tylko wydaje i każde z przeszłych pokoleń było podobne do poprzedniego w swojej uporczywej woli przetrwania i w swojej klęsce? Ale z drugiej strony to były szczęśliwe czasy. Było wesoło i nie można powiedzieć, że coś zapowiadało kres. Czy w ogóle myślałem o tym, jak biegaliśmy z mamą po ogrodzie i liczyliśmy muchomory wystające z zielonej trawy? I jak uciekaliśmy przed panią Hanką, która skarżyła się, że znów jej nie dajemy leżeć na leżaku i że ona nie po to wyjeżdża na urlop, żeby się na stare lata z młodzieżą użerać, a mama miała wtedy na głowie kapelusz złożony z „Życia Warszawy”, co bardzo zirytowało panią Hankę, która mówiła, że mama niszczy gazety, które ludzie mogliby jeszcze przeczytać. I jak pożyczaliśmy karty od pana Chaima, żeby grać w wojnę na ławce na tarasie albo na balkonie naszego pokoju, kiedy pa74 Piotr Paziński dał deszcz i nie dało się spacerować po lesie. I wtedy też, kiedy chodziliśmy po Łazienkach z panem Leonem i on uparł się, że znajdziemy żabiarnię – piwnicę, w której król Stanisław August trzymał żaby, żeby potem zjadać je na kolację. Pan Leon jak zwykle kłócił się z babcią i był z nimi też jakiś pan w amerykańskiej czapce z daszkiem. I ten pan dał mi gumę balonową do żucia, a pan Leon, jak już znudziła mu się rozmowa z babcią o Gierku i ostatnich zmianach w biurze politycznym, opowiedział mi historię o królu i jego kucharzach. Ta historia chyba wcale nie była ciekawa i nogi mnie rozbolały, przez to że chodziliśmy tak w kółko, bo pan Leon obiecywał, że zaraz sobie przypomni, gdzie była ta okropna żabiarnia, i w końcu ją znaleźliśmy, i nie było tam ani jednej żaby, tylko leżały połamane ogrodowe grabie na stercie nadgniłych liści. I pan Leon był bardzo rozczarowany, a ten pan w amerykańskiej czapce, który odwiedził na krótko Warszawę, śmiał się głośno z pana Leona, że robi dziecku bałagan w głowie, na co pan Leon bardzo się na tego drugiego pana obraził i powiedział mu kilka ostrych słów w niezrozumiałym języku. Tamten też zaczął coś mówić, ale po chwili wszyscy się śmieli, chociaż niezadowolony pan Leon wciąż zgrzytał zębami. I znów długo sprzeczali się o politykę. Najważniejsze, że widzę ich jeszcze dzisiaj, jak stoją razem w alejce koło palmiarni i uśmiechają się do mnie. Babcia, pan Leon i ten drugi pan, który nie wiem, jak się nazywał i skąd do nas przyjechał i tego się już nigdy nie dowiem. Mama też, zawsze na dróżce prowadzącej do tej leśniczówki, której nie umiałbym odnaleźć, a która na pewno znajdowała się na krańcach naszej krainy, w tym magicznym miejscu, gdzie kolej skręcała, a grunt stawał się nieco podmokły i skąd niepodobna było iść dalej, bo zdawało się, że wszystkie ścieżki prowadzą donikąd, a otaczająca 75 Pensjonat nas ściana zielonego lasu nie istnieje naprawdę, tylko została namalowana na jakiejś wielkiej czarodziejskiej kurtynie sięgającej od ziemi do nieba. Przyśpieszyłem kroku. Drzew ubywało. Gdzieś w pobliżu, przede mną, powinny być tory. Kręgosłup linii. Wzdłuż torów bezpieczniej. Z daleka przyjaźnie mrugał zielony semafor. Znaczy, że już blisko stacji. Tutaj uczyłem się liczyć. Godzinami obser wowałem przetaczające się tędy wagony. Było ich więcej niż w „Lokomotywie” Juliana Tuwima, bo tam ich ze czterdzieści, sam nie wiem, co się w nich jeszcze mieści, a u nas, na linii, czasem nawet i sto. Wyłaniały się powoli zza zakrętu, rozmaitych kształtów, najciekawsze były te z podwójnymi baniami do przewozu cementu. I długaśne, z sągami drewna. I towarowe, szaro-bure albo brązowe, zaryglowane. Wtedy nie myślałem, że nie lubię zaryglowanych na sicher bydlęcych wagonów. Odezwały się blaszane dzwonki szlabanów, sygnalizujące, że zbliża się pociąg. Ostatni podmiejski do Warszawy, czy może nocny pośpieszny do Lublina? Zależy, z której strony nadjedzie. Lubelski tutaj się nie zatrzymuje, zbyt mało jesteśmy ważni. Huk pociągu niósł się od strony Warszawy. Lubelski. Z mroku, jeszcze daleko stąd, wyłaniał się trójkąt jaskrawożółtych lamp. Zawsze lubiłem ten widok. Kto jedzie i dokąd? Jakie gnają go sprawy? A może to pociąg-widmo, całkiem pusty, pędzi w nieznanym kierunku i nie zamierza się nigdy zatrzymać? Ten zbliżał się w pędzie. Nasza stacja nie została przewidziana w rozkładzie. Syrena zabuczała przeciągle tuż przed przejazdem. Sznur wagonów przemknął przed moim nosem, migając szeregiem jasnych okien jak filmowe klatki. Nie zdołałem dojrzeć żadnego pasażera, może istotnie jechał pusty? Poleciał przed siebie. Łoskot kół, przez chwilę ogłuszający, cichł szybko i tylko dwa czer76 Piotr Paziński wone światełka na końcu składu błyskały jeszcze przez gęstwinę lasu. Minąłem bramę. Oświetlona sylwetka pensjonatu odcinała się twardą krawędzią od gęstej zawiesiny nocy. Przedziwna budowla. Nigdy nie potrafiłem go dobrze odtworzyć w pamięci, jak to można zrobić ze zwyczajnym domem, złożonym z wejścia, ścian, okien, dachu i komina. Nasz został zaprojektowany z rozmaitych figur geometrycznych zgodnie z zasadą funkcjonalności. Wielkomiejska prostota zaklęta w mnogości brył i prostych kątów, której podporządkowano rytmiczną fasadę. Tak mówią. Ja wiem, że zawsze osobliwie wyglądał w tym miejscu, choć zna ono wiele dziwów architektury. Długi jak stonoga i nieco rozlazły. Jego obejście to już była cała wyprawa z wymijaniem wszystkich ganków i przybudówek, schodków prowadzących w górę i w dół, do najciekawszych piwnic, których nie pozwalano zwiedzać, a to tam mieściła się maszynownia tajemniczego okrętu, którym nasz dom stawał się podczas wielkich deszczów, kiedy woda zalewała mostek kapitański, a szerokie fale rozbryzgiwały się z hukiem o iluminatory kabin pokładu pasażerskiego. Wtedy siedzieliśmy w środku wsłuchani w ryk sztormu i bębnienie ulewy i zdawało się, że zaraz zerwiemy się z jakiejś trzymającej nas jeszcze uwięzi, a pęd wichury porwie nas z sobą i polecimy naprzód gnani coraz prędzej i prędzej na grzbietach grzywiastych bałwanów. I będziemy lecieć tak całą noc, a może i cały następny dzień, aż znikniemy gdzieś w przepastnych odmętach i tylko płonące żyrandole w sali balowej znaczyć będą nasze położenie na dnie oceanu. 77