Reymont, jak przystało na rasowego pisarza

Transkrypt

Reymont, jak przystało na rasowego pisarza
Chamy
Reymont, jak przystało na rasowego pisarza, zagrał na moich emocjach.
Najżywsze budził kowal. Gorszyła mnie jego rozrośnięta do niebotycznych rozmiarów
chciwość. Byłem niepocieszony, że święta ziemia nosi takie potwory.
Oprócz zgorszenia – cały szereg zdziwień. Zdziwienie w związku z ówczesną
moralnością. Napotkawszy w lesie pijaną i „wykorzystaną” Jagusię chłopaki pobiegły przez
wieś z krzykiem: „Zabity człowiek!” O tym, że się Jagna puściła, nie sposób głośno mówić,
nie wiadomo – jak. Można by fakt puszczenia się zrelacjonować jedynie półgębkiem, z
niedomówieniami, z zażenowanymi śmichami-chichami. A tak, możliwe było wołanie na całe
gardło: trup! Bez skrępowania. Bo zabić człowieka to jeszcze nic strasznego. Natomiast niech
się nielegalnie zetkną płciowe narządy męskie z kobiecymi, o, to dopiero skandal. Po prostu
koniec świata. Szóste przykazanie dominuje zdecydowanie nad piątym.
Zdziwiło mnie i zaskoczyło przeobrażenie Jagny. Zdawałoby się, że tej hożej dziewce, tej
rzepie potrzeba wyłącznie chłopów na schwał, „smoków”, takich jak Mateusz, Antek, wójt.
I oto raptem poczuła miętę do lalusia, syna organisty, chłopczyny śkolącego się na księdza.
Inne moje zaskoczenia: ta żmija Jagustynka, co raptem uczuła litość dla niedoli
krewniaków. Ojciec Hanki, popychadło, co – zdawałoby się – wszystko zniesie,
najpokorniejszy chłopina pod słońcem – raptem zbiesił się. Zahukany Szymek także się
w końcu zbuntował.
Zdumiał mnie kościelny, co tak lubił wódczysko. Gorzałka nie odebrała mu rozumu. Bo
to, że był krotochwilny, można by ostatecznie działaniem wódy wytłumaczyć, ale czym
wytłumaczyć inne jego uzdolnienia? Przecież ten człowiek umiał leczyć, a gdy zarżnięto
wieprza, to nikogo innego, tylko Jambroża wezwano do robienia kiełbas. Lekarz, weterynarz,
masarz – miał tych fachów różnych, miał. Poza tym wódka nie zbydlęciła go, nie
spowodowała psychodegradacji, nie stępiła wrażliwości i poczucia taktu: ostro natarł na tę
gadzinę Jagustynkę, gdy zaczęła kpić z księży. Ambroży uważał, że świętości i świątobliwych
ludzi szargać nie można. On, kpiarz nad kpiarze.
A jak pięknie zachował się w scenie samosądu nad Jagną. Cała zgraja napadła i szarpała
Bogu ducha winną dziewczynę i tylko jeden Ambroży stanął w jej obronie. Przeciwstawił się
wszystkim, okazał godność, szlachetność. Szlachetny pijaczyna, czyli kolejny paradoks, taki
sam jak w przypadku Jagustynki, jędzy zdolnej do współczucia.
Co tam jeszcze czuło się podczas lektury? Rozbawienie, podziw. Rozbawił mnie przedni
humor Reymonta. Oto Boryna, rozważając projekt powtórnej żeniaczki, bije się z myślami.
Zaspany odwraca się w stronę wyrka, na którym do niedawna sypiała nieboszczka żona,
i spragniony dobrej rady woła: „Maryś, żenić się z Jagną czy nie?”
A podziw? Dotyczy już nie treści, lecz formy Reymontowego dzieła. Oto okazuje się, że
można opisać pracę, zwykłą harówkę, i nie jest to nudne. Opis najbardziej przyziemnych
czynności nie nudzi. Ale trzeba się do tego zabrać jak nasz noblista, mistrz pióra. Oto
budujący sobie chatę parobczak przemawia do kamienia: „Wyleżałeś się, odpocząłeś, to mi
teraz chałupę podeprzesz.” O postępach budowy dowiadujemy się z ust budowniczego, dzięki
czemu relacja nie jest „sucha”.
Co do formy literackiej, niestety, nie tylko podziw się odczuwa. Nie sposób ścierpieć
takich słów jak maluśko. Do jasnej cholery, na dziesięć przypadków, gdy trzeba było użyć
tego przysłówka, mógłbyś pan, panie Reymont, choć raz napisać malutko. Nie, wciąż
maluśko, słodziuśko, cichuśko, cieniuśko, wolniuśko. Maluśko, a puszczę pawia!
Inne zdrobnienia z piekła rodem: dziaduś, matusia. Piekielne tamte poprzednie, ale te dwa
ostatnie to już z najniższego kręgu piekła.
Po raz drugi Chłopów nie przeczytam.