ROZDZIA Ł I

Transkrypt

ROZDZIA Ł I
ROZDZIA Ł I
Ogień zaczął trzaskać i wystrzelił wyższym płomieniem w ciężkie powietrze, gdy
słudzy mego ojca dołożyli wiązek chrustu. Spośród migających pomarańczowych języków
uniósł się szaro-czarny dym, a gorąc bijący od przybierającego na sile ognia zmusił mego
młodszego brata Franka do cofnięcia się, jakby z obawy, że i nas może sparzyć albo spalić,
podczas gdy zakrywaliśmy dłońmi nosy i krzywili się od gryzącego, wstrętnego zapachu
palonego ciała.
Ja się nie cofnęłam; stałam na swoim miejscu nawet wtedy, gdy rozlegały się pełne
cierpienia krzyki Jocelyna. Wstrzymywałam oddech i z zamkniętymi oczami modliłam się.
Proszę, Boże, spraw, żeby spadł deszcz. Proszę, Boże, zgaś ten ogień.
Był przygnębiający i zimny ranek. Zaciągnięte niebo ciemniało z każdą chwilą i
spadło nawet parę kropel deszczu. Sądziłam, że niewiele trzeba, by zagasić takie ognisko.
Proszę, niech się wreszcie porządnie rozpada!
Wtem wielka silna dłoń zacisnęła się na moim ramieniu — czułam jej szorstkość
nawet przez materiał sukni — i jęła odciągać mnie do tyłu.
— Odsuń się, Letycjo! Nie widzisz, że ogień się rozprzestrzenia? Stań tam, obok
swojego brata!
— Ale ojcze... — zaprotestowałam, lecz mój głos zniknął pośród ogłuszającego ryku
płomieni i przenikliwego trzasku łamiących się gałęzi. — Przecież to Jocelyn! Nasz Jocelyn!
Modlę się, żeby Pan zesłał deszcz i ocalił go!...
Zadarłam głowę, by spojrzeć ojcu w oczy, i natychmiast dostrzegłam na jego
udręczonej twarzy spustoszenie wywołane bólem, a także rysy zastygłe w stanowczym
wyrazie. Pochylił się ku mnie i odezwał zduszonym szeptem:
— Ja również się zań modlę. A teraz zrób, jak powiedziałem!
Od ognia bił coraz większy żar. Pociłam się, a twarz mi płonęła, mimo iż dzień był
chłodny i znów poczułam na jednym policzku uderzenie kropli deszczu. Cofnęłam się i
dołączyłam do brata, który płakał, głośno pociągając nosem; ujęłam go za rękę. Z początku
próbował znieść to po męsku, nie poddając się mocy uczuć, które ogarnęły nas wszystkich.
Lecz Jocelyn był jego nauczycielem, naszym nauczycielem. Pokazywał nam, jak stawiać
litery, instruował co do kaligrafii, później zaś zapoznawał z greką i łaciną. Mnie uczył przez
siedem lat, Franka przez prawie sześć. Pokochaliśmy go.
A teraz musieliśmy patrzeć na jego śmierć.
Skończył na stosie za herezję. Za wyznawanie protestantyzmu, jak my wszyscy. Za to,
że nie usłuchał królowej Marii wymagającej, by każdy jej poddany uczęszczał na mszę i
poważał papieża, i wyrzekł się Kościoła Lutra — Kościoła, który jej ojciec Henryk VIII i jej
przedwcześnie zmarły brat Edward VI zaprowadzili w Anglii, występując przeciwko starej
rzymskiej wierze.
Wielu czuło tak jak Jocelyn, lecz w większości ludzie ukrywali swoje przekonania i
brali udział w mszy wbrew sobie. Mój ojciec, który był niezwykle praktycznym człowiekiem,
postępował zgodnie z rozkazami królowej Marii i wymagał od nas, byśmy czynili podobnie.
— To, co robimy na pokaz, nie ma znaczenia — powiedział nam. — Wyznawcami
prawdziwej wiary czyni nas to, w co wierzymy w głębi serca. Pan Bóg widzi, co nosimy w
sercach, ochrania nas i stawia ponad innymi.
Wszelako Jocelyna, który był bardzo odważny i bardzo oczytany — uczonego z
kolegium w Oksfordzie, studiującego starożytne pisma Kościoła — takie podejście nie
zadowalało. Uznawanie autorytetu papieża i udział w katolickiej mszy to grzech, powiadał.
Sprzeniewierzenie się prawdzie. Dlatego otwarcie przemawiał przeciwko królowej i jej
Kościołowi, za co został schwytany i wtrącony do lochu.
A teraz, dzisiaj, skazano go na śmierć.
Przyglądałam mu się, kiedy wymizerowany i wycieńczony szedł pod strażą na przełaj
przez zroszoną trawę do miejsca, gdzie trzciny i połamane gałęzie zostały ułożone w stos
sięgający dorosłemu mężczyźnie do kolan. Pośrodku tego stosiku tkwił trójnogi zydel, na
którym kazano mu stanąć. Zanim się nań wdrapał, Jocelyn pochylił się i złapał garść trzcin,
po czym ucałował je nabożnie.
— Widzicie, jak błogosławi trzciny! Widzicie, jak godzi się ze swym męczeństwem!
— wykrzykiwali ludzie w tłumie.
— Z pewnością dostanie się do raju naszego Pana!
Wszyscy mówili przyciszonymi głosami, gdyż nie chcieli trafić do lochu ani w ręce
kata, a przecież wszędzie wokół stali strażnicy i żołnierze, nadstawiający ucha na
bluźnierstwa przeciwko Kościołowi rzymskiemu.
Następnie do drew przyłożono pochodnię i gałęzie zajęły się ogniem; Jocelyn wpierw
się modlił za królową, która go skazała, i za mego ojca ze sługami, którzy wznieśli stos, lecz
wkrótce pokonany cierpieniem zaczął krzyczeć.
Dosłyszałam, jak mój udręczony ojciec woła do Jocelyna, błagając go o wybaczenie.
Jedyną odpowiedzią było przeciągłe wycie umierającego, na co mój dumny, surowy rodziciel
jął ronić łzy.
Mimo iż byłam bardzo młoda — w dniu śmierci Jocelyna miałam zaledwie szesnaście
lat — zdałam sobie sprawę, że mój ojciec jest karany wraz z moim nauczycielem. Królowa
Maria chciała, aby cierpiał. Doskonale wiedziała, że jest wiernym sługą Korony od młodego
wieku — przebywał w najbliższym otoczeniu króla Henryka, a po jego śmierci służył jako
poseł i doradca królowi Edwardowi. Zawsze był niezachwianie wierny monarchii, wszakże w
głębi serca nie wyznawał starej religii i to budziło w niej niechęć. Królowa była mściwa,
każdy tak mówił. Tym razem dokonała zemsty na mym ojcu, każąc mu brać udział w
egzekucji młodzieńca, którego faworyzował, Jocelyna Palmera.
Znienacka nadciągnął silny podmuch wiatru, czułam, jak unosi mi spódnice i tchnie
zimnym oddechem wprost w szyję. Wypuściłam na moment rękę Franka, kiedy odskoczył
ode mnie, by uniknąć sypiących się na nas iskier.
Wiatr dławił ogień. Ledwie śmiałam zerknąć w stronę Jocelyna. Włosy miał spalone,
tak jak i większość odzienia, twarz poparzoną i sczerniałą, ale jego wargi się poruszały.
Śpiewał hymn. Głos miał chrapliwy, lecz dało się rozpoznać melodię. Zebrani
przyłączyli się do śpiewu, kiedy ogień gasł i zmieniał się w żar.
— Drogi Jezu, Synu Dawidowy, miej litość! — wykrzyknął Jocelyn. — Niech to się
skończy!
Żołnierze podeszli do mojego ojca i zaczęli coś mówić, wszakże stali tak blisko niego,
że nie wyłowiłam żadnych słów. Podniosłam spojrzenie na ciemniejące niebo, myśląc, że na
pewno rychło się rozpada, co byłoby widomym znakiem Bożej łaski.
Tymczasem mój ojciec jął wydawać rozkazy; przyniesiono świeże wiązki chrustu i
drwa, zaczęto od nowa rozniecać ogień. Wcześniej jednak przysadzisty strażnik przytroczył
Jocelynowi do pasa dwa nabrzmiałe owcze pęcherze.
— Nie! — wrzasnęłam w stronę ojca. — Oszczędźcie go! Pozwólcie mu żyć!
Ponownie złapał mnie za ramię i pochylił się, aby przemówić do mnie i tylko do mnie.
— Muszę robić, jak każe królowa. Inaczej wszystkich nas spotka los Jocelyna. Ale
mogę mu okazać miłosierdzie. Te pęcherze wypełniono prochem strzelniczym. Gdy ogień ich
dosięgnie, wybuchną i Jocelyn skona, nie cierpiąc więcej.
Chrust zajął się ogniem od przyłożonych pochodni, mimo że z nieba zaczął padać
deszcz — deszcz, o który tak usilnie się modliłam; nad płomieniami wykwitł dym, czarny i
duszący, i wiał prosto w naszą stronę, niosąc ze sobą smród palonego ciała. Pomyślałam, że
dłużej tego nie zdzierżę.
Do gardła podeszła mi żółć. Zgięłam się wpół. Nogi mi drżały i ledwie mogłam
oddychać. Czas mijał. Słyszałam, jak dookoła ludzie zanoszą się płaczem, wzdychają i
pokasłują od gęstniejącego dymu. Zerknęłam na Franka. Mój brat zamknął oczy i zwiesił
głowę. Opuszczone wzdłuż boków ręce zacisnął w pięści.
Wtem w oślepiającym błysku i ogłuszającym huku eksplodowały pęcherze z prochem
strzelniczym, wszakże tego dnia dla Jocelyna nie było łaski. Fala wybuchu poszła na
zewnątrz, odrywając część jednego ramienia, lecz pozostawiając nienaruszony tułów.
Skąd zaczerpnęłam odwagi, by spojrzeć na niego wtedy, w tej ostatecznej sytuacji,
chyba nigdy nie będę wiedziała. Miał poczerniałe nogi, z urwanego ramienia ciekła krew,
zamiast oczu w jego głowie ziały dwie wypalone dziury. A mimo to napuchnięty język
poruszał się pomiędzy tym, co pozostało z jego warg, ja zaś wiedziałam, że formuje słowa
modlitwy.
— Panie Jezu! — łamiącym się głosem powiedział mój ojciec. — Przyjmij jego
duszę!
Nagle, do wtóru donośnego grzmotu, niebiosa się otwarły i deszcz zaczął lać się
grubymi zasłonami, nasączając trawę i gasząc płomienie, zmieniając twardy grunt pod
naszymi stopami w chlupoczące błoto.
Ulewa, o którą się modliłam, w końcu nadeszła, za późno jednak. To, co zostało z
ciała Jocelyna, zwisało bezwładnie i bez życia, a rysy jego twarzy — twarzy, którą kochałam
— były tak spalone, że nie dało się ich rozpoznać.
Poczułam, jak Frank bierze mnie za rękę, i staliśmy tam, czepiając się siebie
wzajemnie, niepomni na lejącą nam się na głowy wodę, do czasu aż tłum zaczął rzednąć, a
mój ojciec kazał owinąć zwłoki w całun grzebalny i zabrać je.