Bajki z Fabryki

Transkrypt

Bajki z Fabryki
Bajki
z Fabryki
Bajki z Fabryki
Copyright
Gazeta Wyborcza
Wrocław 2012
redakcja tekstów
Joanna Banaś
Ilustracje na okładce oraz na stronie 40
Andrzej Tylkowski
opracowanie graficzne oraz skład
Bartosz Kwarta
druk
vision-perfect.pl
Aż 175 tys. zł trafiło w grudniu 2011 roku na konto akcji społecznej Fabryka św. Mikołaja,
którą już od ośmiu lat organizuje ”Gazeta Wyborcza” we Wrocławiu wspólnie z Fundacją Agory
i Centrum Filmowym „Helios”. Dzięki tej rekordowej kwocie przekazanej nam przez wszystkich
dobroczyńców możliwe było nie tylko wręczenie prezentów dla ponad tysiąca dzieci, ale też
remont poczekalni dla pacjentów w Klinice Chirurgii i Urologii Dziecięcej przy ul. Marii Skłodowskiej-Curie.
Podczas ostatniej akcji zaprosiliśmy też znanych wrocławian i naszych czytelników do pisania
bajek. Wpłynęło ich do nas całe mnóstwo. Do akcji włączyli się między innymi: prof. Jan Miodek wraz z synem i wnukiem, prof. Stanisław Bereś, prof. Alicja Chybicka, senator i szefowa
dziecięcej kliniki onkologii, marszałek Rafał Jurkowlaniec z córką oraz satyryk Stanisław Szelc.
Bajki zostały zilustrowane przez podopiecznych Fundacji „Promyk Słońca”. Bajkę prof. Stanisława Beresia, którą polecamy szczególnie wszystkim dorosłym, zilustrował znany wrocławski
rysownik i grafik Andrzej Tylkowski. Nad merytoryczną stroną bajek czuwała Hanna Darian,
psycholog z fundacji „Promyk Słońca”.
Część bajek bardzo starannie spełnia wymogi typowych bajek terapeutycznych, a inne są po
prostu pełnymi humoru i pogody ducha opowieściami, które mają ubarwić dłużące się w szpitalu dni i małym pacjentom, i ich rodzicom.
Kochane dzieci, przekazujemy Wam dziś tę książeczkę, życząc Wam dużo uśmiechu i szybkiego powrotu do zdrowia.
Redakcja Gazety Wyborczej Wrocław
3
Bajki z Fabryki
MARZENA ŻUCHOWICZ / Bajki-mikołajki z Fabryki 7
WIKTOR MIODEK / Grzybobranie pod zamkiem 11
ROBERT MANIAK / Czego Słoń życzył Wiewiórce i czy się sprawdziło 19
MACIEJ ŁAGIEWSKI / Krótka historia Wrocławia dla małych i większych 21
BOHDAN PECUSZOK / Jak jeżyk zgubił i odzyskał kolce 29
STANISŁAW SZELC / O maleńkim ptaszku, co uleczył Zosię 33
JOLANTA SZYMCZAK / Czasem warto poczekać, aż spełni się marzenie 35
STANISŁAW BEREŚ / Wykład inauguracyjny Kocura Nadzwyczajnego 39
ALICJA CHYBICKA / Ufolandia nadziei 53
ANTONINA I MARTA ZIĘBA / Człowiek i jego wierny przyjaciel 57
AGNIESZKA SIKORSKA / Księżyc na suficie 59
ROBERT CHMIELEWSKI / Bajka o dużym i małym Be 63
KATARZYNA FUSS / Bajka o chomiczku 67
KATARZYNA IWANICZEK / Niesamowity lekarz 69
RAFAŁ JURKOWLANIEC / Bajka o trzech kurkach, które nie polubiły Żakliny 73
GRAŻYNA KRAL / Magiczna niebieska czapeczka, która odmieniła krnąbrną Lilkę 77
JULIA JURKOWLANIEC / Gra terenowa dla kwiatów zdrowia 81
ANDRZEJ MAJEWSKI / Gdybym był prezydentem 83
JANINA WERETKA-PIECHOWIAK / Co ma zrobić książka, gdy jest chora 85
HELENKA I MARCIN CZARNIK / Mała dziewczynka Trixin i porwanie św. Mikołaja 87
MACIEJ MASZTALSKI / Święty Mikołaj 93
MARZENA ŻUCHOWICZ
Bajki-mikołajki z Fabryki
Dawno, dawno temu w pewnym tajemniczym mieście, którego środkiem płynęła duża, szara rzeka, a w jednym z parków skubały zeszłoroczną trawę smutne renifery, zamieszkał
sobie bardzo mały skrzat
Miał na imię Mikołaj i był tak mały, że inne krasnale patrzyły na niego z góry. – Ej, ty chyba
jesteś z innej bajki! – wołały za nim, głośno się przy tym śmiejąc. Ale skrzat nie przejmował
się tymi docinkami, bo wiedział: pewnego dnia urośnie i stworzy własną bajkę. A nawet całą
fabrykę bajek!
I wiecie co?
Codziennie śniła mu się ta fabryka: pełna kolorów, którymi można ubarwić i zaczarować
nawet najbardziej smutne i ponure miejsca na świecie. Do takich miejsc skrzat zaliczył pewien bardzo, bardzo stary szpital. Przychodziły tam dzieci, które bolał brzuszek albo główka.
A i nasz Mikołaj przyszedł tam kiedyś, bo był mały i nie umiał biegać tak szybko jak inni.
A bardzo chciał być duży i silny.
Ten szpital był jak rzeka – ogromny i szary, a czas płynął w nim powoli, bardzo powoli. Aż nagle
zza drzwi wyskoczył pan doktor w zielonym kubraku. – Witaj, Mikołaju! Co cię boli i trapi? –
zapytał. A uśmiechał się przy tym tak szeroko, że mały skrzat opowiedział mu o wszystkich
swoich smutkach i o swoim marzeniu. Choć nigdy wcześniej nikomu o tym nie mówił!
7
Doktor podrapał się w głowę i myślał, myślał, coś pod nosem mruczał... W końcu wykrzyknął: – Mikołaju! W domku aptekarza dostaniesz syrop z eukaliptusa. Jeśli będziesz go pił
codziennie, to urośniesz duży i silny! I zapomnisz o wszystkich swoich zmartwieniach.
Antonina Chuchnowska, lat 9
8
Skrzat wrócił do domu, popijał syrop i marzył. Tak mijały dni, miesiące, lata. Za oknem ciągle
zmieniał się krajobraz, aż pewnego dnia Mikołaj zauważył, że nie musi już podskakiwać, by
otworzyć okno. Spojrzał w lustro: nie był już małym, chorowitym skrzatem. Był duży, tak
duży, że mógłby góry przenosić! Założył na głowę swoją ulubioną czerwoną czapkę, która
kiedyś wydawała mu się ogromna, i wyruszył w świat. A wszędzie, gdzie się pojawił, wywieszał karteczkę: „Jestem Mikołaj. Chcę zbudować fabrykę, która przyniesie radość wszystkim
smutnym dzieciom. Możesz do mnie dołączyć”.
Wieść rozeszła się po całym mieście. I kiedy Mikołaj się obudził następnego ranka, pod jego
domkiem czekało już mnóstwo ludzi, reniferów, elfów i skrzatów, gotowych pomagać w fabryce. Elfy i renifery chciały roznosić dzieciom prezenty, a skrzaty – chwyciły za farby, żeby
pomalować wszystkie szare i smutne miejsca.
– A my? Jak my możemy pomóc? – zapytali ludzie. A byli wśród nich prawdziwi mędrcy
i bohaterowie, którym Mikołaj zawsze przyglądał się z podziwem. – To może, może... – Mikołaj czuł się trochę zakłopotany. – Może napiszecie bajki?
Ludzie bardzo się ucieszyli. I taki był początek Fabryki św. Mikołaja, z której odtąd co roku
przed Bożym Narodzeniem wysyłano dzieciom najpiękniejsze prezenty i pisano dla nich
najpiękniejsze bajki. I kiedy tylko ktoś poczuł, że jest z innej bajki, w fabryce powstawała
bajka w sam raz dla niego – jak na zamówienie! I wszystkie bajki dobrze się kończyły, bo
była to fabryka, która każdy smutek zamieniała w kolorowy sen.
Mikołaj nie zapomniał też o bardzo starym szpitalu, gdzie pan doktor w zielonym kubraku
pomógł mu stać się dużym i silnym. Ponury, szary korytarz, gdzie na krzesełkach siedziały
teraz inne, małe, chorowite skrzaty, Mikołaj postanowił zamienić w krainę uśmiechu.
I tu kończy się opowieść, bo wiatr porwał ostatnie kartki jego pamiętnika... A może wy wiecie, gdzie szukać Fabryki św. Mikołaja? I gdzie jest ten szpital z krainą uśmiechu?
9
Artur Klara, lat 5, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
10
OPOWIEDZIAŁ WIKTOR MIODEK, LAT 6.
SPISALI MARCIN I JAN MIODKOWIE – TATA I DZIADEK WIKTORA
Grzybobranie pod zamkiem
W mieście nad rzeką Hydorą mieszkają sobie piesek Konradek i kotek Karolek. Piesek jak piesek: nos do wąchania, ogon do machania i duże, obwisłe uszy do słuchania, bo mamusia pieska
była białym pudlem. Wzrost – metr, jak tatuś dog. Kotek jak kotek: czarny, ale często malował
się w żółte paski, bo chciał być tygrysem. Poza tym bardzo lubił rzępolić na skrzypcach
Piesek i kotek są przyjaciółmi. Często się odwiedzają, czytają książki, grają w karty i na komputerze. Czasami piesek Konradek goni kota Karolka, bo widzieli to w bajce w telewizji. Kotek
ucieka wtedy na drzewo i miauczy: „piechu–śmierdziuchu”, a piesek skacze dookoła drzewa
i głośno szczeka: hau, hau, ja cię kiedyś złapię, wrrrrrr... Ale to wszystko jest tylko zabawą.
Pewnego razu w piękny jesienny poranek piesek i kotek postanowili wybrać się na grzyby
do lasu we wsi Dubsko, gdzie mieszkała babcia pieska. Nazwa ta pochodziła od rosnących
tam wielu dębów, pod którymi znaleźć było można prawdziwki, czyli borowiki. Przyjaciele
pojechali na lotnisko, żeby szybko dotrzeć na grzybobranie. Niestety, jesień jak jesień, na
lotnisku była tak gęsta mgła, że żaden samolot nie mógł wystartować ani wylądować.
Piesek Konradek, kotek Karolek i inni pasażerowie siedzieli smutni na pokładzie. Nagle Karolkowi przyszedł do głowy pewien pomysł. – Kolego – powiedział do słonia Bajadery, który
siedział obok – a może ty byś spróbował rozgonić mgłę swoją trąbą?
Bajadera pomyślał raz, pomyślał drugi raz i powiedział: – Trututuuu, spróbuję! Wygramolił się
z samolotu, stanął przed nim i zaczął z całej siły kręcić trąbą, aż mu się zakręciło w głowie i usiadł.
11
– Miaaau, kolego – powiedział kotek, tak nie rozgonisz mgły.
– Trututuuu, rozgonię! – zdenerwował się Bajadera i zaczął jeszcze mocniej.
– Nie możemy zostawić słonia samego, wszyscy powinniśmy mu pomóc w rozganianiu mgły
– powiedział Konradek. Piesek, kotek, słoń i inni pasażerowie stanęli obok siebie i z ałej siły
zaczęli razem dmuchać na mgłę. O dziwo – po chwili mgła nie była już taka gęsta. – Szybko,
wszyscy na pokład – zawołał kapitan Tadek – wrona – startujemy!
– Hurra, udało się, jedziemy na grzyby! – krzyknęli Karolek i Konradek, szybko usiedli na
miejsca i zapięli pasy.
Podróż trwała niedługo i po godzinie przyjaciele wchodzili już do lasu ze specjalnymi koszami na grzyby, które dostali od babci pieska. – Na pewno znajdziemy dużo grzybów – cieszył
się kotek. – Ja mam świetny wzrok, a ty, Konradku, węch. Żaden grzybek nam się nie schowa!
Grzybobranie trwało już dwie godziny, a koszyki były ciągle puste, choć kotek i piesek znaleźli trochę grzybów: Karolek 10 czerwonych muchomorów, a Konradek 20 purchawek. –
Musimy zapytać tutejszych zwierząt – zadecydował Konradek. – Hej, hej, hau, hau, jest tu
kto? – zaszczekał, ale nikt nie odpowiedział. – Dziwne. Zawsze było tu wiele zwierząt, zając
Kuba, jeleń Zenek, borsuki Dorian i Dżesika, lisek Tytus... gdzie oni się podziali? Zaczekaj tu,
Karolku, na polanie, rozejrzę się.
Piesek zaczął szukać, węszyć i po chwili odnalazł norę borsuków. – Szybko, chowaj się, w naszym lesie pojawił się tygrys! – nerwowo powiedział Dorian. – Tygrys! Jesteśmy zgubieni!
– dodała Dżesika. – Tygrys? – zdziwił się Konradek i po chwili odkrył prawdę. – Karolku –
popędził do kotka – zetrzyj ze swojego futerka żółte paski! Wszystkie zwierzęta myślą, że po
lesie chodzi tygrys, dlatego tak się pochowały.
12
Kotek był bardzo zadowolony, że jego malunki tak zmyliły zwierzęta w lesie, ale po chwili
zmył żółtą farbę. – Hau, hau, zwierzaki, tu nie ma żadnego tygrysa, to mój przyjaciel Karolek pomalował się w żółte paski! Chodźcie zobaczyć, teraz jest cały czarny – zaszczekał
Konradek. Po chwili na polanie pojawili się lisek Tytus, jeleń Zenek i inne zwierzęta.
– Ale nas przestraszyłeś! – potrząsnął rogami Zenek. – Przepraszam – odpowiedział kotek, jestem
odważny jak tygrys, czuję, że jestem tygrysem, ale brakuje mi pasków. Dlatego je sobie maluję.
Karolina Jodkowska, SP nr 34, kl. II c
13
Po krótkiej rozmowie przyjaciele się dowiedzieli, co się stało ze wszystkimi grzybami w kolicy. Wyszłem wczoraj z nory, patrzę... – zaczął borsuk Dorian. – Mówi się „wyszedłem” –
zwrócił uwagę piesek. – Jesteś chłopcem, to Dżesika może powiedzieć „wyszłam”. – Dokładnie – powiedziała Dżesika. – Co dokładnie? – zapytał Konradek. – No, dokładnie, czyli tak
Lena Pogoda, SP 34
14
– wytłumaczyła Dżesika, słyszałam to w telewizji – dodała. – Ale tak nie powinno się mówić
– wyjaśnił piesek. – „Tak” to po prostu „tak”, a „dokładnie” to można pokolorować obrazek
albo policzyć drzewa w lesie.
Dżesika pomyślała chwilkę i powiedziała: – Masz rację, Konradku, to bez sensu i w dodatku
dłuższe niż zwykłe „tak”.
– A widzisz?! – uśmiechnął się piesek. – Ale przerwaliśmy Dorianowi. Wyszedłeś wczoraj
z nory i co?
– No, patrzę, a tu ten słynny grzybiarz smok Smoczeczek z zamku Gradec na wzgórzu lata
nad naszą polaną z dwoma wielkimi koszami – powiedział borsuk. – Na pewno wyzbierał
wszystkie grzyby.
A to pech. Smoczeczek był najlepszym zbieraczem w okolicy i jeżeli był tu niedawno, to
o znalezieniu choćby najmniejszego grzybka można tylko pomarzyć. Konradek i Karolek
postanowili pójść na zamek Gradec.
Zbudowany w średniowieczu na wygasłym wulkanie zamek Gradec górował nad okolicą.
Zrobione z ciemnych kamieni z wulkanu mury i wieże były teraz domem smoka. Konradek
i Karolek szli pod górę do ciężkiej drewnianej bramy zamku. W powietrzu wyczuwało się
dziwny zapach, w oczy i nos piekł dym. Przyjaciele doszli do bramy i delikatnie popchnęli
jej jedną część. Przez wąską szparę ujrzeli leżące na ziemi kości. Piesek oparł się mocniej
o drewniane skrzydło, które otworzyło się ze zgrzytem na całą szerokość. Przyjaciele znieruchomieli – stali oko w oko ze smokiem.
– Witam szanownych gości! – zaryczał Smoczeczek, a z jego paszczy buchnął czerwony płomień. – Co was do mnie sprowadza?
15
– Witaj, smoku – odpowiedzieli przyjaciele, zadzierając głowy do góry. – Czy to prawda, że
wyzbierałeś wszystkie grzyby w lesie? Widziano cię wczoraj z dwoma koszami, a my dziś nie
możemy znaleźć choćby jednego kozaczka czy podgrzybka.
– Ależ skąd – odparł smok i pokazał na kości – musiałem pozbierać moją przesyłkę lotniczą,
która rozsypała się nad lasem. To te gumowe kości, rozkładam je tu ze względu na turystów.
W lesie w Dubsku jest mało grzybów, bo od dawna nie padał tam deszcz. Musicie pójść trochę dalej, za górkę koło białej drogi. Jeśli chcecie, mogę was podwieźć, lecę akurat w tamtą
stronę.
Po krótkim locie piesek i kotek byli na miejscu. Podziękowali smokowi i uważnie wypatrywali brązowych kapeluszy. – Miau, mam – odezwał się Karolek, delikatnie wyciągając
borowika rosnącego obok krzaczka z jagodami. – Ja też mam, wywęszyłem dwa podgrzybki,
hau, hau – odpowiedział Konradek spod wysokiego świerka. – Widzę szmaciaka kozią brodę
– miauknął Karolek, ale zostawiam go. Jeśli dobrze pamiętam, to ten grzyb jest pod ochroną
i nie można go zbierać. O, ale tu mam kolejnego prawdziwka, zobacz, Konradku, jaki duży
i ładny. – Coś mi się w nim nie podoba – zwrócił uwagę piesek. – Masz rację! – krzyknął kotek. Popatrz na jego nóżkę i spód kapelusza – jest czerwonawy, to przecież trujący borowik
szatan! Trzeba dokładnie sprawdzać każdy znaleziony grzyb.
Po godzinie koszyki obu przyjaciół były pełne. Kotek usiadł na pniu, piesek położył się na
mchu i odpoczywali, próbując rozpoznać głosy różnych ptaków. Nagle ich uwagę zwrócił
kolorowy dzięcioł z czerwoną czapeczką. Ptaszek latał od drzewa do drzewa i czegoś szukał. – Hau, hau, kolego, czy coś zgubiłeś? Możemy ci jakoś pomóc? – zapytał Konradek.
– Oj, przepraszam, nie zauważyłem was. Jestem dzięcioł Bartek. Nie mogę odnaleźć mojego
wujka Ignacego, który kiedyś mieszkał w starym buku przy białej drodze. Dawno go nie
odwiedzałem, bo dużo podróżowałem, a gdy dziś przyleciałem, nie odnalazłem ani buka, ani
wujka. Co tu się stało?
16
Na szczęście Konradek i Karolek znali dzięcioła Ignacego i wiedzieli, gdzie można go znaleźć. – Twój wujek musiał poszukać sobie nowego domu. Dwa lata temu straszna wichura
zniszczyła wiele drzew, także stary buk, w którym mieszkał twój wujek. Ale nie martw się,
pokażę ci drogę, leć za mną, to niedaleko – powiedział Konradek i wesoło poszczekując, po-
Wirginiusz Borowski, SP nr 93, kl. VI b
17
biegł między młode świerki. – Ja zostaję – miauknął Karolek – bolą mnie łapki. Gdy pokażesz
Bartkowi drogę do Ignacego, będziemy wracać do domu.
Kotek odpoczywał na pniu i myślał, co można zrobić z grzybami. Sam ich nie jadał, ale chętnie
je zbierał, suszył i dawał w prezencie znajomym. Nagle jego rozmyślania przerwały dziwne
odgłosy. Za młodymi świerkami, tam, gdzie pobiegł Konradek z dzięciołem Bartkiem, coś się ruszało i hałasowało. Nagle spomiędzy gałęzi wychyliła się fioletowa głowa posypana uschniętym
igliwiem. – Miaaaaauuuuu, potwór! – wrzasnął Karolek i wspiął się na pobliski dąb. Za fioletową
głową wysunęła się reszta. – Zaraz, zaraz... Konradku? – Kotek dokładnie przyjrzał się stworowi.
– Karolku, jaki potwór, dlaczego siedzisz na drzewie? Przepraszam, że nie było mnie dłuższą
chwilę, ale znalazłem mnóstwo pysznych jagód – odezwał się stwór głosem pieska. Teraz
wszystko było już jasne. To Konradek, szukając jagód, wysmarował sobie cały pysk fioletowym sokiem, a gdy przechodził przez chaszcze, obsypał się igłami.
Obaj przyjaciele zaczęli się głośno śmiać z tej niespotykanej sytuacji.
Kotek i piesek wrócili do domu pociągiem. Jechało nim dość dużo pasażerów, ale kotek wyciągnął skrzypki i strasznie na nich rzępolił – tak że ich przedział zaraz zrobił się pusty. Kiedy
wrócili do swoich domków, każdy z nich szybko położył się spać.
Podczas wycieczki jeszcze raz się przekonali, że warto sobie pomagać, że strach ma często
wielkie oczy, że nie wszystkie smoki są groźne, że grzyby mogą być trujące i że po jedzeniu,
szczególnie jagód, dobrze jest umyć buzię i zęby.
PROF. JAN MIODEK – JĘZYKOZNAWCA, PROFESOR I DYREKTOR INSTYTUTU FILOLOGII POLSKIEJ
UWR, AUTOR WIELU SŁOWNIKÓW I PORADNIKÓW JĘZYKOWYCH, CZŁONEK KOMITETU JĘZYKOZNAWSTWA PAN I RADY JĘZYKA POLSKIEGO, DR MARCIN MIODEK, ADIUNKT W INSTYTUCIE GERMANISTYKI UWR
18
ROBERT MANIAK
Czego Słoń życzył Wiewiórce
i czy się sprawdziło
Raz pewna Wiewiórka mieszkała na drzewie. I cóż w tym dziwnego? Pewnie nic, wszystkie wiewiórki tak mieszkają. Też chciałbym mieszkać na drzewie. Czasami blisko pnia, dla
ochrony przed wścibskimi oczami, czasami wśród liści, bujać się na końcu gałęzi... Wiewiórka to ma dobrze. No i bajka fajnie się zaczyna. Nie zaraz jakieś tam za górami, za lasami.
Lecz tak blisko, przy domu, a może w sercu.
Więc mieszkała ta Wiewiórka jak inne na drzewie, w dziupli, o którą dbała z lekką przesadą
właściwą dobrej gospodyni. Wiecznie coś miała do zrobienia – a to kurzu drobinki harcują
w powietrzu, a to kwiatki podlać, zamieść okruszki. I tak od samego rana. Wieczorami też nie
wiało nudą. W bujanym fotelu naprzeciw wejścia siada sobie Wiewiórka z filiżanką herbaty
i odrobiną konfitury na spodeczku i podziwia zachód słońca albo chmury. Bo Wiewiórce po
prostu świat się podoba. „Ładny jest – zwierzyła się kiedyś mrówce – i dobrze urządzony.
Chyba” – dodała, strząsając z rudej kitki resztki błota.
Dziś też siedzi sobie, zaczyna drzemać, gdy rozlega się delikatne skrobanie w drzwi.
– To ty, Mróweczko?
– Nie, to ja.
– Aha... a konkretnie, które ja?
19
– Takie duże, słoniowe – powiedział Słoń i przyfrunął do okna – chciałem ci złożyć życzenia.
– A, to już święta? Jak to miło!
– No więc życzę ci wszystkiego.
– Wszystkiego?
– Tak! Najlepszego, i tego lepszego też, i nawet tego normalnego dużo. Więc wszystkiego po
prostu.
– Dziękuję, Słoniu. Jesteś bardzo miły. To ja tobie też życzę wszystkiego!
– Dzięki, Wiewiórko – powiedział Słoń, odfruwając. – Jeszcze nigdy nie czułem się tak obdarowany – krzyknął, uderzając się głową w pień sosny, tuż przed wielkim klapnięciem na
ziemię.
– Jeszcze raz dziękuję – dobiegło z dołu.
Wiewiórka uśmiechnęła się, poprawiając poduszkę na oparciu bujanego fotela. „Tak... ten
świat naprawdę jest dobrze urządzony. I ładny”.
20
MACIEJ ŁAGIEWSKI – DYREKTOR MUZEUM MIEJSKIEGO WROCŁAWIA
Krótka historia Wrocławia
dla małych i większych
Wrocław to piękne miasto o bardzo długiej i ciekawej historii. Dziś wygląda jak wielkie
mrowisko, tyle tylko, że zamiast mrówek pełne jest ludzi, samochodów i wielkich budowli,
z kościołami i mostami na czele. Ale my przeniesiemy się teraz do bardzo odległych czasów,
gdy na jednej z wysp szerokiej i dzikiej rzeki Odry zamieszkali pierwsi osadnicy
Wyspa, zwana dziś Ostrowem Tumskim, była nie tylko bezpiecznym schronieniem, ale tak
bardzo im się spodobała, że postanowili zostać na niej na zawsze. Wybudowali tu swoje
domy, zamek i świątynię, a wszystko otoczyli wysokim i grubym murem obronnym. Tak
zaczęła się historia tysiącletniego Wrocławia. A w każdym stuleciu wydarzyło się coś ciekawego i ważnego. Na tysiąc lat składa się dziesięć stuleci, a w nich przynajmniej jedno
wyjątkowe wydarzenie. Zatem zaczynamy odliczanie!
W roku 1000
do Polski przyjechał król niemiecki i jednocześnie cesarz rzymski Otton III. Młody władca
przybył z pielgrzymką do grodu zwanego Gniezno. Chciał pomodlić się przy grobie św. Wojciecha i spotkać się z polskim księciem Bolesławem. Książę słynął z wielkiej odwagi i waleczności, dlatego wołano na niego Chrobry. Otto III przywiózł szczególny prezent dla Bolesława:
kopię włóczni św. Maurycego oraz coś znacznie cenniejszego – list od samego papieża! W
liście zwanym bullą papież ustanowił arcybiskupstwo. W Gnieźnie, pierwszej stolicy Polski,
zamieszkał arcybiskup, który do pomocy miał biskupów w innych grodach: Kołobrzegu, Krakowie i Wrocławiu. Tak Wrocław stał się siedzibą biskupa i bardzo ważnym miejscem.
21
W roku 1109
kiedy na tronie zasiadał Bolesław III Krzywousty, który rycerskie wojowanie rozpoczął
w wieku 15 lat, na Wrocław najechali niemieccy rycerze. Silni i dobrze uzbrojeni chcieli zdobyć wrocławski gród. Już podchodzili pod jego grube mury, już pewni byli zwycięstwa. Ale
na ich drodze stanął Bolesław Krzywousty wraz ze swoimi wojami, który szybko przegonił
Stanisław Pityński, lat 5, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
22
obcych rycerzy. Ci jednak ani myśleli rezygnować i zaczaili się nieopodal Wrocławia, we wsi
zwanej później Psie Pole. Bolesław Krzywousty z drużyną swoich wojów ruszył w stronę
Psiego Pola. Nie lękając się Niemców, odważnie stanął do boju. I choć było ciężko, a wróg ani
myślał ustąpić, wiara w zwycięstwo sprawiła, że polskim wojom udało się wygrać tę małą
bitwę, którą opisał kronikarz Anonim zwany Gallem.
W roku 1241
nieprzyjaciel znowu napadł na Śląsk i Wrocław. Tym razem przyjechał z bardzo daleka, bo
aż z odległej o tysiące kilometrów Mongolii. Wiosną 1241 roku mongolski przywódca Bardaj
ze swoją armią ruszył na Wrocław. Miasta bronił książę Henryk Pobożny, który wraz z wojskiem i mieszkańcami schronił się do grodu na Ostrowie Tumskim. Mongołowie byli pewni,
że bez problemu zdobędą gród, jednak nie przewidzieli jednego – wrocławianie mieli po swojej stronie pewnego zakonnika. Był nim Czesław Odrowąż z zakonu dominikanów. Dzielny
duchowny postanowił zostać w mieście i wspólnie z mieszkańcami bronić Ostrowa Tumskiego. Ale nie władał mieczem ani nie strzelał z łuku. Jego jedyną bronią była modlitwa.
Jak się szybko okazało, była to wyjątkowo skuteczna broń, bo gdy skończył wznosić prośby
do Boga o ocalenie miasta, na niebie ukazał się ogromny słup ognia. Mongołowie na ten
widok tak się zlękli, że czym prędzej uciekli jak najdalej od Wrocławia. Miasto było ocalone.
Niestety, pod Legnicą z ręki Tatarów poległ książę Henryk Pobożny.
W roku 1335
we Wrocławiu nastąpiły wielkie zmiany. Można powiedzieć, że miasto zmieniło właściciela.
Do tej pory rządzili nim książęta z rodu Piastów, tego samego, z którego pochodzili odważny Bolesław Chrobry i zwycięski Bolesław Krzywousty. To właśnie Piastowie sprawili, że
z małego grodu na Ostrowie Tumskim wyrosło wielkie miasto znane nie tylko w Polsce, do
którego przyjeżdżali przybysze z różnych stron świata. Ale w 1335 roku zmarł ostatni władca Śląska z rodu Piastów, Henryk VI zwany Dobrym. Był ojcem trzech córek, z których dwie
zostały księżniczkami, a jedna zakonnicą. Niestety, nie miał syna, a tylko on mógłby przejąć
władzę po ojcu. Tylko syn lub król... czeski. Tak, czeski, bo Henryk Dobry zapisał kiedyś, że
23
gdyby nie miał syna, władzę na Śląsku i w jego stolicy przejmie król czeski. Tak też się stało,
tron po nim odziedziczył król Czech Jan Luksemburski.
W roku 1418
Wrocław przeżywał ciężkie chwile. Nie było wojny ani powodzi, miasto cieszyło się sławą
i dostatkiem, ale nie każdemu powodziło się równie dobrze. O losach Wrocławia decydowała
wtedy rada miejska, czyli grupa kilku bogatych mieszkańców miasta. Oj, bardzo nie podobały
się jej rządy dużo biedniejszym rzemieślnikom cechowym. W końcu to oni ciężko pracowali,
szyli ubrania i obuwie, piekli chleb i warzyli piwo. Bez nich wrocławianie nie mieliby co jeść
ani w co się ubrać. Ba, nie mieliby nawet garnków ani podków dla koni. A tu radni miejscy,
zamiast dziękować rzemieślnikom za ich ciężką pracę, dokuczali im coraz większymi podatkami i coraz bardziej zawiłymi przepisami. Tego było już za wiele! W pewien letni dzień browarnicy, szewcy i rzeźnicy ruszyli na ratusz. Zbuntowany tłum porwał burmistrza i innych
radnych miejskich, których srodze ukarał pod pręgierzem, jednego zrzucając nawet z wieży
ratusza. Choć wydawało się, że rzemieślnicy postąpili słusznie, to dwa lata później z rozkazu
cesarza także i ich spotkała surowa kara. Ci, co uciekli, nie mieli prawa powrotu do miasta.
W roku 1530
Wrocław miał się czym pochwalić i ma nadal, bo herb, który wtedy mu nadano, do dziś jest
najważniejszym symbolem miasta. I to symbolem nie byle jakim, bo aż pięciopolowym,
co znaczy, że składa się z pięciu obrazków, z których każdy ma inne znaczenie. Na samym
środku przedstawiona jest głowa św. Jana Chrzciciela, czyli patrona wrocławskiej katedry
i samego Wrocławia. Na górze herbu są dwa pola. Na jednym z nich groźnie ryczy biały lew
w koronie. Lew pochodzi z Czech, ponieważ Wrocławiowi herb nadał właśnie król Czech. Na
polu obok lwa dumnie pręży pierś czarny orzeł z półksiężycem na piersi – znak Śląska i rodu
wrocławskich Piastów. Na dole herbu widać literę „W” – od imienia Wrocisława (Wratislava),
założyciela grodu. Z nią sąsiaduje pole z głową św. Jana Ewangelisty – patrona kaplicy w ratuszu. Pięć pól i cztery kolory – taki herb jak nasz ma jeszcze tylko kilka miast w Polsce. Tak,
wrocławski herb jest wyjątkowy.
24
W roku 1618
wybuchła w Europie wojna religijna, która trwała aż 30 lat. Zakończył ją dopiero pokój między walczącymi podpisany w 1648 roku w Westfalii. Wrocław nie brał udziału w wojnie,
ale mimo to wrocławianie bardzo cieszyli się z jej zakończenia. Przez miasto maszerowały
Julia Łukasiewicz, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
25
wojska, które pozostawiały po sobie ogromne zniszczenia, a czasem przynosiły ze sobą epidemie. Wielu wrocławian dostało powołanie do wojska i musiało walczyć na polach bitwy
niemal całej Europy. Dlatego wiadomość o zakończeniu wojny i podpisaniu pokoju w Westfalii była dla Wrocławia naprawdę dobrą nowiną.
Anna Ryszawy kl. III a SP nr 2 w Świebodzicach
26
Rok 1702
Gdzie we Wrocławiu jest najwięcej studentów? Wiadomo! Na uniwersytecie! Stary i wielki
budynek nad Odrą wygląda jak prawdziwy Pałac Wiedzy. I jest chyba największym prezentem, jaki dostało niegdyś miasto.
Weronika Pasierbska, lat 5, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
27
W roku 1702 podarował go Wrocławiowi cesarz Leopold I Habsburg. Oczywiście nie przyniósł go w wielkiej paczce, ale dał pieniądze na budowę akademii kierowanej wówczas przez
jezuitów. Od ponad 300 lat setki żaków co roku zdobywają w tej ważnej szkole cenne wykształcenie. Jedni uczą się na chemików, inni zostają historykami lub prawnikami. Niezależnie od tego, kim będą, i tak wszyscy zaczynają i kończą naukę w najpiękniejszej sali
Uniwersytetu Wrocławskiego, słynnej Auli Leopoldyńskiej. Tak, już wiecie, aula nazywa się
od imienia tego, który podarował miastu uniwersytet, czyli Leopolda I.
W roku 1808
krótko po opuszczeniu miasta przez wojska francuskie, którym najbogatsi wrocławianie
musieli zapłacić wojenne odszkodowanie, Wrocław otrzymał nowe prawa miejskie. Od tej
pory władza w mieście należała do wybieranych radnych, którzy decydowali o większości spraw Wrocławia. I jak się szybko okazało, potrafili oni podejmować mądre decyzje,
które znacznie ułatwiały wrocławianom codzienne życie. Łatwiejsze stało się prowadzenie
własnych sklepów, fabryk i zakładów rzemieślniczych. Również zaczęto budować miejskie
szpitale dla chorych. A rodzice bez problemu mogli posyłać swoje dzieci do dostępnych dla
wszystkich szkół.
W roku 1945
po zakończeniu jednej z najstraszniejszych wojen w dziejach świata, Wrocław znalazł się
w granicach Polski. Od tej chwili do miasta jechały pociągi wypełnione ludnością polską.
Nowi mieszkańcy pochodzili z odległych rejonów Europy i Polski, ale też z tych położonych
bliżej Wrocławia. Niestety, miasto było bardzo zniszczone, wydawało się, że nie da się w nim
mieszkać. Ale nowi mieszkańcy nie poddali się i szybko przystąpili do odbudowy. W górę
pięły się nowe osiedla, a stare budynki odzyskiwały dawny wygląd. Wrocław znowu powoli
stawał się miastem pięknym i szczęśliwym.
28
BOHDAN PECUSZOK, PREZES FUNDACJI ROSA
Jak jeżyk zgubił i odzyskał kolce
Za siedmioma łąkami, za siedmioma pagórkami, za siedmioma rzeczułkami był sobie las,
a w tym lesie żył sobie jeż. Nie był to zwykły jeż, lecz Pan Jeż! Dumny ze swej przynależności
do kolczastego gatunku Pan Jeż przechadzał się całymi dniami po leśnej kniei, strosząc igły
przed każdym napotkanym mieszkańcem lasu
Jeżyk jeżył się nie dlatego, żeby nastraszyć kłującą powierzchownością zająca, sarnę, nornicę
czy borsuka. Pan Jeż prezentował igiełki, bo był z nich dumny tak bardzo, bardzo, jakby to był
frak od najlepszego krawca na świecie. Oczekiwał przy tym oznak podziwu ze strony innych
mieszkańców leśnego zakątka. Często naprzykrzał się im, żebrząc o słowa uznania: „Ach, jakie piękne igły, jeżu!”, „Cóż za strojne futerko!”, „Do twarzy ci w tych igłach”. Cały dzień nasz
jeż, Pan Jeż, był chwalony i obsypywany komplementami, nie zawsze jednak szczerymi.
Okoliczni grzybiarze nieraz opowiadali w wiejskiej gospodzie o tym, że w lesie straszy, bo czasem spomiędzy drzew dobiega z daleka jakby burza oklasków i entuzjastyczne okrzyki – coś
jakby „hurra!”, „piękne!, „ach!”. Gdy – próbując rozwiązać zagadkę tych hałasów – szli w stronę,
skąd dobiegały, nie znajdowali nic prócz śladów bytności dużej grupy zwierząt: odcisków raciczek w stratowanej trawie, kępków sierści, ukruszonego rożka jelonka i garści igieł. Ludzie nie
domyślali się nawet, że byli oto mimowolnymi świadkami kolejnego pokazu mody urządzonego
przez jeża. A nasz kłujący jeżyk, gdy nie mógł znaleźć widzów, często stawał nad leśnym strumykiem, by przejrzeć się w lustrze wody. Z dnia na dzień był coraz bardziej w siebie wpatrzony.
Pewnego ranka, a było to już w listopadzie, gdy jesienna słota postrącała liście z drzew i skuła cienkim lodem leśny staw, nasz jeż obudził się w swojej norce jakby trochę zmarznięty.
29
Filip Hryniewiecki, lat 4, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
30
autor nieznany
31
Przeciągnął się, wyskoczył spod kołdry uszytej z liści kasztanowca i aż zakrzyknął z przerażenia. Zobaczył bowiem w lustrze, że w nocy stracił wszystkie igły! Wystraszył się, odwrócił
głowę i spojrzał na łóżko: Były tam! Jego piękne igły! Wszystkie!
Pan Jeż wystraszył się, że teraz przez całą zimę będzie musiał chodzić w ubranku z liści
babki i w czapce z żabiego skrzeku. Usiadł na progu swojej norki i gorzko zapłakał. Pożałowała mądra sowa gołego jeża, sfrunęła z wysokiej sosny i przysiadła na pobliskim krzewie.
„Hu, hu! Drogi jeżu mój” – zahukał mądry ptak. „Znam ja problem twój. Igły pogubiłeś, aż się
zasmuciłeś. Taka tego przyczyna, że cała zwierzyna podziwiać cię musiała. I rzecz się stała,
że dąb, pan lasu naszego, postanowił cię nauczyć moresu większego. To on cię zaczarował,
byś nas już nie męczył i nie maglował. I dopóty będziesz goły taki, dopóki nie przeprosisz
wszystkie zwierzaki!”
Jeż, jak usłyszał, tak zrobił. Przestał płakać, wydmuchał nos w chusteczkę i wybrał się na
leśny obchód – od mieszkania do mieszkania wszystkich zwierząt, z których wyciskał pochwały.
Wieczorem był tak zmęczony, że z ledwością doczłapał do swojej norki. Wszedł do środka
i rzucił się na łóżko ciężko jak kłoda. Nastała noc, a gdy nadszedł poranek, Pan Jeż obudził się
wypoczęty. I wiecie co? Skoczył nagle w powietrze, bo okazało się, że tajemną mocą dębowego władcy wszystkie igiełki wróciły na swoje miejsce. Pan Jeż stanął przed lustrem, pojeżył
się trochę radośnie i od tej pory już nigdy, nigdy nie męczył swoich leśnych przyjaciół.
32
STANISŁAW SZELC – SATYRYK, CZŁONEK KABARETU ELITA
O maleńkim ptaszku, co uleczył Zosię
W maleńkiej ślicznej wiosce malowniczo położonej nad śliczną rzeczką mieszkała śliczna
dziewczynka. Wioska nazywała się Śliczna, bo istotnie była śliczna, natomiast rzeczka od
dawien dawna nosiła nazwę Prosiaczek.
Dziwna nazwa, ale po pierwsze, jeśli jest rzeka Wieprz, to może być i Prosiaczek, a po drugie,
rzeczka jesienią była różowa, bo w jej nurcie odbijały się kolorowe o tej porze roku drzewa.
Dziewczynka miała na imię Zosia, była śliczna, ale smutna, bo od pewnego czasu chorowała. – To nic poważnego – powiedział stary Pan Doktor z pobliskiego miasteczka. – Ale Zosia
musi dużo przebywać na świeżym powietrzu.
Jednego dnia Zosia, spacerując nad Prosiaczkiem, usłyszała cichutkie ćwierkanie. Patrzy,
a na trawie leży śliczny srebrzysty ptaszek. Na jego skrzydełku widać było kropelkę krwi.
– Ach – zmartwiła się dziewczynka – na pewno skaleczył ptaszka ten stary rozbójnik
jastrząb Barnaba albo wiecznie głodny kot Makary. Zabiorę cię do domu i zaopiekuję się
tobą, biedaku.
W domu położyła ptaszka na wacie w pudełku po bucikach, włożyła miseczkę z wodą i drugą
z drobno pokruszonym chlebem. Ptaszek szybko odzyskiwał siły, radośnie ćwierkał i dziarsko spacerował po pokoju. O dziwo, kot Makary okazywał ptaszkowi wiele sympatii, a piesek
Hieronim (ale śliczne imię, prawda?) chodził za nim krok w krok. Ale co najbardziej ucieszyło
Mamę Zosi, to fakt, że dziewczynka z dnia na dzień czuła się lepiej. Odzyskała apetyt, jej policzki zaróżowiły się, a ona sama zapomniała o smutku. Stary Pan Doktor, który przyjechał
33
do Zosi, był bardzo zadowolony, a że był bardzo
mądrym starym Panem Doktorem, to od razu
domyślił się, że to srebrzysty ptaszek uzdrowił
dziewczynkę.
Pewnego dnia rano Zosia jak zwykle zajrzała
do pudełeczka i nie znalazła tam srebrzystego
ptaszka. Szukała w całym domu i nic – ptaszek
zniknął.
Tylko ja wiem, co się stało z małym skrzydlatym
uzdrowicielem. Poleciał w świat i leczy chore
dzieci. Trzeba bardzo wierzyć w jego czarodziejską moc, a wtedy na pewno przyleci do ciebie...
Zuzia Żol, lat 5
34
JOLANTA SZYMCZAK
Czasem warto poczekać,
aż spełni się marzenie
W pięknym lesie, u podnóża wysokich gór, żył sobie koziołek Filipek. Każdego letniego dnia
o świcie lubił wychodzić wraz z siostrą Zuzią na skraj lasu. Nie mógł się napatrzeć, jak starsze koziołki skaczą po skałach. Marzył o tym, aby tak jak one spędzać czas na pagórkach.
– Mamo, mogę iść na słoneczne skalne wzgórze? – pytał koziołek. – Mówiłam ci tyle razy,
że jesteś jeszcze za mały – odpowiedziała łagodnie mama. – A kiedy wreszcie będę mógł? –
ciągnął mały. – Jak trochę urośniesz, bo teraz jest tam dla ciebie niebezpiecznie – tłumaczyła
kozica.
Filipek z ponurą miną spuścił głowę i poszedł na polanę. Gdy tak skubał sobie trawę, cały
czas jednym okiem spoglądał w górę. Zazdrościł innym koziołkom wspaniałej zabawy na
skałach. Myślał, jak pięknie jest tam wysoko. Nagle stwierdził, że przecież nic złego nie może
go spotkać. Zuzia, widząc, co zamierza braciszek, zaczęła go przekonywać. – Nie możesz iść
w górę, to niebezpieczne. Mama nie pozwoliła nam iść – mówiła. – Tylko na chwilkę, nic mi
się nie stanie. Nie mów mamie – prosił siostrę. I poszedł.
Na szczęście Zuzia była rozważna i powiedziała mamie. Razem wyruszyły w poszukiwaniu
Filipka. Niestety, nie zdążyły przybyć na czas. Gdy koziołek wspinał się na skałę, poślizgnął
się i upadł. Miał jeszcze za słabe kopytka, aby się wspinać. Jęczał z bólu, trzymając się za
zwichniętą nóżkę.
35
36
– Syneczku, co ci się stało? – pytała stroskana
mama. – Mamo, przepraszam, nie chciałem –
odparł pokornie.
Mama i siostra pomogły mu zejść na dół.
Filipek musiał przez jakiś czas leżeć, żeby nóżka
się wygoiła. To była dla niego surowa kara. Najbardziej obawiał się, że w przyszłości nie będzie
mógł iść w góry. Miał jednak wielką nadzieję, że
kiedyś to nastąpi.
Mijały dni i tygodnie. Kopytko małego było już
zdrowe. Nie zamęczał już mamy pytaniami. Wiedział, że mama mu powie, gdy będzie gotowy.
Zima przeszła bardzo szybko i nastała wiosna.
Słońce ogrzewało wzgórza.
Pewnego dnia mama rzekła do dzieci: – Zuziu,
Filipku, nadszedł ten wyjątkowy dzień. Idziemy
w góry. – Naprawdę?! Nie mogę w to uwierzyć.
Spełniło się moje marzenie – odpowiedział roz-
Radosław Biczysko, lat 6,
Publiczne Integracyjne Przedszkole
„Promyk Słońca”
37
radowany Filipek. – Teraz już jesteście gotowi. Dacie sobie radę na skałach. Ale pamiętajcie,
korzystajcie z tego, ale mądrze – powiedziała mama.
Te chwile koziołek zapamięta na zawsze. Teraz już wie, że trzeba być wytrwałym i słuchać
mamy. Na takie chwile warto czekać. Nauczył się cierpliwości i nietracenia nadziei.
Mateusz Makówka, Szk.podst w Kiełczowie, lat 7
38
PROF. STANISŁAW BEREŚ
REPORTAŻ OPATRZONY SŁOWNIKIEM
Wykład inauguracyjny
Kocura Nadzwyczajnego
Jak zawsze w pierwszą sobotę miesiąca koło południa przy Osiedlowym Śmietniku na Karłowicach zaczął się nerwowy koci ruch, któremu towarzyszyło ziewanie, pomruki, rozpychanie
się i dudnienie klap pojemników, bo każdy słuchacz Studiów Popołudniowych dla Młodych
Kotów chciał zająć dobre miejsce w pobliżu prelegenta, którym był w tygodniu zaczynającym semestr Kocur Nadzwyczajny ‣ Docent Chyzio – wybitny ‣ felinolog, zaproszony z prestiżowego Wysypiska Odpadków im. Garfielda na Psim Polu w celu wygłoszenia wykładu na
temat wymiaukiwany już od jakiegoś czasu przez słuchaczy na wcześniejszych seminariach.
Chodziło oczywiście o fundamentalne dla wszystkich futrzaków świata pytanie: kim jest
człowiek?
Wykładowca o wyglądzie i gracji postaci z płócien ‣ Rubensa wgramolił się tłustym cielskiem na najwyższy kubeł firmy Alba w Amfiteatrze im. ‣ Behemota, dramatycznie przebierając pazurami po plastiku, czego kulturalnie nie zauważono, tylko jeden z miejscowych
‣ dachowców rzucił do sąsiadów półmrukiem: „W WIELKIM CIELE WIELKI DUCH,/ SKORO
DOCENT JE ZA DWÓCH”, ale z miejsca dostał w łeb puszką po tuńczyku od anorektycznej
syjamki o uszach nietoperza, asystentki Docenta Chyzia, skądinąd znanej ‣ lizuski. Usadziwszy się bezpiecznie i ‣ udeptawszy niepewne wieko od kubła, uczony łypnął piwnym
okiem, czy publiczność dopisała, i mrauknął na próbę mraukiem starego alkoholika w rurę
kanalizacyjną, która sprawdziła się już wielokrotnie w roli mikrofonu. Dachowiec pyskacz
miauknął tym razem już cicho, pod wąsem, do sąsiadów: WYKŁAD NIGDY SIĘ NIE UDA,/
39
40
JEŚLI GLĘDZI MORDA RUDA. Na szczęście nikt poza paroma podobnymi mu burasami tego
nie słyszał, więc Kocur Nadzwyczajny rozpoczął:
– Łysawce, czyli duże, niezgrabne, dwułape i niesympatyczne stworzenia, które między sobą
nazywają się ludźmi, pojawiły się, jak wiadomo, w życiu kotów mniej więcej 10 tys. lat
temu. Są różne teorie na temat ich pochodzenia, niemniej czołowi kociolodzy z naszego
instytutu, m.in. Kocica ‣ Habilitowana Mizia i prof. ‣ Niezwyczajny Sierściuch, są zdania, że
łysawce tak naprawdę są ‣ wyliniałymi małpami, które w dobie Wielkiej Wędrówki kotów
nubijskich z Afryki do Europy – niezaradne i uczepione ich ogonów – zeszły z drzew i pociągnęły za nimi na północ. Wyhodowane przez naszych prapradziadów do zabawy i wygłupów
z czasem rozrosły się, straciły sierść i korzystając z naszej opieki, przyssane do nas jak jemioła do drzewa, przekształciły się w ‣ łysawców i łysoli. Ten rodzaj koegzystencji cynicznie
nazywają symbiozą, choć tak naprawdę są dla nas zwykłymi pasożytami, takimi samymi jak
komary, pijawki, pchły i kleszcze.
Kiedy nasi dzielni koci przodkowie, licząc na pozbycie się w drodze tych nieudaczników
i darmozjadów, przybyli do Europy, pobudowali wielkie zamki i pałace, które dziś stanowią
materialny dowód pracowitości naszej rasy... Tu referent fuknął karcąco, bo z bocznego kubła dobiegły go głupkowate chichoty młodzieży, utemperowane natychmiast prychnięciami
czujnych pedagogów. – Niestety – kontynuował uczony – już wkrótce nadciągnęły łysawce,
które utraciwszy po drodze sierść, o czym powiem osobno, w chłodnym klimacie marzły,
więc wdarły się do naszych pałaców podstępami i siłą, po czym tak się rozmnożyły, że dziś
znaleźliśmy się w roli sublokatorów – spychanych do kątów, przedpokoi, pudełek i koszyków, zbyt małych, by rozprostować grzbiet. Niektórzy z nas zostali już nawet zmuszeni do
emigracji: na strychy, dachy, do piwnic i śmietników, a niekiedy i na wysypiska lub do pijackich melin na ogródkach działkowych. Jak widzimy więc, łysawce nie dość, że ‣ uwiesiły się
na nas, to jeszcze prowadzą z nami – pod pretekstem opieki nad kotami – podstępną wojnę
o przestrzeń życiową, która jest nam niezbędnie potrzebna do przeciągania się i wyciągania.
W pełni jednak ich oblicze odsłania się w czasach trudnych, szczególnie wielkiego głodu:
41
wtedy dopuszczają się ekscesów tzw. kotohaustu, czyli masowego zjadania kotów. Łysawce
są naszym przekleństwem, gdyż zepchnęły nas w zależność lub niewolnictwo, robiąc z nas
swoje maskotki, ale my nigdy nie wyrzekniemy się naszych kocich ideałów, bo jak wymiauczał słusznie Mistrz ‣ Muezza: NIE POD PŁOTEM, LECZ NA PŁOCIE/ WIEŚĆ NAM TRZEBA
ŻYCIE KOCIE – w tym miejscu rozległ się zgodny, aprobujący łomot ogonów na blaszanych
częściach kubłów.
Kocur Nadzwyczajny z zadowoleniem wygiął grzbiet, przeciągnął się naukowo i podjął przerwany wątek: – Nie trzeba długo obserwować łysawców, by zauważyć, że jest to rasa zdegenerowana: nie poluje, gdyż nie ma po prostu czym, bo ich tępe, prostokątne zęby nie nadają
się już do walki, a ich pazury... – tu Docent Chyzio teatralnie załamał łapy, wysuwając imponujące naukowe szpony.
– No właśnie – kontynuował. – Łysawce nie ostrzą już pazurów na drzewach, krzesłach i fotelach, ale obgryzają je i ścierają pilnikami, a co gorzej, malują na czerwono, w czym wyspecjalizowały się ich samice, chcąc sprawić wrażenie, że jednak polują. Widząc to wstrząsające
lenistwo i bezradność w aprowizacji, niejeden z nas przynosi im czasem z litości – niemalże
pod nogi – upolowane myszy lub ptactwo, a oni, zamiast wyrazić wdzięczność i posilić się,
krzyczą i uciekają. Każdy z nas zauważył już dawno, że zamiast świeżego mięsa wolą padlinę
od rzeźnika lub mrożone kostki zrobione ze starych mamutów, wydobywanych z lodowców
i mielonych razem z rogami, kłami i racicami. To ohydztwo składowane jest, co sprawdzili
nasi asystenci, w wielkich prosektoriach, zwanych magazynami, skąd łysole przywożą je do
domów wraz z tzw. kocią karmą, śmierdzącą (fuj!) na kilka metrów chemią i cmentarzem
z ul. Bujwida.
Słysząc to, znany z delikatnego żołądka i napadów ADHD Kot ‣ Magister Nostryfikowany
Picek poderwał się nagle na cztery łapy i mrauknął wniebogłosy, aż echo odmrauknęło od
blaszanego dachu śmietnika: – NIE CHCĘ WIĘCEJ JUŻ WHISKASU/ PRZYSZŁA KRYSKA NA
GOLASÓW/ NIE MA CO PROBLEMU CHOWAĆ / TRZEBA ICH STERYLIZOWAĆ. Co dziwne,
42
nikt jakoś nie zareagował na ten płomienny apel, co najwyżej ten lub ów łypnął okiem.
Docent Chyzio z wytężoną uwagą oglądał swój wysunięty pazur, Lizuska udawała sen w pozycji ‣ „chleba”, młode dachowce z rezerwą przestępowały z łapy na łapę, zaś na parterze
z hałasem otworzyło się okno, w którym pojawiła się spocona twarz dzielnicowego. Nie wiadomo, czy miało to związek z bojowym wezwaniem do ‣ miśkowania, ale mogło mieć, więc
przestraszony własną odwagą Magister Nostryfikowany nurknął z cichym pomrukiem pod
wózek z makulaturą. Syjamka pogardliwie spojrzała na brudne ślady, które pozostały po nim
na kartonie, i wysyczała: – GDY SIKAŁO SIĘ PO KĄTACH,/ A KTOŚ TO PO KOCIE SPRZĄTAŁ,/
TO CHOĆ BYŁ NOSTRYFIKOWANY,/ ZOSTAŁ SŁUSZNIE ZMIŚKOWANY/ I O ZEMŚCIE NIECH
NIE ROI,/ GDY SIĘ NAWET WRÓBLI BOI.
Kocur Nadzwyczajny, niezadowolony, że ktoś mu śmiał przerwać, zastygł z rudą łapą w górze, położył ją na uchwycie od klapy i po chwili wymownego milczenia, jakby nic się nie
stało, podjął przerwany wątek: – Jak zresztą łysawce miałyby cokolwiek upolować, skoro
nie potrafią nawet wskoczyć na parapet, nie mówiąc już o szafie czy karniszu. Chodząc już
od czasów Wielkiej Wędrówki na dwóch, a nie na czterech łapach, wydelikaciły się tak, że
dziś nie są w stanie nawet wspiąć się na drzewo. Nie potrafią już biegać, skakać ani nawet
chodzić po dachach, gdzie – jak wiadomo – znajdują się najważniejsze solaria europejskie.
Łysol na dachu – to widok już tak rzadki jak kota na środku jeziora. Ostatni dachowcy wśród
ludzi to tzw. kominiarze, którzy skupiają się wokół dymników i kominów, rytualnie czerniąc
się sadzą, co – jak sądzą nasi uczeni – wyraża ich marzenie o powrocie do Afryki.
Jak wie każdy kot, jedno– i wielorasowy, rudy i czarny, bury i szylkretowy, najważniejszą
rzeczą w życiu każdego stworzenia jest pielęgnacja futra, czyli dbałość o strój, a zarazem
urodę. Pod tym względem łysawce są kompletnymi niechlujami albo wręcz zbiorowym
dowodem degeneracji rasy, ponieważ ich sierść już dawno przerzedziła się i zanikła, tak
jak u naszych ‣ sfinksów, co najwyżej zachowując się w formie kępek na szczytach łbów
i w postaci szczątkowej na nogach czy brzuchach (tu Docent Nadzwyczajny wzdrygnął się
naukowo z obrzydzenia). Ta spektakularna akcja likwidacyjna musiała dać pożałowania god-
43
ne rezultaty, ponieważ łysawce z typowo łysielczą zaciekłością golą się i depilują od stóp
do głów. Ten ponury rytuał samooszpecenia każe myśleć o słynnej sekcie tzw. ‣ kastratów,
bo nawet te niewielkie kawałki futer, które zostawiają sobie na głowach, są konsekwentnie przerzedzane wraz z wiekiem, nieuchronnie prowadząc do łysin. Bo tzw. łysa pała jest
ideałem urody łysawców – ponieważ nie chce im się tępić insektów ani pielęgnować futer.
Takich osobników nazywamy ‣kibolami. Można ich spotkać w miejscach kultu, czyli na tzw.
stadionach, gdzie krzykami, śpiewem i pluciem na siebie wyrażają uczucia religijne, bliskie
mistycznej ekstazy. Jej pełnym przejawem jest stan zbiorowego upojenia, zwany pałowaniem, gdy uderzają się wzajemnie drewnianymi pałkami po łysinach, co – jak twierdzą nasi
badacze – jest symbolem ostatecznej likwidacji sierści.
To wszystko ma, niestety, ścisły związek z historyczną już niechęcią łysawców i łysoli do higieny osobistej, bo jak wiadomo, futro wymaga kilkukrotnego wylizywania dziennie. Nasze
badania, prowadzone systematycznie nad zabytkami kultury łysawców, doprowadziły do
odkrycia ich tzw. mądrości ludowych, wyrażających pogardę wobec czystości: WSZYSCY LUDZIE ŻYJĄ W BRUDZIE; MYCIE NÓG – ŻYCIA WRÓG; CZĘSTE MYCIE SKRACA ŻYCIE; PRZEZ
WODĘ I MYDŁO ŻYCIE NAM OBRZYDŁO; ŚWINIE SIĘ NIE MYJĄ I TEŻ ŻYJĄ. Każdy przyzna,
że wobec takiej mnogości dowodów nawet filozof rozkłada łapy.
Jest rzeczą ciekawą przy tym, że tak konsekwentnie unikając higieny osobistej, łysawce wykonują czynności mające stworzyć iluzję czystości. Najczęściej przejawia się to w zwyczaju
polewania się wodą (mrucząc to, Docent wstrząsnął się z obrzydzeniem aż po koniec ogona),
jakby nie znały fundamentalnej prawdy, którą zna najgłupszy nawet dachowiec: ZAPAMIĘTAJ, KOCIE MŁODY,/ LEPSZA NAWET ŚMIERĆ OD WODY. Jedni łysole robią to raz dziennie,
inni raz w tygodniu, jeszcze inni raz w roku, na ogół na święta Bożego Narodzenia, kiedy
to – jak pamiętamy – próbują zwykle z nami rozmawiać, ale ich powszechnie znany brak
talentu do języków obcych powoduje, że nie rozumieją naszych miauknięć ani pomruków,
więc traktują to jako rodzaj – obraźliwej dla nas – zabawy. Generalnie mówiąc, łysawce uważają higienę za czynność przykrą, uprawiając ją od niechcenia, np. wkładając na moment
44
czubki łap pod strumień wody, by jak najmniej je zamoczyć. Młodsze osobniki co prawda –
jak zaobserwowano – stosują wobec siebie w kinach, w parkach i na spacerach pojedyncze
liźnięcia, ale trudno uznać to za pielęgnację, skoro nie obejmują całego ciała. Poza tym każdy
musi wylizać się sam, bo przecież nie jest noworodkiem, którego wylizuje mama.
Radykalizm w pozbywaniu się sierści przez łysawców sięga tak głęboko, że dotknęło to nawet wąsów, co dowodzi głębokiego kalectwa ich rasy, bo jak wiadomo, tylko one pozwalają
na dotykanie, odczuwanie i poznawanie otaczającego nas świata. Każe to nam, uczonym,
przypuszczać, że gatunek łysych jest bliski wygaśnięcia, więc nie jest nikomu potrzebna
rewolucja, do której nawołuje Magister Picek, w czym – podobnie jak moja asystentka –
widzę niebezpieczną pokusę osobistego rewanżu. Nasz największy poeta, słynny maine
coon Pafnucy, wydrapał na drzwiach wrocławskiego Ratusza zdanie, które każdy z nas
powinien nosić głęboko w sercu: MYŚL TA JEST NA WAGĘ ZŁOTA:/ WĄSY TO SĄ PALCE
KOTA,/ WIĘC UTRACIĆ CHOĆBY WĄS/ TO JEST DRAMAT, CZYLI WSTRZĄS. Ponieważ zaś
wąsy u łysawców są już rzadkością, a wąsów długich nie zobaczymy nawet w telewizji,
trzeba to uznać za objaw samobójczy, co oznacza, że wystarczy cierpliwie poczekać, a problem ‣ kolonializacji kotów sam się rozwiąże. Zapamiętajmy hasło: EUROPA TYLKO DLA
KOTA!
Równie dobitnym dowodem zdychania cywilizacji łysych jest też zanik ogonów. Jak głoszą
plotki, u niektórych samców zachowały się one jeszcze w postaci szczątkowej i dlatego są
starannie ukrywane pod warstwami odzieży, która notabene jest żałosną imitacją futer, ale
wśród samiczek już nie występują. Dobrowolna rezygnacja z ogona, który jest – jak wiadomo – chlubą każdego stworzenia, to kolejny dowód cywilizacyjnego linienia, czyli mówiąc
językiem ulicy, końca łysoli. Dowodów nie trzeba daleko szukać: kot zrzucony z dachu odwraca się za pomocą ogona w powietrzu, spada na cztery łapy i idzie na mleko do najbliższego śmietnika. Łysawiec natomiast, który wypadnie z okna, choćby na parterze, zwala
się na ziemię z łoskotem worka kartofli, po czym zabierają go do lecznicy dla łysoli, skąd
wraca w gipsowym sarkofagu, w którym mieszka co najmniej przez miesiąc. Trudno więc
45
Oliwia Antosiewicz, Gminne Centrum Kultury w Żórawinie, lat9
46
w tym momencie nie zacytować słynnego aforyzmu Kota w Butach: WIE MYSZ POLNA,
PIES I WRONA:/ ŚWIAT JEST NICZYM BEZ OGONA.
Tu Kocur Nadzwyczajny skłonił się skromnie, bo na więcej nie pozwalały mu fałdy brzuszne, i zastygł w oczekiwaniu. Z miejsca rozległo się gromkie bębnienie ogonów w kubły,
co wyraźnie sprawiło gościowi przyjemność, ale każda rzecz na świecie ma swoją drugą
stronę, więc uważne oko Lizuski bezbłędnie wychwyciło przypadki symulowania aplauzu.
I wszyscy myśleli już o czekającym ich bankiecie na zapleczu pobliskiego sklepu rybnego,
gdy miło zapowiadająca się uroczystość została w prostacki sposób zakłócona, gdyż z okien
przytykającego do uczelni budynku rozległ się okrzyk: – CICHO TAM, GŁUPIE SIERŚCIUCHY!, co można było jeszcze ostatecznie zlekceważyć, bo był skierowany do wszystkich,
a więc do nikogo, ale gdy po chwili z okna na drugim piętrze wynurzyła się opasła, ogólnie
znienawidzona morda listonosza i ryknęła: – WON TY PONTONIE, TŁUSTA MORDO, BO ZAWOŁAM, trudno już było udawać, że nie wiadomo, o kogo chodzi, więc dotknięty do żywego
Docent Nadzwyczajny mrauknął rozdzierająco i bohatersko: – KOT UCZONY, CHOĆ PADA
I KONA,/ NIE COFA SIĘ ZA LINIĘ OGONA. Po tych słowach całe podwórko dosłownie zamarło z wrażenia. Przez dobrą minutę nic się nie działo, bo wielkość tych słów tryumfalnie
powiewała w powietrzu jak flaga, ale nagle w oknie na wysokim parterze pojawiła się dozorczyni i chlusnęła wiadrem wody. Niestety, była to prawdziwa, a co gorzej, brudna woda,
więc młode koty z miejsca ewakuowały swoje futra poza mury śmietnika, zdradzając w ten
sposób kompletny brak solidarności z kadrą naukową. Kocur Nadzwyczajny jednak, z racji
wieku, urzędu i powagi, a prawdę mówiąc i braku refleksu, musiał stawić futro wodnemu
żywiołowi. Zmoczony do ostatniego kłaka, przez chwilę stał skamieniały, łapiąc w płuca
powietrze, ale widząc, że pozostał sam na placu boju, dał drapaka w pozycji ‣”niskiego
kota” pomiędzy plastikowe worki, zostawiając na pastwę losu swoją wierną syjamkę. Ta,
świadoma, że oczy Historii patrzą tylko na nią, przez dobrą chwilę oglądała swój ogon, jakby nic ważniejszego w tym momencie nie działo się na świecie, po czym lekkim, godnym
truchtem opuściła mury uczelni. Tylko mokry ślad ogona na betonie zdradzał, że ta gracja
została okupiona pewnym wysiłkiem.
47
Pozostali uczestnicy wydarzeń dopiero po dłuższej chwili zaczęli wynurzać się z kubłów
i spod skrzynek, nieufnie rozglądając się na prawo i lewo. Tu i ówdzie słychać już było lamenty lub gniewne fukania, gdy zza rozbitego telewizora rozległo się desperackie mrauknięcie Magistra Picka: JAK PERS KOTEM, A ŚWIAT ŚWIATEM,/ ŁYSY NIE JEST KOTU BRATEM!
Niestety, wśród otrząsających się z wody słuchaczy przeważyły postawy kapitulacyjne, bo
rejterada najwyższego autorytetu załamała morale uczelni. Słuchacze znikali więc pojedynczo i parami za samochodami lub krzakami, nie wiedząc, że Kocur Nadzwyczajny odzyskał
już w tym czasie hart ducha, ale na sąsiednim podwórku, obsikując stare buty w pobliskich
piwnicach, podczas gdy nierozłączny z nim Magister Nostryfikowany z równą gorliwością
zajął się wycieraczkami w klatkach schodowych, nawołując miejscowe koty do ‣ bojkotu.
Może to i lepiej, że zajęli się dywersją na tyłach wroga, bo pewnie straciliby ducha, słysząc,
co w tym czasie spsiały reks kornwalijski wymrukuje do szylkretowej somalijki w bagażniku
zardzewiałej syrenki: – JA NIE JESTEM CEP ZIELONY,/ TO SĄ DĘTE FARMAZONY. / GARDŁO
DRZEĆ TO ŻADNA SZTUKA./ NI TO WIEDZA, NI NAUKA./ A POZA TYM SĄ BEZ KLASY/ TE
TEORIE WYŻSZEJ RASY/ DOCENT CZARNĄ ŚLINĄ STRZYKA,/ CUCHNIE MI TU POLITYKA. Wyczuwając w męskim pomruku reksa wiele obiecującą wspólnotę poglądów, rudawa somalijka otarła się przypalanym futrem o jego bok i zamruczała lewicowo: – DOSYĆ
BYSTRY JESTEŚ MAŁY./ FAKT, TO ZWYKŁE DYRDYMAŁY./ JEST POWODEM PESYMIZMU/
TAKI MRAUK NACJONALIZMU, / LECZ TEŻ INNY PROBLEM WIDZĘ/ I SIĘ ZA DOCENTA
WSTYDZĘ,/ BO JEST PRZYKAZANIE PIERWSZE:/ KOT MA KOTU MRUCZEĆ WIERSZEM!/ BO
JAK PROZĄ DO MNIE DUKA,/ NIE JEST ŻADNA TO NAUKA,/ ALE ZWYKŁE UDAWANIE/
I ROBIENIE KOTÓW W BANIĘ./ STWIERDZIŁ BOWIEM KOT Z CHESHIRE:/ PROZĄ MRUCZY
TYLKO FRAJER.
Tu wyjaśnić należy, że język uczonych – zarówno łysawców, jak i kotów – odbiega od języka
potocznego i często jest niezrozumiały. Dlatego słusznie nie zwracamy najmniejszej uwagi
na to, co profesorowie i docenci mówią do siebie, bo i tak nie ma to dla nikogo żadnego znaczenia. Tak jak mają swój język ptaki, chomiki czy delfiny, tak samo mają go uczeni. Jeśli się
48
nim porozumiewają, choć nie ma takiej pewności, to ich sprawa. W świecie futrzaków jednak problem jest poważniejszy, bo nie każdy wie, że koty mruczą i miauczą wyłącznie wierszem, co nadaje ich dźwiękom niezwykłą melodię i harmonię. Nawet łysole są na to wrażliwi i z sympatią reagują na kocie mruczenie. Niestety, koty uczone mruczą i miauczą prozą,
co dla uszu zwyczajnych kotów brzmi przykro. Również łysielce słyszą tę różnicę i skarżą się
czasem na kocie wrzaski, myśląc, że to kocie zaloty, podczas gdy są to zwyczajne dysputy
naukowe na dachach i w śmietnikach. Jak widzimy więc, studia na kocich uniwersytetach
wymagają silnej woli i wielkiego charakteru, podobnie zresztą jak mieszkanie w ich pobliżu.
Wracając zaś do zdarzeń na terenie Osiedlowego Śmietnika na Karłowicach, warto dodać,
że oprócz pokojowej manifestacji Kocura Nadzwyczajnego i Magistra Nostryfikowanego na
klatkach schodowych sąsiedniego podwórka oraz otwarcia we wraku auta salonu dyskusyjnego reksa i somalijki odnotowano również pacyfistyczne oświadczenia działaczy dwóch
‣ frakcji kociego ruchu ekologicznego, którzy ewakuowali się tuż przed wodną agresją na
czubku drzewa. WIE KOT DYMNY I BRZYDULA – mruczała przypalana na pyszczku kotka
tonkijska – ŻE KOT KOTA NIE PRZYTULA,/ ZA TO CZŁOWIEK JUŻ OD RANA/ BIERZE KOTA
NA KOLANA/ CZULE GŁADZI, OKIEM ŁYPIE,/ W MISKĘ MU WHISKASA SYPIE./ INTERESU
WIĘC W BOJKOCIE/ BYĆ NIE MOŻE, TAJSKI KOCIE. Urodziwy tajczyk o zabójczo błękitnych
oczach i czekoladowych łapkach, uszach oraz pyszczku, odcinających się od olśniewająco
białej sierści, uśmiechnął się ze zrozumieniem: – ALEŻ TAJSKI NARÓD KOCI/ POKOJOWĄ
PRAWDĘ GŁOSI:/ DZIEŃ PRZEŻYTY BEZ GŁASKANIA/ ZMIENIA KOTA Z MIEJSCA W DRANIA./ DOBRZE CZUJĄ MĄDRE KOTY –/ NIE MA ŻYCIA BEZ PIESZCZOTY.
Tu już musimy się oddalić z miejsca zdarzeń, bo nasi bohaterowie – jak to koty – porozłazili się po okolicy, więc coraz trudniej ich obserwować. Zapewne byłoby przyjemnie, gdyby okazało się, że następnego dnia Kocur Nadzwyczajny odzyskał nadwyrężoną reputację
i zapatrzoną w niego syjamkę, a zarazem uświadomił sobie, że zadaniem uczonego nie jest
posępne krakanie prozą, ale widzenie rzeczy takimi, jakimi naprawdę są, a nie jakimi – jego
zdaniem – być powinny. Byłoby wspaniale, gdyby każda rozmowa stworzenia ze stworze-
49
niem, bez względu na to, czy nosi futro, czy nie, była kojącą uszy poezją. Byłoby też sympatycznie, gdyby łysawce przestały uważać świat za swoją własność i dały żyć mniejszym od
siebie stworzeniom, jak chcą. Nie byłoby najgorzej, gdyby poglądów innych niż te głoszone
z Wysokich Miejsc nie trzeba było mruczeć po cichu we wrakach samochodów lub na gałęziach drzew, ale wymiaukiwać na publicznym śmietniku. Byłoby bez wątpienia fajnie,
gdyby w naszej dzielnicy było mniej ciemniaków, którzy karmią koty mlekiem lub mrożonkami, a w niedzielę próbują im ucinać nożyczkami wąsy. Nie byłoby również głupio, gdyby
w każdym sklepie rybnym dawali kotom ryby za darmo, a świeża polędwica rosła w parku
przez cały rok. I naprawdę byłoby ekstra, gdyby nad naszym śmietnikiem zaświeciło słońce
przyjaźni, a jego ciepła wystarczyło dla każdego. Ale to już byłaby chyba bajka, a nie nasza
prawdziwa historia.
PROF. STANISŁAW BEREŚ • HISTORYK LITERATURY, KRYTYK, ESEISTA, POETA, TŁUMACZ; PROFESOR W INSTYTUCIE FILOLOGII POLSKIEJ UNIWERSYTETU WROCŁAWSKIEGO ORAZ KATEDRZE DZIENNIKARSTWA I KOMUNIKACJI SPOŁECZNEJ
Alfabetyczny słownik
terminów felinologicznych
BOJKOT – typowa dla kotów technika walki, stosowana bez użycia zębów i pazurów; jej domową
formą jest tzw. obrażanie się.
/ – znak oznaczający w wierszu, a zatem w naturalnej mowie kotów, koniec wersu, sygnalizowany rymem.
„CHLEB” – podstawowa pozycja, w której koty wypoczywają i oddają się medytacjom filozoficznym.
BEHEMOT – słynny kot awanturnik z powieści
Michaiła Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”, pomocnik diabła.
DACHOWIEC – kot włóczęga, bywalec lub
mieszkaniec dachów, miłośnik usytuowanych
tam solariów.
50
DOCENT – kot uczony, który ma prawo mruczeć
wykłady prozą, w przeciwieństwie do np. Magistrów.
FELINOLOGIA – nauka o kotach, nazwa pochodzi z greckiego; potocznie: kociologia.
FRAKCJA – grupa kotów jednego gatunku, które
postanawiają działać razem na polu politycznym,
np. niszczyć firanki, rośliny domowe lub nie załatwiać się do kuwet.
HABILITOWANY, DOKTORYZOWANY – terminy naukowe przejęte przez koty od łysawców,
oznaczające uprawnienie do publicznego wymądrzania się, w dodatku prozą.
KASTRAT – kot ukarany za sikanie w mieszkaniu. Łysole w XVIII w. w Rosji, zwani skopcami,
‣ miśkowali się sami, by zrównać się z kotami,
ale ta akcja nie znalazła popularności.
KIBOLE – łysole o szczególnie cenionym typie
urody; trzymają się razem, wspólnie śpiewając
i skandując, często plują na siebie, by wyrazić
swoje uczucia; w czasie uroczystości pałują się
rytualnie.
KOLONIALIZACJA – odebranie wolności kotom i ich wykorzystywanie; nie mylić z życiem
w koloniach, czyli stadach.
LINIEĆ – tracić kudły w wyniku zmian środowiskowych, klimatycznych lub chorobowych.
51
ŁYSAWCE, ŁYSIELCE, ŁYSOLE – ogólnie przyjęte wśród kotów nazwy ludzi: ŁYSAWIEC – osobnik w trakcie tracenia futra, wstydzący się tej
fazy przejściowej; ŁYSIELEC – osobnik poważnie
złysiały; ŁYSOL – osobnik całkowicie łysy, dumny
z braku sierści.
LIZUSKA, LIZUS – koty niższego personelu,
dopuszczone do wylizywania futer zwierzchników.
MAGISTER NOSTRYFIKOWANY – kot, który
został magistrem na śmietniku innej dzielnicy
miasta, ale jego tytuł został uznany w nowym
osiedlu.
MIŚKOWANIE (sterylizacja) – brutalna metoda
uniemożliwiania kocurom sikania na wycieraczki, do butów, doniczek i po kątach, skutkująca
trwałym przekształceniem kocura w KASTRATA.
MUEZZA – słynny kot Mahometa, który uratował życie proroka. Mieszkał w jego rękawie i wygłaszał razem z nim kazania.
NADZWYCZAJNY, NIEZWYCZAJNY – nazwy
określające u kotów najwyższe kompetencje naukowe; u łysoli jest oczywiście odwrotnie: Nadzwyczajny jest głupszy od Zwyczajnego.
„NISKI KOT” – pozycja skradania się lub ucieczki na ugiętych łapach z brzuchem przy ziemi;
wyraża nieufność, stres lub strach.
PIWNICOWIEC – kot zamieszkały w piwnicach,
na ogół z powodów socjalnych, czyli ubóstwa.
POLITYCZNY PODZIAŁ KOTÓW:
KOTY PRAWICOWE – uważają, że wszystkie
rasy na ziemi są gorsze od kotów;
KOTY LEWICOWE – uważają, że koty są takie
same jak inne stworzenia i powinny współżyć
pokojowo (nawet z psami, co świadczy o ich idealizmie);
KOTY EKOLOGICZNE – koty blisko żyjące z naturą, najczęściej spotykane w krzakach i na drzewach, na ogół są pacyfistami.
RUBENS – malarz z XVI w., który malował tłuściochów, głównie samice.
SFINKS – rasa kotów pozbawionych sierści, wyhodowanych w Holandii przez łysawców w celu
upodobnienia ich do siebie.
ŚMIETNIKOWIEC – kot żywiący się i mieszkający w śmietnikach, najczęściej z biedy, ale niekiedy z przekonań i umiłowania wolności; zwykle
także student miejscowego śmietnika.
UDEPTYWANIE – kot przed intensywnym
myśleniem zawsze starannie udeptuje miejsce,
w którym będzie mruczeć.
UWIESIĆ SIĘ (na kimś) – żyć i mieszkać na
czyjś koszt, pasożytować na nim.
WYLINIAŁY – pozbawiony części futra z powodów dietetycznych, klimatycznych lub nerwowych; mówiąc inaczej: nieapetyczny, niechlujny.
52
ALICJA CHYBICKA
Ufolandia nadziei
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma morzami w pewnym kraju, który nazwano Ufolandią, gdyż działy się w nim różne niespotykane rzeczy, stał kolorowy dom
Był duży, kilkupiętrowy, pokoje miały ściany we wszystkich kolorach tęczy. Z tych ścian
uśmiechały się Myszki Miki, Kaczory Donaldy, królewny i statki kosmiczne, były też tam
śliczne zabawki – kolejki, autka i lalki. Mimo to dom był smutny.
W licznych łóżeczkach leżały chore dzieci. Były wśród nich takie zupełnie malutkie, które
dopiero co przyszły na ten świat, przedszkolaki, ale było też wiele dzieci, które chodziły już
do szkoły, a nawet pojedynczy studenci. Pewnego dnia do tego domu przywieziono 15–letniego Piotrka. Chłopiec był niezwykły. Tworzył przepiękne modele i marzył o locie w kosmos.
Konstruował ciekawe pojazdy. Nie były one podobne do samolotów – miały kształt krążków, grzybków, a czasami świetlistych kul. Piotrek był bardzo chory, podobnie jak wszystkie
leżące dzieci. Chociaż ubrane na kolorowo stworki kręcące się po domu próbowały pomóc
chorym dzieciom, nie było to łatwe. Którejś nocy w pokoju Piotrka wylądował przedziwny
pojazd, z którego wyszła postać niewielka, ale z dużymi świetlistymi oczami, i powiedziała:
– Jeśli uda ci się skonstruować pojazd kosmiczny, który odleci na planetę Nadzieję i przywiezie stamtąd zaczarowane ziele, a twoja Mama zrobi z tego ziela napój, będzie można uleczyć
ciebie i wszystkie twoje koleżanki i kolegów.
Tajemnicza postać szybko wskoczyła z powrotem do pojazdu i odleciała.
53
Zadanie było bardzo trudne. Bo jak zgromadzić niezbędne części do konstrukcji pojazdu
i sprawić, żeby chciał latać? Poprosił Mamę, Tatę i kolegów o pomoc. Wszyscy przynosili
niezbędne części i po wielu, wielu dniach pojazd powstał. Wyglądał trochę dziwnie, bo i nikt
nigdy wcześniej nie skonstruował czegoś takiego. Pozostało tylko podjąć decyzję, kto poleci
z Piotrem. Zapytał pięcioletnią Alę, czy zechce z nim lecieć.
Podróż okazała się niebezpieczna. Trzeba było pokonać tysiące kilometrów i przelecieć przez
wiele niebezpiecznych światów. Pierwszy był świat ziejących ogniem smoków o trzech głowach, ale pojazd był odporny na ogień i miał gaśnice do ognia. Następnie pojazd wleciał
w świat wodny. Przez okna widać było kolorowe ryby. Pojawił się też niebezpieczny rekin,
który połykał wszystko, co się ruszało. UFO Piotra i Ali odpaliło w kierunku rekina racę.
Nastraszył się i uciekł. Potem lecieli przez świat liliputów, których było bardzo dużo i którzy
z wielkim mozołem budowali kopiec mieszkalny.
Wreszcie po wielu dniach zmęczeni dolecieli na miejsce, w którym rosły lecznicze zioła. Żeby
je zerwać, musieli przedzierać się przez kłujące krzaki i zarośla. Udało się!
Zdobyli ziele, wrócili do pojazdu i już bez przeszkód wrócili do swoich kolegów. Szczęśliwa
Mama zrobiła z jego liści cudowny napój i dała do picia wszystkim chorym dzieciom. Minęło
kilka dni, a dzieci wyzdrowiały i wróciły do swoich domów.
Morał z tej bajki płynie taki, że nigdy nie wolno tracić nadziei, a ciężka praca i nowe pomysły
nawet w trudnej sytuacji doprowadzą do zwycięstwa.
ALICJA CHYBICKA, SENATOR RP, SZEFOWA KLINIKI TRANSPLANTACJI SZPIKU, ONKOLOGII I HEMATOLOGII DZIECIĘCEJ
54
Bianka Telatyńska, lat 4, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
55
ANTONINA (CÓRKA) I MARTA ZIĘBA (MAMA)
Człowiek i jego wierny przyjaciel
Dawno, ale wcale nie aż tak dawno temu w pewnym mieście wcale nie za siedmioma górami pojawił się na świecie mały bezbronny Piesek.
Ile ma dni, miesięcy, nie wiemy, a on sam nie ma nawet pojęcia, co to jest czas. Drżąc
z zimna i głodu, poruszał wolno swoimi łapkami, cichutko piszcząc, jakby wołając o pomoc.
Odpowiadało mu tylko echo cichutkim „pi, pi, pi”.
Mijały kolejne godziny, może i dni, a w jego brzuszku tylko kiszki marsza grały. Świat wydawał mu się wymarłą pustynią. Nie spotkał przecież dotąd żadnej żywej istoty. Nie znał ciepła
ani dotyku czyjejś dłoni, nie wiedział, co to miłość, nie wiedział nawet, że to jego trwanie
nazywa się życiem!
Ale pewnego dnia, o pewnej godzinie, w pewnym miejscu pojawił się Ktoś! Piesek zupełnie
nie wiedział, jak zareagować. Był przerażony. Ten Ktoś miał dwie dłuższe kończyny, na których stał, i dwie krótsze, luźno zwisające, zdawać by się mogło niepotrzebne, trochę sierści,
ale tylko na głowie. Widać, że też bardzo się bał, drżał (raczej nie z zimna), a z oczu leciały
mu małe, słone kropelki. Piesek, choć się bał, podszedł bliżej i polizał języczkiem małe łezki
spływające na ziemię, które już prawie zamieniły się w kałużę. Maleństwo zaczęło chichotać
z radości, a piesek podskakiwać. Po raz pierwszy w życiu, merdając ogonkiem, zaszczekał.
Poznał, co to radość!
Dzięki tym radosnym okrzykom kochający i zatroskani rodzice usłyszeli głos swojego maleństwa, pobiegli w tym kierunku i odnaleźli swój największy skarb. Tulili i całowali dzie-
57
ciątko, które w rączkach trzymało swojego przyjaciela i wybawcę. Piesek poznał człowieka.
Poznał słowa: czułość i miłość.
Od tego dnia byli nierozłączni, pies i człowiek. Każdą chwilę, minutę, godzinę, dzień spędzali
razem, ucząc się wciąż znaczenia nowych, najważniejszych słów. Człowiek i jego wierny
przyjaciel pies!
MARTA ZIĘBA (MAMA), AKTORKA TEATRU POLSKIEGO WE WROCŁAWIU, GRA MARIĘ
SKŁODOWSKĄ-CURIE W NAJNOWSZYM SPEKTAKLU TEATRU – „BLANCHE I MARIE”
Antonina Maj, lat 8
58
AGNIESZKA SIKORSKA
Księżyc na suficie
W maleńkim pokoju Ady był tapczan, drewniany, miękki i wygodny. Całkiem normalny. Ale
tylko Ada znała jego tajemnicę. Gdy rodzice kończyli czytać jej bajkę na dobranoc, gasiła
swój żółty księżyc – nocną lampkę – i patrzyła na gwiazdy przyklejone na suficie.
Była tam też planeta, na której mieszkał Sen. Sen był małym stworkiem, który pokazywał
się tylko wtedy, gdy Ada leżała na tapczanie. Na początku był bardzo nieśmiały, wystawiał
nos zza planety i patrzył na tapczan. Pewnej nocy tak się zagapił, że spadł prosto na brzuch
dziewczynki.
Nagle usłyszał: – Hm, hm... kto ty jesteś? Bo ja jestem Ada i to mój tapczan.
– A co to było? – krzyknął ze strachu Sen. „Właściwie to gdzie ja jestem?” – pomyślał.
I rozejrzał się wokół siebie.
– Aaaaaaaa – krzyknął. „Co to takiego? Chyba zaczynam się naprawdę bać”. Kiedy odwrócił głowę, zobaczył nos dziewczynki wystający spod kołdry. „Muszę się z tym oswoić, najlepiej będzie,
jak podejdę bliżej i dotknę palcem to coś wystającego”. Cichutko na kolanach podczołgał się do
nosa Ady i zaczął go delikatnie dotykać. Nagle dziewczynka kichnęła z całej siły i maleńki Sen
poturlał się na drugi koniec tapczanu. Gdy wstał, powiedział: – No, tego już za wiele.
Ale nos zniknął. Nagle kołdra, na której stał, zaczęła się poruszać i wylazło z niej coś
dużego z pięcioma patykami. Po chwili wylazł taki sam stwór obok. Oba stwory zaczęły
59
machać na przemian. – Co to jest, do licha? Przestańcie tak machać, bo straszny wiatr
wieje! – krzyknął.
To coś przestało machać. I pojawił się nos. Obok nosa oczy i uśmiechnięta buzia Ady.
– To ja jestem, Ada, już ci mówiłam, a to moje stopy. Lubię je czasami wystawić spod kołdry, kiedy jest mi za gorąco. Dowiem się wreszcie, jak się nazywasz i kim jesteś? – zapytała
zniecierpliwiona Ada.
– Mam na imię Sen i jestem małym stworkiem planetowym. Jest mi bardzo smutno i trochę
się boję, bo tu nie ma mojego taty – pożalił się.
– Ale nie musisz się bać, bo ja tu jestem. Razem będzie nam weselej. Ja też boję się zasypiać
sama, jak zostaniesz ze mną, to jeszcze sobie porozmawiamy. Będziesz moim nowym kolegą,
dobrze? – powiedziała Ada.
Nagle – nie wiadomo skąd – rozległ się okropny głos, gruby i ponury.
– Gdzieeeee jeeesteś, mały Śnieeee?
Ada z przerażenia skuliła się pod kołdrą. Żeby było jej raźniej, w ostatniej chwili chwyciła
swojego nowego przyjaciela, który zmieścił się w jej małej piąstce i razem schowali się
w ciemnościach.
– Oooodeeezwij się, mooojeeee dzieeeeecko – usłyszeli.
Sen już wiedział, że nie muszą się obawiać nieznajomego głosu. I pisnął: – Tu jestem, znajdź
mnie.
60
Piotr Krupiarz, lat 6, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
61
– Co ty robisz?! To straszydło może nas zjeść albo porwać nie wiadomo dokąd! – krzyknęła
Ada.
– Ale nie bój się, to mój tata. Duży stworek planetowy. Ma na imię Głęboki Sen – powiedział
mały stworek.
– Dlaczego on tak krzyczy? – zapytała przerażona Ada.
– Bo mój tata może mówić cicho tylko wtedy, kiedy wszystkie dzieci już śpią. Dlatego nazywa się Głęboki Sen. Kiedy dzieci już dobrze zasną, on czuwa, żeby się nie obudziły, wtedy jest
bardzo cichutki i cichutko mówi. Ja też kiedyś taki będę, jak dorosnę. Teraz jeszcze jestem
mały i czasami spadam w różne miejsca z sufitu – powiedział Sen.
Kiedy Ada odchyliła kołdrę, zobaczyła na suficie takiego samego stworka jak Sen, tylko
o wiele większego. Pomógł małemu stworkowi wydostać się z tapczanu za pomocą srebrnej
nitki, po której mały Sen wdrapał się jak pajączek.
Gdy był już na górze, mały pomachał Aduni na pożegnanie i obiecał, że zawsze do niej zajrzy,
kiedy będzie czuła się samotnie.
62
ROBERT CHMIELEWSKI
Bajka o dużym i małym Be
Dawno, dawno temu, za górą, rzeką i łąką pełną kwiatów, motyli, much i pasikoników mieszkał sobie koziołek. Miał na imię Bolek. Często chodził samotnie po łące
Rozmawiał z napotkanymi zwierzętami. Uwielbiał, kiedy myszki opowiadały mu historie
z dalekich podróży, a motyle siadały na jego grzbiecie.
Któregoś razu na skraju łąki zobaczył przechadzającego się kota. Bonanza, bo tak nazywał się
koci rudzielec, majestatycznie sunął między źdźbłami traw, dyskretnie zerkając raz w lewo, raz
w prawo. Nie był to zwykły spacerek, a raczej leniwe łowy. Bolek przypatrywał się zwierzakowi,
polegując na swoim ulubionym prawym boku, i cichym beczeniem zaprosił do rozmowy.
– Czołem – zagadnął koziołek.
– No, czółeczko, kolego – miauknął gość.
– Aaa? dokąd to tak samotnie? – ciągnął Bolek.
– Truchtam sobie troszkę, żeby zrzucić zbędny kilogram – kot miał cwaną minę i cały czas
rozglądał się na boki.
– Sport? Próbowałem zeszłego lata, kiedy byłem maluchem, teraz jakoś mi nie służy – Bolek
stracił na chwilę ochotę do pogawędki. Wyraźnie się zasmucił. A kot zajęty swoimi sprawami właśnie rozpoczął kontynuowanie kociej przebieżki.
63
Katarzyna Grądziel, lat 6, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
64
– To tymczasem i do zobaczenia – szepnął Bolek właściwie do siebie, ponieważ kot już był
dosyć daleko i widać było tylko czubek sprężystego ogonka między kępkami trawy. „Żeby
tylko nie spotkał po drodze myszek–wędrowniczek” – pomyślał i zaraz stanął na równe nogi.
Kot w tym momencie zatrzymał się, a ogon zaczął mu drzeć jak listek na wietrze. Koziołek
nie zastanawiał się chwili, w trzech susach znalazł się na wielkim krecim kopcu tuż obok
Bonanzy.
– Zmiataj stąd, rudy, urządzaj sobie trening gdzie indziej! Przestań się czaić na małe myszki,
bo popamiętasz moje rogi! – syknął Bolek i opuściwszy łeb, łypnął złowrogo oczami.
Kot przywarł do ziemi, spuścił ogon i popatrzył na Bolka z takim dziwnym wyrazem pyszczka, że Bolek zbaraniał.
– Mylisz się... ja nie... ja wcale... to tak tylko wygląda. Ja tylko tak chodzę i bawię się w bycie kocią modelką. To znaczy... nie zrozum mnie źle. Przygotowuję się do międzynarodowej
wystawy kotów. Wyobrażam sobie, że jestem na wybiegu, trawa to publiczność, a motyle
to kamery i aparaty fotograficzne. A ja idę i wszyscy zachwycają się moją urodą. Podziwiają
mnie – Bonanza mówił tak przekonująco, że Bolkowi zrobiło się bardzo, bardzo głupio.
– Przepraszam, zachowałem się nierozważnie. Zanim pomyślałem, zrobiłem tak jak zawsze.
Bo ja zawsze pokazuję rogi i... dlatego gadam tylko z myszkami. I przestraszyłem się, że zrobisz im krzywdę – Bolek zamilkł, szukając słów usprawiedliwienia.
Kot uśmiechnął się czarująco. Widać było, że wybaczył koziołkowi. Nabrał powietrza w płuca
i wypalił z dumą: – I jestem wege. I nie jem myszek. I założyłem stowarzyszenie kotów wege.
– A co to jest wege? – zapytał rogaty obrońca myszek.
65
– Nie jem mięsa. Jestem wege, wegetarianinem. Widzisz, jak pozory mogą mylić – kot nabierał rezonu z sekundy na sekundę. Stawał się tym samym Bonanzą co przed chwilą.
– Aha? to ja już lepiej pójdę – Bolek zaczął się wycofywać jak tramwaj, który przypadkowo
wjechał na niewłaściwy tor i musi wracać.
– Poczekaj. Spokojnie. Nie uciekaj. Może niezbyt szczęśliwe było nasze pierwsze spotkanie.
Skoro jednak jesteśmy razem na tej łące, moglibyśmy spędzić trochę czasu wspólnie. Ty obserwowałbyś moją próbę przed wystawą, a ja mógłbym z tobą pobiegać. Mógłbym się o coś
zapytać, a ty udzieliłbyś mi cennych wskazówek, jak mam robić lepiej to, co robię, i takie
tam? Mam trudności w dogadaniu się z motylami. A trening biegowy przyda się i mnie,
i tobie. Zapomnijmy o tym nieporozumieniu z myszkami. Co ty na to?
Bolek nie mógł uwierzyć, że ktoś wybaczył mu jego zachowanie i jeszcze zaproponował
wspólną zabawę. Kotek wkrótce siadł na grzbiecie Bolka i opowiadał mu swoje przygody.
Razem snuli plany wędrówek i podróży.
Wystawa kocich piękności przeszła bez zarzutu. Bonanza zdobył piękny dyplom za udział
i zaproszenie na pokazy do Japonii. Złoty medal przypadł komu innemu, ale kot niewiele
sobie z tego robił. Kozioł nabrał ufności i już nie pokazywał rogów przy byle okazji. Któregoś
razu kot w internecie przeczytał o wystawie zwierząt hodowlanych i zabrał ze sobą swojego
przyjaciela. Długo podziwiali króliki, ozdobne kury, wielkie byki i wielobarwne kozy z różnych stron świata.
66
KATARZYNA FUSS
Bajka o chomiczku
Nie będzie to bajka o krasnoludkach, sierotce Marysi, Czerwonym Kapturku ani o księżniczce, która mieszkała w komnatach starego zamku. Będzie to historia najprawdziwsza z prawdziwych, która przytrafiła się pewnego wiosennego dnia rano pewnemu chomiczkowi.
Tego dnia było bardzo ciepło. Świeciło słońce, trawa zaczynała się zielenić, a ptaszki śpiewały. Chomiczek miał na imię Tuptuś. Znam dobrze jegomościa - zawsze rano jemy razem
śniadanie i pijemy mleko.
Mój przyjaciel mieszka w szklanym akwarium. Ma własne łóżeczko, huśtawkę i dużo zabawek. Ale najbardziej lubi zawsze rano pobiegać na kole.
Jednak tego dnia coś się stało. Chomiczek nie chciał wychodzić ze swojego łóżeczka ani biegać i jeść. Bolało go gardło, miał rozgrzane czerwone policzki oraz bolał go brzuszek.
Mama przytuliła swojego ukochanego synka. Ale stwierdziła, że to nie wystarczy i trzeba iść
do lekarza. Tuptuś zaprotestował. - Nie chcę iść do lekarza, nie chcę, żeby mnie bolało, i nie
chcę zostać w szpitalu. Nie, nie, nie! - tupał nogą Tuptuś, prawie płacząc.
- Synku - rzekła mama - nie będzie bolało, a ja nie opuszczę cię ani na chwilę. Cały czas będę
przy tobie, obiecuję. Nie masz się czego bać.
A ponieważ mama zobaczyła, że Tuptuś nadal się boi, przytuliła go, pocałowała i zapewniła,
że wszystko będzie dobrze.
67
W gabinecie doktora było bardzo kolorowo. Na ścianach były obrazki z różnych bajek oraz
mnóstwo przedmiotów, których chomik nigdy nie widział. Doktor powitał go z uśmiechem,
a po chwili pokazał mu jeden z nich - długi, cienki patyczek z cyferkami, które zmieniały się,
gdy chomik włożył go pod pachę - tak jak zapowiedział pan doktor. Ten patyczek nazywał
się termometr. - A teraz zajrzę do twojego gardełka. Otwórz szeroko buzię, wyciągnij język
i powiedz „a” - polecił lekarz, a potem pan doktor zapytał Tuptusia, czy boli go brzuszek.
Chomik potaknął głową. - A więc zdejmij koszulkę, obejrzę twój brzuszek, potem przyłożę
słuchawkę i posłucham twojego serduszka - powiedział lekarz. Po chwili stwierdził: - Musisz
zostać w szpitalu.
Na te słowa Tuptuś się rozpłakał. Tak strasznie się bał, że będzie musiał zostać sam w szpitalu wśród obcych ludzi.
- Nie płacz - pocieszał go lekarz - razem z tobą będzie twoja mama. Jest tam dużo dzieci,
z którymi będziesz mógł się bawić.
Na oddziale czekało na Tuptusia łóżeczko z kolorową pościelą. Po chwili weszła pani w białym fartuchu, uśmiechnęła się i powiedziała: - Tuptusiu, jesteś dużym, ładnym chomiczkiem
i na pewno odważnym. Chodź ze mną do gabinetu obok, tam założymy motyIka, przez którego będziemy podawać lekarstwo, żebyś jak najszybciej wyzdrowiał.
Po tygodniu Tuptuś wyzdrowiał. Uśmiechnięty wrócił do domu. Mama zabrała go na plac
zabaw, gdzie chomiczek mógł wybiegać się i bawić z przyjaciółmi.
Od tego czasu chomiczek był zdrowy i żył długo i szczęśliwie.
68
KATARZYNA IWANICZEK
Niesamowity lekarz
W pewnym miasteczku nieopodal rzeczki
mieszkały sobie cztery koteczki.
Jeden na imię Miałeczka miał
i najbardziej na świecie lekarzem być chciał.
Powiecie: „Jak to: lekarzem kot?!”,
Kot nadaje się jedynie do psot!
Lekarz poważny musi być i basta!
Wie, że gorącego nie można jeść ciasta,
Wie, że po jedzeniu zęby myć trzeba,
Wie, że brudnymi rękoma nie trzyma się chleba.
A taki kot, taki koteczek?
Co on potrafi? Wejść na płoteczek?
Malutką myszkę za ogon złapie,
no i po uszku się też podrapie.
Ale lekarzem, to nie do wiary,
tu mogłyby pomóc jedynie czary!
Moi kochani, jak to w bajkach zdarzyć się może,
był kotek z rodzeństwem kiedyś na dworze
i wzdycha do słońca i mówi do niego,
że ma marzenie i smutno mu dlatego.
Słoneczko nagle obniża swój lot,
bardzo się tego przestraszył nasz kot.
Chowa się w trawie, uważnie obserwuje,
69
a tu słoneczko go nawołuje:
„Nie bój się, Mały, no, wychodź, proszę,
dobre nowiny tobie przynoszę.
Gdy bardzo chcesz i wierzysz w siły swe,
Twoje życzenie na pewno spełni się.
Rozpocznij naukę w dobrej szkole,
bo szkoła najważniejszą odgrywa rolę.
Gdy się wyuczysz zawodu swojego,
do pracy ruszaj, szanowny kolego!”
Miałeczka uważnie słoneczka słuchał,
wszystkie wiadomości wpadały mu do ucha.
Nazajutrz do szkoły dla lekarzy poszedł,
tam się zapisał, opłacił wpisowe całe trzy grosze.
Studiował pilnie całe poranki.
Coraz weselsze stawały się ranki,
bo nasz koteczek w tempie ekspresowym
został lekarzem ogólnokrajowym.
Przyjmował pacjentów z całego kraju,
praktykę rozpoczął w tym roku w maju.
Wszyscy do niego przychodzili
i od razu się leczyli.
Miałeczka na choroby taki sposób miał,
że je uśmiechem i miłością wyganiał.
Bo nie ma na świecie leku mocniejszego,
jak radość i szczęście, mój chory kolego!
Gdy trafisz na oddział doktora Miałeczki,
nie będziesz miał czasu na drobne smuteczki.
Gdy potrzebujesz pomocy, gdy boli Cię brzuszek,
bo zjadłeś zbyt wiele, jak kot Łakomczuszek,
70
zadzwoń pod numer Wesołej Przychodni.
Tam wszyscy lekarze są bardzo pogodni,
tam życzliwość na co dzień gości,
a na korytarzu jest mnóstwo radości.
Takiego oddziału życzę wszystkim chorym,
aby pobyt w szpitalu był bardzo wesoły.
Pod wszystkimi słowami podpisuję się
superdoktor Miałeczka – nie chwaląc się!
Zuzia Żol, lat 5
71
Borys Hiczuk, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
72
RAFAŁ JURKOWLANIEC, MARSZAŁEK DOLNEGO ŚLĄSKA
Bajka o trzech kurkach,
które nie polubiły Żakliny
We wsi Kraśnice żył sobie rolnik z rodziną. Żył dostatnio z hodowli świnek i jedyne, czego
mu w życiu brakowało, to świeżych jaj. Rolnik był bardzo przedsiębiorczy, więc postanowił
sobie poradzić z tym problemem i ruszył na targ po kury
Długo spacerował między straganami, aż w końcu znalazł handlarza, od którego zdecydował
się kupić nioski. Wybrał trzy – każdą z innej klatki, bo akurat te najbardziej mu się podobały.
Jeszcze nie wiedział, że wybiera kury, które różnią się od siebie charakterem tak bardzo, jak
lato różni się od zimy, a wiosna od jesieni.
Pierwsza z nich miała na imię Gienia i uwielbiała sport. Nie lubiła myśleć, ciągle podskakiwała i podrygiwała rytmicznie skrzydłami, by utrzymać się w formie. Najbardziej przepadała
za biegami po podwórzu na krótkich dystansach.
Druga, Stefcia, była z kolei urodzoną intelektualistką. Chodziła z głową w chmurach i lubiła
długie i dość męczące rozmowy o tym, co było pierwsze: kura czy jajo. A nade wszystko
potrzebowała ciszy.
Trzecia z nich, Klara, urodziła się prawdziwą kokietką. Stroiła piórka wstążkami, strzelała zalotnymi spojrzeniami na lewo i prawo, a najczęściej przeglądała się w kałużach, by upewnić
się, że ciągle jest piękna.
73
Kurki były tak różne, że zdążyły pokłócić się ze sobą już w worze, w którym rolnik niósł je do
kurnika. Gdy już posadził je na grzędach, było tylko gorzej. Gienia nie dawała spokoju Stefci
ciągłym trzepotaniem skrzydeł i zachęcaniem do wspólnego robienia przysiadów, Stefcia
natomiast wiecznie krytykowała Klarę za to, że jest próżna i małostkowa. Klara z kolei kpiła
z muskulatury Gieni, twierdząc, że jej koleżanka wygląda już jak kogut. Atmosfera była tak
fatalna, że wszystkie trzy przestały się nieść.
Przedsiębiorczy rolnik miał kurki, ale ciągle nie miał jajek. Zachodził w głowę, jak by tu
nioski, które się nie niosły, pogodzić. Dwa tygodnie tarł ręką czoło, aż wymyślił. Pożyczył od
kuzyna z miasta papugę kupioną w Paryżu. Najbardziej nadęte i zadufane w sobie ptaszysko,
jakie widział świat.
Przyniósł kolorową Żaklinę w złotej klatce do kurnika i zostawił ją w towarzystwie nadąsanych kurek. A papuga natychmiast zabrała się do tego, co potrafiła najlepiej – zaczęła kurki
pouczać! Jakież było ich zdziwienie, gdy napuszona Żaklina skrzekliwym głosem serwowała
im rady, jak kura powinna się nieść i jak należy jajka wysiadywać. Skrzeczała, kręciła się, jakby
miała pod sobą kurze jajo, i unosiła dziób tak wysoko, że aż zahaczał o złote kraty klatki.
Pouczane kurki najpierw milczały wymownie, potem stroiły w kierunku Żakliny złośliwe
miny, a na końcu głośno gdakały, by skończyła pleść dyrdymały. Żaklina bowiem uważała,
że jaja trzeba wysiadywać nie kuprem, a grzać je piętami. Twierdziła, że jajo należy też od
czasu do czasu wietrzyć, by nie stęchło. Ale wszelkie granice przyzwoitości przekroczyła, gdy
stwierdziła, że jaja z białymi skorupkami nadają się tylko na jajecznicę!
Cóż to był za rwetes po tym wyznaniu. Cały kurnik podskakiwał od tej awantury. Dopiero
rolnik skończył sprzeczkę, bo przyszedł i zabrał klatkę z Żakliną. Gdy pstrokata wiedźma –
jak ją nazwały trzy kurki – zniknęła, nioski były tak szczęśliwe, że zapomniały o dzielących
ich różnicach. Polubiły się, nauczyły tolerować swoje nawyki i w końcu zaczęły się nieść.
Gdy rolnik zabierał pierwsze jaja z kurnika, powiedział tylko uśmiechnięty: – No właśnie!
74
Co miał na myśli? Ano to, że trzeba starać się akceptować wady przyjaciół, bo nikt nie jest
doskonały. A wybrzydzając i kaprysząc na naszych najbliższych, możemy stracić ich towarzystwo i wpaść w jeszcze uciążliwsze kręgi.
Jakub Pytlik, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
75
Julia Łukasiewicz, Publiczne Integracyjne Przedszkole „Promyk Słońca”
76
GRAŻYNA KRAL
Magiczna niebieska czapeczka,
która odmieniła krnąbrną Lilkę
Krótko po narodzinach Lilki opiekę nad nią przejęła Babcia. Mama dziewczynki powróciła
do pracy w redakcji gazety, a tato leczył psy i koty. Babcia chodziła z Lilką na spacery i śpiewała jej piosenki. Lilka miała alergię na kurz i dlatego rodzice nie posłali jej do przedszkola.
Dziewczynka była niegrzeczna i ciągle przysparzała zmartwień swoim rodzicom.
Na podwórku pokłóciła się z Basią, oskarżając ją o pochlapanie błotem. Tymczasem to właśnie ona sama chlapała wodą z kałuży inne dzieci i przewróciła im deskę, na której bawiły
się w sklep. Przezywała i wyśmiewała chłopca z parteru, który urodził się z jedną nogą
krótszą. Kiedyś popchnęła młodsze dziecko i przewróciła je, innym razem ukradła koleżance
ubranko dla lalki, często drażniła przez płot psa sąsiadów. W kościele kręciła się i śmiała nie
wiadomo z czego, przeszkadzając innym dzieciom.
Nie było dnia, żeby do mamy nie zadzwonił ktoś ze skargą na Lilkę. W pokoju miała bałagan,
podczas obiadu odchodziła od stołu, a brudne ręce wycierała w ścianę. Każdego wieczoru
urządzała istny cyrk, gdy kazano jej umyć zęby i wziąć prysznic.
Jednak rodzice i Babcia bardzo ją kochali. Wierzyli, że się poprawi. Tato zaprowadził córkę do
lekarza, prosząc o przepisanie lekarstwa, po którym będzie grzeczna. Doktor w odpowiedzi
rozłożył bezradnie ręce i wyraził tacie szczere współczucie. Mama wzięła urlop, a Babcia
pojechała po poradę do swojej koleżanki szkolnej mieszkającej samotnie w lesie. Wróciła do
domu dopiero po kilku dniach. Była jakaś taka tajemnicza, zamyślona i mało się odzywała.
77
Spruła swój stary niebieski sweter, wełnę zwinęła w trzy kłębki i szydełkiem zaczęła coś
dziergać. Lilka poszła spać, a Babcia dalej szydełkowała.
Rankiem dziewczynka zobaczyła na krzesełku obok łóżka czapeczkę przecudnej roboty. Zaraz ją
przymierzyła i pobiegła do lustra. Czapeczka była niebieska jak niezapominajki i podkreślała kolor jej pięknych, błękitnych oczu. Lilka aż podskoczyła z radości, pobiegła prosto do kuchni i rzuciła się Babci na szyję. Podziękowała i uciekła do swojego pokoju. Umyła zęby i buzię, pościeliła
łóżko i ubrała się. Przyniosła grzebień i poprosiła Babcię, aby ją uczesała w kitki. Z powrotem
nałożyła czapeczkę i usiadła do śniadania. Wypiła kakao i zjadła bułkę z serem. Jak nigdy nie
zalała stołu ani nie robiła palcem dziur w serze. Powiedziała „dziękuję” i poszła umyć ręce.
Gdy Babcia jechała autem po duże zakupy, dziewczynka wsiadła do samochodu i sama, bez
przypominania, zapięła pasy swojego fotelika. W sklepie dostała od klauna balonik i wygodnie siedziała w wózku z zakupami. Pomagała Babci przy kasie i przy pakowaniu zakupów
do bagażnika. W domu zjadła drugie śniadanie i bawiła się domkiem dla lalek, podczas gdy
Babcia spokojnie ugotowała obiad.
Rodzice wrócili z pracy i wszyscy usiedli do obiadu. Lilka nie kopała w nogę od stołu ani nie
ściągała obrusa, nie przerywała nikomu rozmowy i w ogóle zachowywała się jak osoba dorosła.
Tato patrzył na córkę i własnym oczom nie wierzył, a mama myślała, że to wszystko jej się śni.
Po obiedzie Babcia zaprowadziła dziewczynkę na plac zabaw, gdzie obyło się bez płaczu
i kłótni z innymi dziećmi. Obie wróciły do domu na kolację. Lilka wyłączyła telewizor, którego nikt nie oglądał, i poprosiła tatę, aby jej poczytał książeczkę. Cała rodzina siedziała potem
w salonie, wesoło rozmawiając.
Gdy nagle zadzwonił telefon, mamie zrobiło się przykro, bo pomyślała, że znów ktoś dzwoni
ze skargą na Lilkę. Tymczasem to mama Oli zaprosiła dziewczynkę na podwieczorek z okazji
urodzin swojej córki.
78
Odtąd atmosfera w domu była zawsze taka wspaniała. Gdy dziewczynka poszła do szkoły,
była tam lubiana i dobrze się uczyła. Wszyscy nazywali ją „niebieska czapeczka”, bo nie
zdejmowała jej z głowy.
Witold Wandel, SP nr 34, kl. I a
79
JULIA JURKOWLANIEC
Gra terenowa dla kwiatów zdrowia
Za górami, za lasami, w krainie wróżek mieszkały Ademala i Kawera. Miały one ogromny
ogród – chyba największy na całym świecie! Rosły w nim róże, stokrotki, hortensje, bławatki
i mnóstwo innych kwiatów.
Pewnego dnia Ademala jak zwykle wstała razem ze słońcem i poszła podlać rośliny. Jednak
gdy weszła do ogrodu, bardzo się wystraszyła, ponieważ wszystkie wyglądały dziwnie. Pobiegła do Kawery i razem stwierdziły, że kwiaty się rozchorowały. Postanowiły iść do wielkiej biblioteki, aby dowiedzieć się, jak wyleczyć ogród.
– Hej, Kawero? Znalazłaś coś?
– Nie. A ty?
– Ojej, ja też. Ale czekaj? Tu wystaje jakaś kartka! Popatrz, szybko! To jakaś mapa!
Wróżki pochyliły się nad znaleziskiem.
– Mam pomysł! Poszukajmy tego, co jest na tej mapie zaznaczone jako skarb. „Idź w miejsce,
gdzie woda styka się z ziemią”, tak tu jest napisane.
– To chyba rzeka.
– Nie, raczej chodzi o tę jaskinię pod wodospadem.
81
Jakub Paciorkowski,
Publiczne Integracyjne Przedszkole
„Promyk Słońca”
Po chwili wróżki znalazły tam kolejną wskazówkę: „Skarb jest ukryty 20 stóp na zachód od królestwa mrówek”.
– Pewnie chodzi o mrowisko – powiedziała Kawera.
– Tak, szybko!
Po kilku minutach wróżki znalazły się w zaznaczonym miejscu. Wzięły łopatę i zaczęły kopać,
kopać i kopać?
– Patrz! To jakaś buteleczka!
– Tu jest napisane „Lekarstwo dla kwiatów”?
Tak! To jest to! Wlejmy to szybko do konewki,
dodajmy troszkę wody i podlejmy kwiaty!
Jak powiedziały, tak zrobiły. Od tej pory ogród
był jeszcze piękniejszy niż kiedyś.
JULIA JURKOWLANIEC, LAT 12, CÓRKA
MARSZAŁKA, KIEDYŚ TATA OPOWIADAŁ JEJ
BAJKI, A DZIŚ ONA OPOWIADA BAJKI SWOJEJ
MŁODSZEJ SIOSTRZE
82
ANDRZEJ MAJEWSKI
Gdybym był prezydentem
Ach, gdybym był prezydentem,
To wydałbym zarządzenie,
Że wszystkie zabawki w mym mieście
Muszą być w takiej cenie:
Trzy uśmiechy – lala,
Cztery – gra planszowa,
Siedem – miś koala,
Dwa – piłka kolorowa.
Wszystkie dzieci by się śmiały,
Wszystkie by zabawki miały.
Wieść po świecie by się niosła,
Że miastem wesołych dzieci jest Wrocław!
83
Wiktoria Owcarz, SzkPodst w Kiełczowie, kl. I a
84
JANINA WERETKA-PIECHOWIAK
Co ma zrobić książka,
gdy jest chora
Przyszła książka do doktora.
– Mój doktorze, jestem chora!
Niech więc pan, panie doktorze,
w mej niedoli mi pomoże!
Doktor spytał ją zdumiony:
– Jakie pani ma symptomy?
– Najpierw powiem na obronę,
że do krewnych tych należę,
których grzbiety są klejone...
– I to wszystko? Proszę szczerze?
...Cóż, od wczoraj kilka stron
Rozsypuje mi się wciąż!
Doktor tylko się uśmiechnął,
potem jeszcze głośno westchnął.
Nitkę z igłą wziął w swe ręce
i wszył kartki trzy naprędce,
mówiąc jednak na odchodne,
że zna inną dlań przychodnię:
– To przypadek jest klasyczny,
lecz zupełnie niemedyczny!
Radzę, gdy jest pani chora,
iść do i n t r o l i g a t o r a!
85
86
HELENKA I MARCIN CZARNIK
Mała dziewczynka Trixin
i porwanie św. Mikołaja
Tego dnia Trixin obudziła się wcześniej niż zwykle – zresztą tak jak wszystkie inne dzieci
na świecie
I tak jak inne dzieci rankiem 6 grudnia każdego roku Trixin z wypiekami na twarzy sprawdziła poduszkę i skarpety porozwieszane po całym pokoju w poszukiwaniu prezentu od
Świętego Mikołaja. Jednak inaczej niż większość dzieci Trixin nic nie znalazła.
Nie była zawiedziona – tak było zawsze, odkąd umarł Tatuś.
– Twoje imię to imię odległej planety – mówił Tatuś, kiedy jeszcze żył. – Planety, na której
zawsze świeci słońce – nawet w nocy – bo właściwie noc nie jest tu potrzebna, bo życie
na tej planecie to ciągły sen – ten piękny sen, kiedy spełniają się wszystkie marzenia i nie
słychać płaczu dzieci ani dorosłych, gdzie psy nigdy nie wyją na smutno, a kwiaty nigdy
nie więdną.
„Pewnie Tatuś już tam jest” – pomyślała. „Na tej pięknej planecie, której imię noszę. Kiedyś się z nim spotkam... Ale jeszcze nie teraz. Teraz muszę pomóc Mamie, która tak ciężko
pracuje, abyśmy mogły mieszkać w naszym domku, abyśmy mogły jeść ziemniaczki. Lubię
ziemniaczki, właściwie mogłabym jeść tylko ziemniaczki – ciekawe, czy na planecie Trixin
są ziemniaczki?”.
87
Trochę się znudziła tym myśleniem, więc zaczęła spacerować po swoim maleńkim pokoiku,
cichutko podśpiewując – cichutko, bo za ścianą z kartonu spała jej Mama. Mama właśnie
wróciła z pracy, ale zaraz znów wychodzi do pracy. Mama jest zmęczona – musi się wyspać.
„I love You Please” – śpiewała, nie bardzo wiedząc, co znaczą słowa, które śpiewa, i czy
w ogóle coś znaczą. Podobało jej się samo brzmienie słów i była dumna, bo sama te słowa
wymyśliła...Tak, sama – była o tym przekonana. Nagle w połowie drugiego wersu swej piosenki zamilkła. Coś dziwnego świeciło się na czerwono w kącie jej pokoiku. Serce zabiło jej
mocniej. Czyżby tym razem Mikołaj przypomniał sobie o tej małej dziewczynce o dziwnym
imieniu? Podeszła bliżej. Podniosła lśniący na czerwono przedmiot, nie, raczej materiał...
Czapka? Czapka Świętego Mikołaja!!!
„A więc był tutaj! Nie zapomniał o mnie! Ale dlaczego zostawił mi czapkę? Nie o czapce pisałam mu w liście, w liście proszę co roku o to samo, o małą zieloną pluszową świnkę, którą
kiedyś – dawno temu – oglądałam z Tatusiem w sklepie z zabawkami. A tutaj ta czapka...
Ale zaraz. Tutaj jest coś jeszcze”.
Na ścianie w kącie, obok miejsca, gdzie leżała czapka, wydrapane były w tapecie jakieś litery. Trixin dopiero uczyła się czytać, nie wszystkie je znała. Pierwsza litera przypominała
„B” – tak „B” znała, ale to „B” miało jakby pęknięty brzuszek i zamiast niego podstawkę, żeby
drugi brzuszek podeprzeć... dalej „A” – tak, to z pewnością „A”... trzecią literę też znała – „T”
to pierwsza litera jej imienia... dziurawe „O” to na pewno „U”... dalej chyba „N”, chociaż sama
pisała tę literkę z kreseczką w środku w drugą stronę, potem „I” z „dzióbkiem ptaszka” – jak
mówi Mama, czyli... „K”, znowu „U”... – nagle dziwne mrówki przebiegły jej po kręgosłupie.
Domyśliła się pierwszej litery.
Na ścianie napisane było drukowanymi literami: „RATUNKU”. „Porwali go” – pomyślała
i mrówki na kręgosłupie przebiegły w drugą stronę. Ale jak mała dziewczynka mogłaby pomóc? „To sprawa dla jakiejś dorosłej policji albo kogoś, nie wiem... może powinnam obudzić
88
Zuzia Miszkurka, SP nr 34, kl. II c
89
Mamę? Ale Mama musi się wyspać, Mama jest zmęczona. Co robić? Co zrobiłby Mikołaj,
żeby się uratować? Na pewno najpierw ubrałby swą czapkę” – pomyślała i nałożyła czapkę
na głowę.
„Czy ja umarłam?” – pomyślała, kiedy poczuła, że jej stopy odrywają się od ziemi. „Ale dlaczego lecę do komina?”.
Czapka skierowała jej bezwładne ciało do przewodu kominowego, po chwili leciała już nad
dachem swego domku, potem nad miastem. „Oj! Myślałam, że to nasze miasto jest większe
– tak duże jak moja droga do przedszkola. A tu wszystko takie malutkie jak jakaś naklejka
z gazety”.
Po kilku sekundach zahaczyła piżamką o jedną z gwiazd, które, gdy zasypiając, patrzyła
przez okno, wydawały się tak dalekie. Nagle jedna z gwiazd zaczęła puchnąć jak... pompowany balon i Trixin, zanim zdążyła pomyśleć, kiedy ostatnio dostała od kogoś balkonik –
a chyba było to wtedy, kiedy Tatuś jeszcze żył – dotknęła jego powierzchni swoimi miękkimi
kapciami i wylądowała delikatnie w samym jego środku. Balon był różowy. „Mój ulubiony
kolor” – pomyślała i spostrzegła, że jednak nie jest on tak do końca różowy, bo lądując, wdepnęła w coś koloru zielonego. „To mój drugi ulubiony kolor” – pomyślała znów zdziwiona,
jednak jej zdziwienie przekroczyło wszelkie granice, kiedy zielona plama odezwała się do
niej po polsku: – Witaj, Trixin. I... nie depcz mnie proszę.
„Mała zielona świnka! Zupełnie taka, jaką oglądałam z Tatusiem, kiedy jeszcze żył. A właściwie nie taka, ta nie jest pluszowa, ta jest żywa. I mówi” – pomyślała i spytała:
– Skąd znasz moje imię, zielona świnko?
– Jak to skąd? Na naszej planecie wszyscy znają twoje imię. Od twojego imienia pochodzi
nazwa mojej planety.
90
– A jak się nazywa twoja planeta?
– Trixin, droga Trixin.
– To niemożliwe, mój Tatuś mówił...
– Twój Tatuś był wielkim astronomem, ale wszystko mu się pokręciło, droga Trixin.
– Aha... A co tu robisz, zielona świnko?
– Czekam na Ciebie. Wiem, po co tu przybyłaś, cóż... to my porwałyśmy Świętego Mikołaja...
Trixin rozpłakała się.
– Oj, nieładnie, świnko. A ja tak bardzo chciałam cię mieć. Ale już nie chcę. Dlaczego porwałyście Świętego Mikołaja, wy, świnie z kosmosu?
– Uspokój się, droga Trixin. Nie miałyśmy wyboru. Nasza planeta umiera. Potrzebowałyśmy
energii z brody Świętego Mikołaja, aby planeta snu i wiecznej szczęśliwości nie umarła, aby
nie zamieniła się w piasek i błoto. Jednak nie wiedziałyśmy o jednym – że ty, droga Trixin,
od której imienia nasza planeta ma swoje imię, że właśnie ty musisz się na to zgodzić.
– Więc mam się zgodzić na to, aby nigdy już na Ziemi nie było Świętego Mikołaja?
– Tak. Ciebie, innych dzieci, twoich dzieci i dzieci innych dzieci nie odwiedzi już Święty
Mikołaj. Nie poznają nawet jego imienia, nie zaznają nadziei, że kiedyś jednak ich odwiedzi.
Bo inaczej nasza planeta zamieni się w piach i błoto, a nasze zielone świnki i dzieci naszych
zielonych świnek przestaną istnieć.
91
Trixin poczuła się dziwnie. Nagle od jej zdania, od jej poświęcenia zależeć miał cały świat
zielonych świnek.
Po zastanowieniu Trixin przemówiła: – Nie chcę, aby ktokolwiek przestał istnieć. Zwłaszcza
zielone warchlaki.
Nagle w głowie Trixin zawirowało, a Zielona Świnka zaczęła nagle rosnąć, zmieniać się i już
po chwili zaczęła przypominać... brodatego staruszka, który zielone miał tylko oczy.
– To ja – powiedział ni to świnka, ni to staruszek – Święty Mikołaj. Jestem z Ciebie dumny,
Trixin...
Dziewczynka otworzyła oczy. Właściwie otworzyło jej oczy wołanie, jakie wydobywało się
z jej ust:
– Mamo, Tato, kakałko!
Po lewej stronie Trixin spokojnie spał jej Tatuś. Po prawej stronie Mama patrzyła na nią
z miłością, z kubkiem kakao w ręku.
„To jest planeta Trixin” – pomyślała Trixin, dwa razy kopnęła kołderkę, obróciła się na drugi
bok, przytuliła swoją małą, zieloną pluszową świnkę i zasnęła. Jest sobota. Nie trzeba iść do
przedszkola. Można dłużej pospać.
MARCIN CZARNIK, AKTOR TEATRU POLSKIEGO WE WROCŁAWIU, ZNANY TEŻ Z POPULARNEGO SERIALU TELEWIZYJNEGO „BARWY SZCZĘŚCIA”
92
MACIEJ MASZTALSKI,
DYREKTOR ARTYSTYCZNY TEATRU AD SPECTATORES
Święty Mikołaj
Na końcu drogi, gdzieś na północy
W śnieżnej Laponii, za siódmą górą
Święty Mikołaj w samym środku nocy
Na reniferach podąży za chmurą.
Wychodzi z domku, małego jak z bajki
Z workiem prezentów, zapomniał kufajki
Wracając po nią, zobaczył skrycie,
Że renifery znikły w Madrycie.
To pewno Gwiazdor, zazdrośnik cwany
Ukradł mu zaprzęg w kwiatki malowany
I tak cichutko, pod osłoną nieba
Na Costa Brava brzuch swój wygrzewa.
Nie ma zaprzęgu, nie ma reniferów
Jak dać prezenty, bez pogardy szmerów?
Tu na instrukcje śnieżynki czekają,
Tu leśne skrzaty świętego pytają.
Mikołaj w nerwach poci się obficie,
A Gwiazdor sprytny mości się w Madrycie,
Gdzie słońce w grudniu nawet mocno świeci
Gdzie renifery pośród grupki dzieci,
W fontannie w centrum roszą swoje nóżki,
Piją sangriję, patrzą na papużki.
93
Oni w Madrycie, on w Laponii zimnej,
Sam bez zaprzęgu, jak w uchwale gminnej.
Bez sensu został, z grupą małych skrzatów,
Przez kryzys zwolni część z nich z pół etatu.
Wszak bez zaprzęgu i bez reniferów,
Nie da się latać i zapewnić przerób
Prezentów dla dzieci i spełnić ich marzeń.
Jak dorwę Gwiazdora, to ja mu pokażę!
Pomyślał Mikołaj wielce załamany,
W dodatku zaprzęg był na kredyt brany
Co też oznacza comiesięczne wpłaty,
Do szwedzkiego banku, chyba będą straty!
I kiedy tak siedział, płakał rozedrgany,
Jeden ze skrzatów, ten najbardziej cwany,
Kupił mu bilet na samolot jutro.
Żeby to zrobić, sprzedał swoje futro.
A wszystko po to, by rozdać prezenty,
By kredyt spłacić, bo Mikołaj Święty
Świecić przykładem jest zobowiązany
Wymyślił skrzat, ten najbardziej cwany.
Bagaż nadali, prezenty nadali
O świcie w piątek wystartowali,
A dla otuchy sobie śpiewali.
Tak podczas lotu, jak i lądowania,
Aż im kapitan zabronił śpiewania.
Tak oto w ciepłej, miłej atmosferze
Dotarli do Gdańska, nad polskie wybrzeże.
Wychodzą grupą, szczęśliwi, weseli,
Lecz czy ich radość innym się udzieli?
94
Nie, bo polski celnik, ten strażnik nadęty
Zatrzymał bagaż, zatrzymał prezenty.
„Pan chciał bez cła przejść, panie święty?!
A VAT zapłacić? Chciał pan zyski schować?!
Jak nie zapłacisz, trzeba deportować”.
A z jakiej racji? Pyta smutny święty.
Dla waszych dzieci, wiozę im prezenty.
Część z tych prezentów jest dla polskich dzieci
Mnie do więzienia? Prezenty do śmieci?
Co to za porządki? Co to za zwyczaje?
Wracamy do domu. Skrzatom znaki daje.
Tak oto Mikołaj wraz z pomocnikami
Wrócił do Laponii, wrócił z prezentami.
Stanęli przed chatką, zdumieni, co widzą
Zaprzęg reniferów, stoją i nie szydzą.
Wróciły z Madrytu, spalone na twarzy
Bo już dosyć miały leżenia na plaży
Zapłakał Mikołaj, zaszlochały skrzaty
Renifery płaczą, obok jego chaty.
Teraz można szybko, lekceważąc VAT-y
Teraz można wartko zabrać w sanie skrzaty
Rozdawać prezenty spokojnie w Europie
A na koniec grudnia, urlop mieć w ukropie.
Na ciepłym południu, z dala od pól Szwecji
Na słonecznej plaży, gdzieś nad morzem w Grecji.
Taki plan uknuli, święty ze skrzatami
Taki plan uknuli wraz z reniferami.
Spakowali paczki, włożyli prezenty
Ruszyli pod niebo, a wraz z nimi święty.
95
Będą uszczęśliwiać wszystkie dzieci w świecie
Pewnie wy też wkrótce prezent dostaniecie!
Paweł Skoczylas, SP nr 34, kl. II c
96

Podobne dokumenty